Obudził go, w środku nocy, przenikliwy zapach deszczu. Srebrzyste paciorki spływały cienkimi sznureczkami po gładkich szybach okien. Wiatr zrywał je, by nawlec na przeźroczyste żyłki tworząc kryształowe naszyjniki iskrzące się w poświacie niedalekich latarń. Czyjeś ślady stóp utonęły w przydrożnej kałuży. Rozpłynęły się kręgami wspomnień dotykając płynnej granicy chwilowego istnienia. Podmuch wiatru, kolejnym ruchem, zacierał ostatnie dowody czyjejś obecności. Trzepotem rozłożystych skrzydeł zagłuszał echo kroków oddalających się pospiesznie.Już nie dowie się kto, pod jego oknami, przemykał w samym sercu samotnej nocy, która zasnuwała wszystko nieprzeniknionym woalem tajemniczości. W nocy życie toczyło się, jakby całkiem innym torem, a on przyglądając się jej z wnętrza, własnego gwałtownego rozbudzenia, stawał w szczelinie między rozwarstwiającymi się płaszczyznami wszechogarniającej ciemności. Czuł gęstość z jaką obejmowała nagie sylwetki budynków, czarnym aksamitem zasłaniając ociemniałe wystawy sklepów. O tej porze nie przyciągały niczyjego wzroku, traciły na swojej atrakcyjności i wobec własnej przyblakłej urody, zastygały w przygaszonym zawstydzeniu.
Ileż razy zdawało mu się, że sam jest takim nieruchomym przedmiotem na wystawie życia, z czasem stającym się nieatrakcyjnym dla nikogo, poszarzałym i całkiem niezauważanym. Może stąd tak dobrze czuł się w ciemnościach nocy, która wszystko ujednolicała, zacierając różnorodność kształtów i barw. Jednocześnie wymagała zwiększonej uwagi, wytężenia wzroku i szukania jasności, w sobie samym, by przyświecać sobie w ociemniałych porach jej panowania nad światem. Dzień wszystko rozjaśniał, ułatwiał, stawał się widocznym drogowskazem, niewymagającym przewodnikiem prowadzącym nas za rękę we właściwym kierunku. Noc była wymagająca. Uwielbiał ją za to, że potrafiła go zmobilizować. Obudzić się silniejszym.Uchylił okno i spróbował złapać za jeden z deszczowych sznureczków, ale przeźroczyste paciorki rozsypały się nawlekając na linie wyryte głęboko w jego dłoni. Uśmiechnął się do siebie. Tyle razy w życiu wszystko mu się rozsypywało, ale jeśli tylko mieć siłę, by swoje życie uchwycić w dłonie, zawsze znajdzie się jakaś, choćby wątła, żyłka na którą uda się nawlec potłuczone kawałki codzienności. Swoisty różaniec modlitewnych próśb o łaskę nowego życia. Instynktownie zaczął przebierać palcami, ale jedyne co poczuł, to szorstkość skóry na opuszkach palców. Przestał. Czy jest w nim mniej wiary? A może z wiekiem wymaga się od niego więcej? Spojrzał w oczy świętych, pełne czułości, patrzące na niego z obrazków na pobladłych ścianach. Oni nigdy nie zasypiają. Nie szarzeją. Wybrańcy. Paciorki. Na różańcu między miękkimi opuszkami palców Boga.
Usypiał go przenikliwy zapach deszczu i dźwięk srebrzystych paciorków spływających cienkimi sznureczkami po gładkich szybach okien. Słyszał jak czyjeś ślady stóp utonęły w przydrożnej kałuży. Rozpłynęły się kręgami wspomnień dotykając płynnej granicy chwilowego istnienia.
Łyżeczka cukru
Jakże może byćże ta pieśń dzisiejsza
jest tylko odbiciem tegoco było wczoraj
Może czasami zdaje mu się, że wszelki chaos tego świat wciąż przysiada na jego wychudzonych barkach donosząc o wszelakich nieszczęściach i znojach mieszkających w zamkniętych, za oknami, ludzkich światach. Takich małych, między niemymi ścianami wygłuszonymi ociemniałymi portretami, wypłowiałymi zdjęciami w nazbyt ciężkich ramach, obrazami bezwbarnymi, które rozpościerają na płótnie poranną mgłę, opadającą na poduszki podszyte sennymi nie-marzeniami.
Nie napełni nimi wąskiej szyi zaschniętego długopisu. Jeszcze śpi snem dziecka.
Drzwi do niego zdają się być na wpół-otwarte. Szukam klamki.
Reszta zdaje się piórkiem puchu, lekkim i osiadającym w bieli niewinności na białych kartkach.Nieśmiale wyglądające zza chmur, słońce, rzuciło promienistą łunę na przykurzony parapet. Wypłowiałe strony gazet spojrzały zdziwione, dzisiaj już, niewiele znaczącymi tytułami. Litery bezimiennych listów patrzą na siebie w wykrzywionym zwierciadle niedowidząc własnego odbicia.
Podnosi do ust łyżeczkę cukru. Słodko.Wyjdzie naprzeciw światu. Obejmie drzewa życia silniejszymi ramionami.
I psa spostrzegłszy przy drodze. Bezpańskiego. Pogłaszcze czule.
Posłucha śpiewu ptaków. Śpiących. Słodko.
Sandomierz Pana Jarosława
Jarosław Iwaszkiewicz, ur. 20 lutego 1894 roku w ukraińskim Kalniku
jest tylko odbiciem tegoco było wczoraj
Może czasami zdaje mu się, że wszelki chaos tego świat wciąż przysiada na jego wychudzonych barkach donosząc o wszelakich nieszczęściach i znojach mieszkających w zamkniętych, za oknami, ludzkich światach. Takich małych, między niemymi ścianami wygłuszonymi ociemniałymi portretami, wypłowiałymi zdjęciami w nazbyt ciężkich ramach, obrazami bezwbarnymi, które rozpościerają na płótnie poranną mgłę, opadającą na poduszki podszyte sennymi nie-marzeniami.
Nie napełni nimi wąskiej szyi zaschniętego długopisu. Jeszcze śpi snem dziecka.
Drzwi do niego zdają się być na wpół-otwarte. Szukam klamki.
Reszta zdaje się piórkiem puchu, lekkim i osiadającym w bieli niewinności na białych kartkach.Nieśmiale wyglądające zza chmur, słońce, rzuciło promienistą łunę na przykurzony parapet. Wypłowiałe strony gazet spojrzały zdziwione, dzisiaj już, niewiele znaczącymi tytułami. Litery bezimiennych listów patrzą na siebie w wykrzywionym zwierciadle niedowidząc własnego odbicia.
Podnosi do ust łyżeczkę cukru. Słodko.Wyjdzie naprzeciw światu. Obejmie drzewa życia silniejszymi ramionami.
I psa spostrzegłszy przy drodze. Bezpańskiego. Pogłaszcze czule.
Posłucha śpiewu ptaków. Śpiących. Słodko.

Sandomierz Pana Jarosława
Jarosław Iwaszkiewicz, ur. 20 lutego 1894 roku w ukraińskim Kalniku
Kieszonkowy zegarek
Rozkruszałam się ostatnio na milionowe cząsteczki Małgoś, z których każda biegła w inną stronę, chwytając różnych niteczek kłębiących się powinności, poruszając się w odmiennych przestrzeniach i wymiarach samej siebie. Wieczorem wchodząc do domu wszystkie były już tylko garstką drobinek zgarnianych zmiotką i szufelką, próbujących się posklejać, dopasować do siebie jak kawałki puzzli, poukładać wewnętrznie.Dzisiaj o poranku spoglądając na swoje odbicie w lustrze zobaczyłam jedną z kobiet Jean’a Metzinger’a, utkwioną w roztrzaskanej rzeczywistości. Jak ocalić, cokolwiek, z tych strzępków mijającego tygodnia?
Zwalniam. Przede mną wytęsknione dwa dni, kiedy czas spływa, gęstymi kroplami, po wskazówkach kieszonkowego zegarka. Niespiesznie spoglądam jak jedno drgnięcie sekundnika rozbija cząsteczki czasu na kruszyny od razu odchodzące do przeszłości. W zagłębieniu dłoni wyczuwam bijące serce zegarka i zdaje mi się, że w tej jednej chwili, potrafię uchwycić czas. Zamknąć go w dłoni pod wygrawerowanym, cienkimi wskazówkami, wieczkiem zegarka.
Chowam się. W przydużym swetrze naciągając po koniuszki palców zbyt długie rękawy. Pod grubymi, wełnianymi splotami nie widać mojej zbyt mocno naciągniętej skóry, przeźroczystej, ujawniającej tętniące pod nią życie. Nazbyt obnażającej to, co wolałabym ukryć.
Chowam się. W życiu innych, przyglądając się twarzom "Ocalonym z XX wieku". Chowam się za ich historiami dostrzegając płytkość własnych przeżywanych ostatnio dni, mimo gęstości z jaką osiadły na moich rzęsach, przysłaniając jasność widzenia.
Twarze ocalonych, z których każda jest zapisem życia nie tylko na taśmie fotograficznej Mikołaja Grynberga, ale także na taśmie życia. Już nico zniszczonej, pełnej zarysowań, gdzie barwy przybladły, choć nie straciły na ostrości przekazu. Intensywności.
Ocaleni. Mówią o żydowskim losie splątanym z polskością, uwięzionym we wspólnej - ale nie symetrycznie sprawiedliwej w cierpieniu - historii (...) Ale trzeba też, aby te historie nie zaginęły. Grynberg przez zaginięciem uratował kolejnych dwadzieścia pićć, bo tyle osób podzieliło się z nim swoimi wspomnieniami, od który nie potrafili się uwolnić przez 70 lat (...) I po przeczytaniu - jestem pewna - nie zapomni, napisała Teresa Torańska.Sam autor, we wstępie, tłumaczy: "Spieszyłem się i zdążyłem, ale bardzo dobrze wiem, że PAMIĘĆ, której dotąd strzegli oni, przechodzi pod naszą opiekę. Zdaję sobie sprawę, że czas nie leczy ran, tylko zamazuje przeszłość. Postanowiłem jednak stanąć po stronie tych, którzy wierzą, że im lepszą będziemy mieli pamięć, tym rzadziej będziemy popełniali te same błędy. Wierzę, że ta książka jest czymś więcej niż tylko moją podróżą sentymentalną".Wskazówki kieszonkowego zegarka zaczynają się cofać, z jeszcze większą siłą rysując wieczko je przykrywające. Podnoszę je, by wskazówki mogły swobodnie zakreślać czas miniony.
"Ocaleni z XX wieku" Mikołaj Grynberg
wyd. Świat Książki, Warszawa 2012
Zwalniam. Przede mną wytęsknione dwa dni, kiedy czas spływa, gęstymi kroplami, po wskazówkach kieszonkowego zegarka. Niespiesznie spoglądam jak jedno drgnięcie sekundnika rozbija cząsteczki czasu na kruszyny od razu odchodzące do przeszłości. W zagłębieniu dłoni wyczuwam bijące serce zegarka i zdaje mi się, że w tej jednej chwili, potrafię uchwycić czas. Zamknąć go w dłoni pod wygrawerowanym, cienkimi wskazówkami, wieczkiem zegarka.
Chowam się. W przydużym swetrze naciągając po koniuszki palców zbyt długie rękawy. Pod grubymi, wełnianymi splotami nie widać mojej zbyt mocno naciągniętej skóry, przeźroczystej, ujawniającej tętniące pod nią życie. Nazbyt obnażającej to, co wolałabym ukryć.
Chowam się. W życiu innych, przyglądając się twarzom "Ocalonym z XX wieku". Chowam się za ich historiami dostrzegając płytkość własnych przeżywanych ostatnio dni, mimo gęstości z jaką osiadły na moich rzęsach, przysłaniając jasność widzenia.
Twarze ocalonych, z których każda jest zapisem życia nie tylko na taśmie fotograficznej Mikołaja Grynberga, ale także na taśmie życia. Już nico zniszczonej, pełnej zarysowań, gdzie barwy przybladły, choć nie straciły na ostrości przekazu. Intensywności.
Ocaleni. Mówią o żydowskim losie splątanym z polskością, uwięzionym we wspólnej - ale nie symetrycznie sprawiedliwej w cierpieniu - historii (...) Ale trzeba też, aby te historie nie zaginęły. Grynberg przez zaginięciem uratował kolejnych dwadzieścia pićć, bo tyle osób podzieliło się z nim swoimi wspomnieniami, od który nie potrafili się uwolnić przez 70 lat (...) I po przeczytaniu - jestem pewna - nie zapomni, napisała Teresa Torańska.Sam autor, we wstępie, tłumaczy: "Spieszyłem się i zdążyłem, ale bardzo dobrze wiem, że PAMIĘĆ, której dotąd strzegli oni, przechodzi pod naszą opiekę. Zdaję sobie sprawę, że czas nie leczy ran, tylko zamazuje przeszłość. Postanowiłem jednak stanąć po stronie tych, którzy wierzą, że im lepszą będziemy mieli pamięć, tym rzadziej będziemy popełniali te same błędy. Wierzę, że ta książka jest czymś więcej niż tylko moją podróżą sentymentalną".Wskazówki kieszonkowego zegarka zaczynają się cofać, z jeszcze większą siłą rysując wieczko je przykrywające. Podnoszę je, by wskazówki mogły swobodnie zakreślać czas miniony.
"Ocaleni z XX wieku" Mikołaj Grynberg
wyd. Świat Książki, Warszawa 2012
Życie które jestem im winna
Ile kobiet i dziewcząt mieszka we mnie?
Spotykają się w końcu od lat w mojej krwi.
A więc najpierw ta ja-dziewczynka z krótką grzywką
tuląca do siebie łaciatego kota na spłowiałej
fotografii i nieznana mi prababka z Wilna,
błagająca przed obrazem Ostrobramskiej o cud
poczęcia. Jeszcze śniada ogrodniczka
z pełnej słońca Toskanii i roześmiana hafciarka
z kamienistej uliczki w Sozopolu. Cyganka,
wędrująca z taborem drogami podkarpackich dolin
i ta dziwnie skryta święta Teresa od Dzieciątka
Jezus, modląca się do Pana Boga słowami
własnych wierszy. Może także żydowska matka
spalona razem z dziećmi w Birkenau i uczennica
z Biesłanu, zabita podobno przez pomyłkę.
Mam swoje krewne i znajome
w górach i na pustyni, nad brzegami mórz
i wśród sadów Mandżurii. Nocami
rozmawiam z nimi szeptem, a one powierzają mi
wszystkie sekretne myśli, których nikomu
nie mogę wyznać. Moje serce bije jednak wtedy
dwa razy szybciej, ażeby zdążyć podzielić się z nimi
tym życiem, które im jestem winna.
Spotykają się w końcu od lat w mojej krwi.
A więc najpierw ta ja-dziewczynka z krótką grzywką
tuląca do siebie łaciatego kota na spłowiałej
fotografii i nieznana mi prababka z Wilna,
błagająca przed obrazem Ostrobramskiej o cud
poczęcia. Jeszcze śniada ogrodniczka
z pełnej słońca Toskanii i roześmiana hafciarka
z kamienistej uliczki w Sozopolu. Cyganka,
wędrująca z taborem drogami podkarpackich dolin
i ta dziwnie skryta święta Teresa od Dzieciątka
Jezus, modląca się do Pana Boga słowami
własnych wierszy. Może także żydowska matka
spalona razem z dziećmi w Birkenau i uczennica
z Biesłanu, zabita podobno przez pomyłkę.
Mam swoje krewne i znajome
w górach i na pustyni, nad brzegami mórz
i wśród sadów Mandżurii. Nocami
rozmawiam z nimi szeptem, a one powierzają mi
wszystkie sekretne myśli, których nikomu
nie mogę wyznać. Moje serce bije jednak wtedy
dwa razy szybciej, ażeby zdążyć podzielić się z nimi
tym życiem, które im jestem winna.
wiersz Konfrontacje Adriana Szymańska
107 Zeszyty Literackie, jesień 2009
107 Zeszyty Literackie, jesień 2009
Postać - między pagórkami
Sen przeciągał się jeszcze leniwie między jego łopatkami, jak między pagórkami, do których przylgnęła pomarszczona połać czasu. Zwykł żartować, że całe piękno minionego świata ukryte jest w płytkiej dolinie między jego wystającymi łopatkami. Gdy odwrócić głowę, spojrzeć wstecz, nie sposób było go dostrzec, za to można było poczuć w dreszczach przenikających wzdłuż paciorków kręgosłupa. Jakby będąc nutami próbowało znaleźć swoje miejsce na żyłkach naciągniętych na smyczki Stradivariusa. Przyznawał, że czuł się czasami nagim instrumentem w rękach wirtuoza, a jeszcze częściej w rękach muzycznego nieudacznika, który raz to próbował wygrywać delikatną kantylenę, innym razem nieprzewidywalną wariacją. Życie pogrywało z nim jak chciało.
Wyprostował się. Na chwilę rozprostowując wszystkie swoje zagniecenia. Poprawił siwe kosmyki włosów, które na bieli poduszki wyglądały jak cienkie niteczki przypadkowo wyślizgujące się z podszewki. Unosząc głowę zdawało mu się, że rozpruwa się sfatygowana poszewka, a z niej wysypują drobinki niedospania, jak koraliki z długich sznurków przetartych snów. Kawałeczki krótkich przebłysków dotkliwego istnienia i kłębowisko potarganych myśli, które nocą osiadały na poduszce niczym mgły wieczorne, nie pozwalając dostrzec końca drogi.Kolejny poranek. Przed nim mozolne przewlekanie nitek przez wąskie ucho igielne. Coraz trudniej przez nie się prześlizgnąć, a przed nim zszywanie, minuta po minucie, nowego dnia. Ręce coraz bardziej drżące, czasem jedynie sfastrygować się udawało. Innym razem nieco mocniej związać ze sobą mijające chwile, tak by stworzyć, pod koniec dnia, swoisty patchwork z płytszych i głębszych oddechów, by schować pod nim chłód zasypiającego o zmroku dnia.
Tymczasem śniadanie. Tradycyjnie, miało posmak niedospania, ale przyzwyczaił się do niego i dziwnym byłoby odnalezienie innej nuta na podniebieniu. Przed nim codzienny spacer. Równie tradycyjny. Spojrzał na parę ciężkich butów wyglądających z półki przytartymi noskami. Znowu będzie musiał się przed nimi pochylić. Po jednej z nielicznych wizyt w Paryżu nazwał je „napoleonkami”, bo pochylał się nad nimi jak nad sarkofagiem wielkiego wodza w Dôme des Invalides. Ileż one już z nim przeszły, ile ścieżek wydeptały. Odporne, bardziej niż on sam, na zmiany zachodzące w pogodzie, także tej odmiennymi odcieniami zabarwiającej jego duszę. Nieprzemakalne, jakby nieczułe na wszelkie niedogodności aury i wyboistość drogi, którą przychodziło im razem przemierzać. Pokonując pagórki wyrastające ponad miarę jego własnych sił. Jakby pokryte oblodzoną warstwą niemożności sprawiając, że nie mógł czasami wysłowić własnej bezsilności. Czuł, że słowa przywierały do jego warg zamieniając się w ledwo dostrzegalną mgiełkę osiadającą szeptem na szybach okien. Milczące. Jak teraz wyczytać w tych mroźnych rozetach znaczenie niewypowiedzenia? Czasami uchylał okno, bo ująć między palcami garstkę gwiezdnego puchu rozcierając śnieżny miąższ, docierając do rdzenia wszelakiego istnienia, do serca gorącego obleczonego warstwą chłodnego szronu. Docierając do siebie. Innym razem przykładał palce do szyb oblepionych mroźnymi freskami czekając, aż pod wpływem ciepła zaczną zatracać swój finezyjny kształt, wtapiając w zagłębienia wyryte dłutem czasu na jego długich palcach. Swoistych działach drzeworytu.
Tym razem to on odciskał ślad swojego istnienia. Ukryty między pagórkami niewypowiedzianych na głos słów. Postać, niedostrzegalne piękno drżące między pagórkami mojego dziedzictwa.
Wyprostował się. Na chwilę rozprostowując wszystkie swoje zagniecenia. Poprawił siwe kosmyki włosów, które na bieli poduszki wyglądały jak cienkie niteczki przypadkowo wyślizgujące się z podszewki. Unosząc głowę zdawało mu się, że rozpruwa się sfatygowana poszewka, a z niej wysypują drobinki niedospania, jak koraliki z długich sznurków przetartych snów. Kawałeczki krótkich przebłysków dotkliwego istnienia i kłębowisko potarganych myśli, które nocą osiadały na poduszce niczym mgły wieczorne, nie pozwalając dostrzec końca drogi.Kolejny poranek. Przed nim mozolne przewlekanie nitek przez wąskie ucho igielne. Coraz trudniej przez nie się prześlizgnąć, a przed nim zszywanie, minuta po minucie, nowego dnia. Ręce coraz bardziej drżące, czasem jedynie sfastrygować się udawało. Innym razem nieco mocniej związać ze sobą mijające chwile, tak by stworzyć, pod koniec dnia, swoisty patchwork z płytszych i głębszych oddechów, by schować pod nim chłód zasypiającego o zmroku dnia.
Tymczasem śniadanie. Tradycyjnie, miało posmak niedospania, ale przyzwyczaił się do niego i dziwnym byłoby odnalezienie innej nuta na podniebieniu. Przed nim codzienny spacer. Równie tradycyjny. Spojrzał na parę ciężkich butów wyglądających z półki przytartymi noskami. Znowu będzie musiał się przed nimi pochylić. Po jednej z nielicznych wizyt w Paryżu nazwał je „napoleonkami”, bo pochylał się nad nimi jak nad sarkofagiem wielkiego wodza w Dôme des Invalides. Ileż one już z nim przeszły, ile ścieżek wydeptały. Odporne, bardziej niż on sam, na zmiany zachodzące w pogodzie, także tej odmiennymi odcieniami zabarwiającej jego duszę. Nieprzemakalne, jakby nieczułe na wszelkie niedogodności aury i wyboistość drogi, którą przychodziło im razem przemierzać. Pokonując pagórki wyrastające ponad miarę jego własnych sił. Jakby pokryte oblodzoną warstwą niemożności sprawiając, że nie mógł czasami wysłowić własnej bezsilności. Czuł, że słowa przywierały do jego warg zamieniając się w ledwo dostrzegalną mgiełkę osiadającą szeptem na szybach okien. Milczące. Jak teraz wyczytać w tych mroźnych rozetach znaczenie niewypowiedzenia? Czasami uchylał okno, bo ująć między palcami garstkę gwiezdnego puchu rozcierając śnieżny miąższ, docierając do rdzenia wszelakiego istnienia, do serca gorącego obleczonego warstwą chłodnego szronu. Docierając do siebie. Innym razem przykładał palce do szyb oblepionych mroźnymi freskami czekając, aż pod wpływem ciepła zaczną zatracać swój finezyjny kształt, wtapiając w zagłębienia wyryte dłutem czasu na jego długich palcach. Swoistych działach drzeworytu.
Tym razem to on odciskał ślad swojego istnienia. Ukryty między pagórkami niewypowiedzianych na głos słów. Postać, niedostrzegalne piękno drżące między pagórkami mojego dziedzictwa.
Zamilkliśmy nagle
Gawędziliśmy sobie,
zamilkliśmy nagle.
zamilkliśmy nagle.
Świat nagle posiwiał zatrzymując na moment oddech i ślady własnych stóp na progu krakowskiego mieszkania. Zamknęły się okładki do tomiku najpiękniejszej poezji. Zatrzasnęły szufladki z pamiątkami całego świata. Cisza przysiadła chowając twarz w drżących dłoniach Poezji.
Jak teraz uwolnić słowa z niewoli ust pokrytych warstwą chłodu?
Jak teraz uwolnić słowa z niewoli ust pokrytych warstwą chłodu?
Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Wisława Szymborska
(2 lipca 1923 - 1 lutego 2012)
(2 lipca 1923 - 1 lutego 2012)
fragmenty wierszy Ze wspomnień i Kot w pustym mieszkaniuz tomiku "Miłość szczęśliwa i inne wiersze", wyd. a5
Odbudowywanie co ranek świata
Nie pamiętam jaki był dzień 30 styczenia roku 2006. Czy przysypany białymi poduchami puchu, czy nagusieńki i drżący od mroźnych podmuchów wiatru, ale okazał się na tyle sugestywny, by skłonić mnie do założenia tego bloga. Mojego własnego przytuliska na dni pełne chłodu.
Pojawił się pierwszy wpis, potem kolejne, nieświadome, przysiadające przypadkowo na klawiaturze komputera. Raz pisane w biegu, to znowu leniwie przeciągające się o poranku. Niektóre dyktował cień rogalikowego księżyca, inne budziły się rumiane w promieniach słońca. Wypadały spomiędzy kartek książek, albo były kartką z podróży, wykluwając się z pasji, miłości i zachwytów. Każde wypływające z serca. Jedne z odmętów własnych przemyśleń, a inne płytko opadające, jak kruszący się tusz do rzęs pod koniec dnia.
I chociaż od jakiegoś czasu mam wrażenie się osiadłam na jakiejś mieliźnie, że trudno brnąć do przodu, nie wspominając o rozwijaniu żagli, że słowa pękają jak bańki mydlane, nim je zdołam wypowiedzieć, więc i przed zapisaniem tym bardziej zdołają umknąć, trudno byłoby tak całkiem stąd zniknąć. Więc, choć zawsze wydało mi się, że nie ma niczego gorszego niż stać w miejscu, wciąż tu drepczę, stópka po stópce. Coraz skromniej, rzadziej, płycej, z nieodpartym wrażeniem, że coś powoli wygasa. Ale póki jeszcze tli się najmniejszy płomyczek, we mnie samej, dziękuję tej cudownej gromadce Osób, mnie tutaj odwiedzających, za każde zostawione słowo, myśl, własną wrażliwość. Za dzielenie ze mną radości, a czasami melancholijnego smutku. Za Wasze piękno, które wnieśliście do mojego życia, tego realnego, poza wirtualnego, bo to najcenniejsze, co mogłam dostać.
Tymczasem, mam nadzieję, że uda mi się w końcu poukładać, to co wiatr życia potargał, że słowa zaczną nabierać kształtu, a zachwyty znowu obejmą mnie swoimi ramionami i pomogą oderwać stopy od ziemi.
Póki co, jak pisał Józef Czapski, wciąż: "To odbudowywanie co ranek świata, który dzień przed tym utraciłeś całkowicie na to, żeby znowu ten świat w sobie zagubić".
Pojawił się pierwszy wpis, potem kolejne, nieświadome, przysiadające przypadkowo na klawiaturze komputera. Raz pisane w biegu, to znowu leniwie przeciągające się o poranku. Niektóre dyktował cień rogalikowego księżyca, inne budziły się rumiane w promieniach słońca. Wypadały spomiędzy kartek książek, albo były kartką z podróży, wykluwając się z pasji, miłości i zachwytów. Każde wypływające z serca. Jedne z odmętów własnych przemyśleń, a inne płytko opadające, jak kruszący się tusz do rzęs pod koniec dnia.
I chociaż od jakiegoś czasu mam wrażenie się osiadłam na jakiejś mieliźnie, że trudno brnąć do przodu, nie wspominając o rozwijaniu żagli, że słowa pękają jak bańki mydlane, nim je zdołam wypowiedzieć, więc i przed zapisaniem tym bardziej zdołają umknąć, trudno byłoby tak całkiem stąd zniknąć. Więc, choć zawsze wydało mi się, że nie ma niczego gorszego niż stać w miejscu, wciąż tu drepczę, stópka po stópce. Coraz skromniej, rzadziej, płycej, z nieodpartym wrażeniem, że coś powoli wygasa. Ale póki jeszcze tli się najmniejszy płomyczek, we mnie samej, dziękuję tej cudownej gromadce Osób, mnie tutaj odwiedzających, za każde zostawione słowo, myśl, własną wrażliwość. Za dzielenie ze mną radości, a czasami melancholijnego smutku. Za Wasze piękno, które wnieśliście do mojego życia, tego realnego, poza wirtualnego, bo to najcenniejsze, co mogłam dostać.
Tymczasem, mam nadzieję, że uda mi się w końcu poukładać, to co wiatr życia potargał, że słowa zaczną nabierać kształtu, a zachwyty znowu obejmą mnie swoimi ramionami i pomogą oderwać stopy od ziemi.
Póki co, jak pisał Józef Czapski, wciąż: "To odbudowywanie co ranek świata, który dzień przed tym utraciłeś całkowicie na to, żeby znowu ten świat w sobie zagubić".
(...)
Poznałam ten sekret dziś w nocy:
szeptał przez sen: znów patrzeć i dziwić się światu,
i patrzeć, znowu patrzeć i patrzeć na nowo.(...)
Tylko wtedy ja także zobaczę na nowo
będę dziwić się, patrzeć na jajko ab ovo,
zdziwię się róży w szklance, sikorkom, gdy w zimie
odcisną ślad pazurków na miękkiej słoninie,
zobaczę psa, gdy biegnie za czerwonym kółkiem
od nowa, i kociaka, jak bawi się sznurkiem.
Zobaczę morze puste, ale już nie wieczne
i dni nigdy nie będą nudne i bezpieczne.
Poznałam ten sekret dziś w nocy:
szeptał przez sen: znów patrzeć i dziwić się światu,
i patrzeć, znowu patrzeć i patrzeć na nowo.(...)
Tylko wtedy ja także zobaczę na nowo
będę dziwić się, patrzeć na jajko ab ovo,
zdziwię się róży w szklance, sikorkom, gdy w zimie
odcisną ślad pazurków na miękkiej słoninie,
zobaczę psa, gdy biegnie za czerwonym kółkiem
od nowa, i kociaka, jak bawi się sznurkiem.
Zobaczę morze puste, ale już nie wieczne
i dni nigdy nie będą nudne i bezpieczne.
fragment wiersza Sekret Anny Piwkowskiej
113 Zeszyty Literackie, wiosna 2011
113 Zeszyty Literackie, wiosna 2011
Postać i skórka od chleba
Siedząc nad pustą kartką papieru, tak białą, jak gruba warstwa śnieżnego obrusu przylegająca do stołu w ogrodzie, zastanawiam się jak dalece mogę go jeszcze obnażać. Ponownie narażać na chłód nagości, niepewnie stawiając kolejną literę, by spróbować dokończyć malowany, niezdarnie portret. Czy kiedykolwiek mi wybaczy tę próbę przeniknięcia jego spojrzenia wyszukując w wąskich szczelinach źrenic tego, co tak drobiazgowo przysłaniał bielmem czasu.
Tymczasem, zachwyca, imponujący zarys jego wysokiego czoła. Głęboko osadzone oczy, o przenikliwym spojrzeniu, wydatny nos, z którego śmiał się, że przypomina przekarmiony brzuszek sikorki. Zapach wody kolońskiej osiadający lekką mgłą na kołnierzyku i skrzydła aksamitnej muchy rozłożyście przysłaniającej koniuszki jedwabnej koszuli. Skrawek chusteczki, jeszcze ciepłej od żelazka, wyglądającej zawadiacko zza niewielkich rozmiarów kieszonki w marynarce. Lubił, kiedy była idealnie wyprasowana, której gładkość mógł wyczuć pod zgrubiałymi palcami. Czasami wszystko musiało wyglądać nieskazitelnie. Idealnie, jak mało co w jego życiu.
I przyglądając mu się, wciąż mam wątpliwości czy mam prawo pozbawiać go tych atrybutów elegancji, tylko po to, by wniknąć w to, co drzemie w nim głęboko uśmierzone, połamane, okaleczone. W ciemnych korytarzach ślepej pamięci, ziarenkach goryczy przepływających w żyłach i piekących pod paznokciami, kiedy czasami z trudem próbuje rozgrzebać w sobie kawałek przysypanego wspomnienia. Pod tą warstwą sztucznego przyodzienia wciąż kryło się żywe, poranione ciało, lekko zagojone rany, sfastrygowane kawałki poszarpanego człowieczeństwa.
A jednak wciąż zachwycał swobodą ruchów, choć wewnętrznie szarpał się sam ze sobą, próbując pozrywać mocowania wiążące go z przeszłością. I tylko czasami można było zauważyć niewielkie czerwone krople spływające z przedramienia po mankiecie śnieżnobiałej koszuli. Algorytm do jego istnienia.
Idealnie skrojony garnitur stał się, z konieczności, jego drugą skórą. Pierwszą skrzętnie chował i chronił przed powtórnym narażeniem na jakiekolwiek zranienia. Jak sam mawiał, chorował, chronicznie, na nadwrażliwość.
Spojrzał na termometr drżący z zimna za oknem. Chłód późnego, zimowego popołudnia szczypał go w palce, kiedy wrzucał do karmnika okruszki chleba. Zadziwiał go ten malutki domek umieszczony na wątłym ramieniu brzozy, uginającej się pod grubą warstwą padającego śniegu. Wielokrotnie zdawał mu się symbolem podwalin naszych własnych domów. Z pozoru wyglądających nie dość solidnie, z czasem okazując się jakże trwałymi. Zwłaszcza tych budowanych w sobie. Powoli, bez doświadczenia. Intuicyjnie. Spostrzeżenie po spostrzeżeniu. Kropla uczucia po kropli. Choć mocno nadszarpywane przez wydarzenia, które zdawały się burzyć wszelki porządek świata, potrafiły jednak przetrwać, stojąc na zgliszczach zewnętrznego rozkruszenia. Bezimiennych popiołów.
I ten niewielki, będący w zasięgu jego ręki, domek dla ptaków, wyglądał na całkiem niewzruszony, mimo obciążenia coraz grubszą warstwą śniegu. Zamyślił się cofając czarno-biały film własnego życia. Jeden kadr, aż nazbyt dobrze znanego miejsca. Jego własnego karmnika, gdzie nocą, wtulony w ciszę poddasza, był przestraszonym wróblem szukającym bezpieczeństwa i ucieczki od zawirowań rozszalałej w nienawiści rzeczywistości. Kiedy grube warstwy śniegu, na dachu starego domu, zdawały się dodatkowym okryciem, a miast chłodu dawały złudne wrażenie ciepła wełnianego koca. Drżał jednak pod tym podniebnym sklepieniem, które na jakiś czas przysłaniało mu widok gwiazd, spadających na ziemię od wznoszonych pod niebo lamentów i topiących się w przydrożnych kałużach purpury. Rozbijających się na drobniutkie kawałeczki stając się, trudnymi do przełknięcia, odpryskami doświadczeń dzwoniących głucho w szyjach długich rynien oplatających opustoszałe kamienice. Paciorkami niewypowiedzianej na czas modlitwy. Pamiętał jak bał się, by w blasku tych drobinek nie odbiło się zastraszone spojrzenie jego wielkich, ciemnych oczu i drzemiącego w nich strachu, które ktoś mógłby dostrzec. Obnażyć go. Kulił więc w sobie własny oddech, przymykał oczy przyprószone nocą, by nie spostrzec swojego własnego odbicia w maleńkim lufciku, chowając swoje marzenia w cieniu księżyca i wsłuchując się w opadające na dach płatki śniegu. I trudno zliczyć ileż razy marzył, by stać się taką śnieżną rozgwiazdą, jedną z miliona, niewidoczną w tłumie, niezwracającą niczyjej uwagi.
Dzisiaj t a m t e dni przyprószył czas. Nabrały innej barwy, a poszarzałe fragmenty jego przeszłości bardziej przypominają gęsto przesączone wspomnieniami fusy niż ulotność białego puchu. Zamieszał herbatę, by poderwać na moment te poukładane przez czas drobinki. Wprawić je w ruch, jak koniki na karuzeli pozytywki. Poczuć to dawne drżenie, chłód minionych dni, które sprawiały, że mróz zbliżającego się właśnie wieczoru zdawał się już nie tak przeraźliwie dokuczliwy.
Dzisiaj też już w niczym nie przypominał tego przemokniętego odrzuceniem wróbla. Potrafił strzepnąć z siebie przenikliwą wilgoć t a m t e g o czasu. Nigdy jednak na zapomniał, aby włożyć do karmika choćby garść okruszków. Wiedział, jaki niezapomniany smak potrafi mieć podrzucona skórka od chleba.
Zamknął drzwi i wyszedł na ośnieżoną ulicę. Naprzeciw mroźnego piękna zimy. Spojrzeć w niebo. Szeroko otwartymi oczami dostrzec gwiazdy zawieszone na ciemnym niebie. Nieruchome. Jak jeden z miliona przechodniów, chowając swój zaczerwieniony „brzuszek sikorki” w warstwach wełnianego szala. Niezauważalny.
Tymczasem, zachwyca, imponujący zarys jego wysokiego czoła. Głęboko osadzone oczy, o przenikliwym spojrzeniu, wydatny nos, z którego śmiał się, że przypomina przekarmiony brzuszek sikorki. Zapach wody kolońskiej osiadający lekką mgłą na kołnierzyku i skrzydła aksamitnej muchy rozłożyście przysłaniającej koniuszki jedwabnej koszuli. Skrawek chusteczki, jeszcze ciepłej od żelazka, wyglądającej zawadiacko zza niewielkich rozmiarów kieszonki w marynarce. Lubił, kiedy była idealnie wyprasowana, której gładkość mógł wyczuć pod zgrubiałymi palcami. Czasami wszystko musiało wyglądać nieskazitelnie. Idealnie, jak mało co w jego życiu.
I przyglądając mu się, wciąż mam wątpliwości czy mam prawo pozbawiać go tych atrybutów elegancji, tylko po to, by wniknąć w to, co drzemie w nim głęboko uśmierzone, połamane, okaleczone. W ciemnych korytarzach ślepej pamięci, ziarenkach goryczy przepływających w żyłach i piekących pod paznokciami, kiedy czasami z trudem próbuje rozgrzebać w sobie kawałek przysypanego wspomnienia. Pod tą warstwą sztucznego przyodzienia wciąż kryło się żywe, poranione ciało, lekko zagojone rany, sfastrygowane kawałki poszarpanego człowieczeństwa.
A jednak wciąż zachwycał swobodą ruchów, choć wewnętrznie szarpał się sam ze sobą, próbując pozrywać mocowania wiążące go z przeszłością. I tylko czasami można było zauważyć niewielkie czerwone krople spływające z przedramienia po mankiecie śnieżnobiałej koszuli. Algorytm do jego istnienia.
Idealnie skrojony garnitur stał się, z konieczności, jego drugą skórą. Pierwszą skrzętnie chował i chronił przed powtórnym narażeniem na jakiekolwiek zranienia. Jak sam mawiał, chorował, chronicznie, na nadwrażliwość.
Spojrzał na termometr drżący z zimna za oknem. Chłód późnego, zimowego popołudnia szczypał go w palce, kiedy wrzucał do karmnika okruszki chleba. Zadziwiał go ten malutki domek umieszczony na wątłym ramieniu brzozy, uginającej się pod grubą warstwą padającego śniegu. Wielokrotnie zdawał mu się symbolem podwalin naszych własnych domów. Z pozoru wyglądających nie dość solidnie, z czasem okazując się jakże trwałymi. Zwłaszcza tych budowanych w sobie. Powoli, bez doświadczenia. Intuicyjnie. Spostrzeżenie po spostrzeżeniu. Kropla uczucia po kropli. Choć mocno nadszarpywane przez wydarzenia, które zdawały się burzyć wszelki porządek świata, potrafiły jednak przetrwać, stojąc na zgliszczach zewnętrznego rozkruszenia. Bezimiennych popiołów.
I ten niewielki, będący w zasięgu jego ręki, domek dla ptaków, wyglądał na całkiem niewzruszony, mimo obciążenia coraz grubszą warstwą śniegu. Zamyślił się cofając czarno-biały film własnego życia. Jeden kadr, aż nazbyt dobrze znanego miejsca. Jego własnego karmnika, gdzie nocą, wtulony w ciszę poddasza, był przestraszonym wróblem szukającym bezpieczeństwa i ucieczki od zawirowań rozszalałej w nienawiści rzeczywistości. Kiedy grube warstwy śniegu, na dachu starego domu, zdawały się dodatkowym okryciem, a miast chłodu dawały złudne wrażenie ciepła wełnianego koca. Drżał jednak pod tym podniebnym sklepieniem, które na jakiś czas przysłaniało mu widok gwiazd, spadających na ziemię od wznoszonych pod niebo lamentów i topiących się w przydrożnych kałużach purpury. Rozbijających się na drobniutkie kawałeczki stając się, trudnymi do przełknięcia, odpryskami doświadczeń dzwoniących głucho w szyjach długich rynien oplatających opustoszałe kamienice. Paciorkami niewypowiedzianej na czas modlitwy. Pamiętał jak bał się, by w blasku tych drobinek nie odbiło się zastraszone spojrzenie jego wielkich, ciemnych oczu i drzemiącego w nich strachu, które ktoś mógłby dostrzec. Obnażyć go. Kulił więc w sobie własny oddech, przymykał oczy przyprószone nocą, by nie spostrzec swojego własnego odbicia w maleńkim lufciku, chowając swoje marzenia w cieniu księżyca i wsłuchując się w opadające na dach płatki śniegu. I trudno zliczyć ileż razy marzył, by stać się taką śnieżną rozgwiazdą, jedną z miliona, niewidoczną w tłumie, niezwracającą niczyjej uwagi.
Dzisiaj t a m t e dni przyprószył czas. Nabrały innej barwy, a poszarzałe fragmenty jego przeszłości bardziej przypominają gęsto przesączone wspomnieniami fusy niż ulotność białego puchu. Zamieszał herbatę, by poderwać na moment te poukładane przez czas drobinki. Wprawić je w ruch, jak koniki na karuzeli pozytywki. Poczuć to dawne drżenie, chłód minionych dni, które sprawiały, że mróz zbliżającego się właśnie wieczoru zdawał się już nie tak przeraźliwie dokuczliwy.
Dzisiaj też już w niczym nie przypominał tego przemokniętego odrzuceniem wróbla. Potrafił strzepnąć z siebie przenikliwą wilgoć t a m t e g o czasu. Nigdy jednak na zapomniał, aby włożyć do karmika choćby garść okruszków. Wiedział, jaki niezapomniany smak potrafi mieć podrzucona skórka od chleba.
Zamknął drzwi i wyszedł na ośnieżoną ulicę. Naprzeciw mroźnego piękna zimy. Spojrzeć w niebo. Szeroko otwartymi oczami dostrzec gwiazdy zawieszone na ciemnym niebie. Nieruchome. Jak jeden z miliona przechodniów, chowając swój zaczerwieniony „brzuszek sikorki” w warstwach wełnianego szala. Niezauważalny.
Idziesz przede mną
Oto odeszło wszystko, co było pogodą i spokojem.
Pocałunek niepokoju.
Dreszcz, że wszystko stanie się mięsistym światłem.
Pocałunek niepokoju.
Dreszcz, że wszystko stanie się mięsistym światłem.
Dreszcz dokonania pod skórą. Nieodwracalne fini, dokończenie, zamknięcie.
Wciąż pod stopami czuję przebytą razem drogę, te ostatnie odłamki wytartych chodników, pełnych pęknięć osamotnienia, bólu, niezliczonych strat wyrytych ciężkimi łzami, zacierających się w zagnieceniach na krawędzi życia. A im bliżej końca tej drogi, tym więcej widzieliśmy umarłych motyli na wydeptanych ścieżkach, skrzydeł podciętych zwątpieniem, gęstych uczuć, skulonych, we wnętrzu skowytu umierającego psa. Za rogiem.
Pustka i cisza. Nagłe nieistnienie.Ostatnie kartki wyślizgują się spomiędzy moich palców. Odrętwiałych. Powoli zamykałam ostatni tom Twojego życia, kiedy pytałeś: Czy rdzeń świata otworzy się po śmierci?
I zdawało mi się, że w ostatnich rozdziałach coraz wyraźniej widziałam zarys jej sylwetki, kiedy przysiadała na parapecie okna uchylającego otchłań niebytu, a Ty wyczuwałeś jej obecność w coraz cięższym oddechu, gdy przechodziła, nocą, obok Twojego łóżka. Sunęła bezszelestnie aleją lipową rzucając cień na drżącą, od zimowego powiewu, firankę, a Tyś odsuwał ją chwytając jeszcze rymy kolejnego wiersza. Czubkami palców dotykając szczytów Wież, gdzie:
Wciąż pod stopami czuję przebytą razem drogę, te ostatnie odłamki wytartych chodników, pełnych pęknięć osamotnienia, bólu, niezliczonych strat wyrytych ciężkimi łzami, zacierających się w zagnieceniach na krawędzi życia. A im bliżej końca tej drogi, tym więcej widzieliśmy umarłych motyli na wydeptanych ścieżkach, skrzydeł podciętych zwątpieniem, gęstych uczuć, skulonych, we wnętrzu skowytu umierającego psa. Za rogiem.
Pustka i cisza. Nagłe nieistnienie.Ostatnie kartki wyślizgują się spomiędzy moich palców. Odrętwiałych. Powoli zamykałam ostatni tom Twojego życia, kiedy pytałeś: Czy rdzeń świata otworzy się po śmierci?
I zdawało mi się, że w ostatnich rozdziałach coraz wyraźniej widziałam zarys jej sylwetki, kiedy przysiadała na parapecie okna uchylającego otchłań niebytu, a Ty wyczuwałeś jej obecność w coraz cięższym oddechu, gdy przechodziła, nocą, obok Twojego łóżka. Sunęła bezszelestnie aleją lipową rzucając cień na drżącą, od zimowego powiewu, firankę, a Tyś odsuwał ją chwytając jeszcze rymy kolejnego wiersza. Czubkami palców dotykając szczytów Wież, gdzie:
Człowiek jak pies bezradny czeka przeznaczenia,
Nad jego głową linie planety się łączą,
Naszych gwiazd nie odróżnia od innych promieni,
Już zgasły. Sprawy ludzkie tak oto się kończą.
Nad jego głową linie planety się łączą,
Naszych gwiazd nie odróżnia od innych promieni,
Już zgasły. Sprawy ludzkie tak oto się kończą.
Śmierć. Rozcierająca zimną dłonią, na Twoich spierzchniętych ustach, smak przekwitłych poziomek, zostawiając w wyschniętym wazonie zapach łubinu przywodzącego ze sobą zabawną tkliwość lat dziecinnych, spowalniając ostatnie takty walca Brahmsa, brzmiącego w tej jednej sekundzie, zatrzymanego uderzenia serca, najdelikatniej.Ukłucie.
Igły starego patefonu przesuwającego się niezgrabnie po zwężających się tunelikach zanikających dźwięków. Ostrego pióra wyślizgującego się z dłoni, kiedy resztką sił ściskałeś skrawek prześcieradła, próbując wyczuć splot najdrobniejszych niteczek łączących Cię jeszcze z życiem. Przytrzymywanego nadzieją, że przecież jeszcze tyle jest rzeczy nowych. Wszystkie zawisły w powietrzu jak jaskółki na błękicie nieba. I odfrunęły. Strzepując z skrzydeł smak morskiej wody. Proszę, spójrz jeszcze.
Igły starego patefonu przesuwającego się niezgrabnie po zwężających się tunelikach zanikających dźwięków. Ostrego pióra wyślizgującego się z dłoni, kiedy resztką sił ściskałeś skrawek prześcieradła, próbując wyczuć splot najdrobniejszych niteczek łączących Cię jeszcze z życiem. Przytrzymywanego nadzieją, że przecież jeszcze tyle jest rzeczy nowych. Wszystkie zawisły w powietrzu jak jaskółki na błękicie nieba. I odfrunęły. Strzepując z skrzydeł smak morskiej wody. Proszę, spójrz jeszcze.
W labiryncie zielonych migdałów przesuwasz się zwolna, odwracając głowę.
Każdy twój krok, to biały szczyt lodowca, oblany purpurą.
Wschód-li to słońca, czy zachód?
Nie, to ty idziesz przede mną i migdały pachną.
Każdy twój krok, to biały szczyt lodowca, oblany purpurą.
Wschód-li to słońca, czy zachód?
Nie, to ty idziesz przede mną i migdały pachną.
fragmenty Prozy Poetyckiej,
trzeciego tomu "Dzienników 1964-1980"oraz wiersza WieżeJarosława Iwaszkiewicza
wyd. Czytelnik
trzeciego tomu "Dzienników 1964-1980"oraz wiersza WieżeJarosława Iwaszkiewicza
wyd. Czytelnik
Przebudzenie
Próbuję jeszcze odnaleźć ostatni oddech minionego weekendu, przyprószonego płatkami śniegu, smakującego poranną kawą z miętą. Posłyszeć ten wyciszony wiatr, który zdaje się, że dopiero co, trzepotał skrzydłami od rana, uderzając o szyby okien i rozbijając ostatnie drobinki snu pod powiekami, tworząc rozwarstwiony obraz rzeczywistości. Ziarenka niedospania szczypały w oczy, a piszczałki grały między szczelinami okien. Siadałam na krawędzi łóżka, jak na krawędzi rozbitego snu i czubkami palców próbowałam dotknąć niedookreślonej, o poranku, własnej przynależności do świata.
Potem przyszła cisza. I zagubione promienie słońca prześlizgnęły się po zaśnieżonych schodach przed domem. Zatrzymały się na nich, niepewne. Gdzieś pod drugiej stronie przemknął szaraczek, z radości plącząc swoje krótkie łapki. Chwila trudnego do objęcia ramionami zachwytu.
A dzisiaj znowu mam wrażenie, że kosmyki włosów wciąż tkwią zaczepione w minionym roku, nie pozwalając mi się od niego uwolnić. Myśli zatrzasnęły się w przedsionku, niezdolne wyjść na ganek rozświetlony jutrzenką, mitologiczną Eos otwierającą wrota do jasności. Jedynie rześkie pocałunki, w coraz chłodniejsze poranki, zostawiając na ustach cienką warstwę szronu, znieczulają je bezlitośnie, nie pozwalając poczuć smaku nowego dnia, który właśnie mija, niepostrzeżenie. Więc jednak przemknął, osuwając się po ruinach mojej rozkruszonej codzienności. Posklejam ją jutro.
Tymczasem wieczór. Jakby bez smaku. Papierowy. Czekam na kolejne przebudzenie.
Potem przyszła cisza. I zagubione promienie słońca prześlizgnęły się po zaśnieżonych schodach przed domem. Zatrzymały się na nich, niepewne. Gdzieś pod drugiej stronie przemknął szaraczek, z radości plącząc swoje krótkie łapki. Chwila trudnego do objęcia ramionami zachwytu.
A dzisiaj znowu mam wrażenie, że kosmyki włosów wciąż tkwią zaczepione w minionym roku, nie pozwalając mi się od niego uwolnić. Myśli zatrzasnęły się w przedsionku, niezdolne wyjść na ganek rozświetlony jutrzenką, mitologiczną Eos otwierającą wrota do jasności. Jedynie rześkie pocałunki, w coraz chłodniejsze poranki, zostawiając na ustach cienką warstwę szronu, znieczulają je bezlitośnie, nie pozwalając poczuć smaku nowego dnia, który właśnie mija, niepostrzeżenie. Więc jednak przemknął, osuwając się po ruinach mojej rozkruszonej codzienności. Posklejam ją jutro.
Tymczasem wieczór. Jakby bez smaku. Papierowy. Czekam na kolejne przebudzenie.
Kim jestem, tu w mroku cielesności, w drżeniu ciała?
Kim byłem? Czyżby obudził mnie przelot ptaka
Kim byłem? Czyżby obudził mnie przelot ptaka
za oknem? Okno, które otwiera żywioł, ostrze cienia;
czysta realność? Nie. Obudziło mnie muśnięcie
czysta realność? Nie. Obudziło mnie muśnięcie
przestrzeni; jak gdybym wszedł w głąb korytarza snu.
Tak jakby przebiegł na palcach, by nie trwożyć
Tak jakby przebiegł na palcach, by nie trwożyć
tych, co umarli. A może obudziła mnie po prostu
kropla, kropelka wody, która spadła z kranu, hen,
kropla, kropelka wody, która spadła z kranu, hen,
w terytorium bez granic, bez żywej duszy, w księstwie
Akwitanii? A może to tylko muzyczka ziarenek
Akwitanii? A może to tylko muzyczka ziarenek
piasku, co utkwiły na amen we framudze okna,
nagość tronu? Oparzyła mnie idea, zimna jak
nagość tronu? Oparzyła mnie idea, zimna jak
odłamek lustra. Przeląkłem się, że dom zastygnie,
zakrzepnie w grudkę bursztynu.
zakrzepnie w grudkę bursztynu.
wiersz Przebudzenie Jerzego Plutowicza
"Twórczość", kwiecień 2011
"Twórczość", kwiecień 2011
Przerzucanie mostu
„Wierzę także, że najpiękniejsze, najpełniej obdarzone sensem spotkanie z tekstem wydarza się właśnie wtedy, gdy cudze myślenie staje się dla nas osobiście ważne, do głębi poruszające, poszerza nasz świat, pozwala lepiej uczuć, przemyśleć i nazwać to, czego sami doświadczyliśmy.Gdy czytanie jest tyleż budowaniem siebie co próbą przerzucenia mostu do drugiego człowieka.”
Tak trafnie i przejmująco wysłowił tę delikatność relacji łączącej pisarza i czytelnika, Andrzej Franaszek, w swoim podziękowaniu za przyznanie mu Nagrody Kościelskich za tom Miłosz. Biografia, wygłoszonego w Miłosławiu 8 października 2011.
I ja idę takim mostem od dłuższego czasu, drżącym, rozciągniętym między dwoma, zdawałoby się odległymi, skrajami ziemi. Stąpam po najdelikatniejszej formie łączącej mnie z Pisarzem, po kartkach przerzucanych z jednego brzegu jego świata na drugi, mój, zatrzymując się przy drobnych wyszczerbieniach, niedoskonałościach druku, gdzie nagle drobna litera zaciera ślad po samej sobie, jak z czasem zaciera się ta odległość między dwoma stronami książki. Jakby w procesie czytania przenikały siebie nawzajem słowa pisane i czytane, jakby pokonany został czas oddzielający Pisarza i czytelnika, dając im te ułamki nieuchwytnych chwil, kiedy idą razem pod rękę, kiedy ich oczy przebiegają wzdłuż tych samych linijek wierszy, kiedy oboje dotykają tego samego życia i istnienia. Kiedy strzepują z powiek, nad ranem, resztki snu i słyszą ostatni szept nocy, kiedy witają głody poranek, głodny kolejnych słów, uczuć, schowanych pod podszewką życia.
Życia - tętniącego, sprężystego, napinającego się do granic własnej wytrzymałości, jak zbyt mocno naciągnięta struna w starych skrzypcach. Zatrzaśniętego w futerale bolesnej samotności, a samotność tak boli, że ściany i asfalty klękają [Andrzej Babiński].
Tymczasem, ja sama skazuje się na samotności, w niej odnajdując najdoskonalszą formę odciśnięcia swoich śladów na ścieżkach Dzienników. Tą właśnie samotnością burząc mury oddzielające mnie od tych rozpromienianych, ułamkami zachwytów, dni Jarosława Iwaszkiewicza, wsłuchując się w te krótkie akordy wychwytywanej przez Niego, w chaosie codzienności, muzyki życia. Boleśnie odnajdując w nich zgrzyt swoistego rozdźwięku między łagodnością piękna, a niepokojami szpetnie przygarbionego życia. Przywalonego odłamkami z przeszłości, a jeszcze bardziej ruinami własnych zburzonych wyobrażeń o nowym świecie, o sobie w nowej teraźniejszości. Poczucia niezrozumienia, odepchnięcia, odstawienia w kąt, jak starego stawiskowego fortepianu, który mimo muzyki w nim mieszkającej nie znajduje przychylności, wrażliwości na dźwięki kryjące się pod starymi, pożółkłymi klawiszami, wciąż chętnymi do zagrania swojej najdoskonalszej melodii. Zmęczonymi, spracowanymi w szukaniu odpowiedniego tonu, nuty, by życie nie zdawało się tak dotkliwie bezdźwięcznym, głuchym.Bardzo trudno wyrazić i pewnie nie wyrażę moich doznań na dźwięk fortepianu. Samo dotknięcie klawiszy (przed chwilą słyszałem tylko akompaniament do pieśni Moniuszki, ale właśnie tylko akompaniament) wywołuje tysięczne alikwoty z pod- i z nadświadomości, i doznaję jakiegoś rozanielenia, rozradowania wewnętrznego, przypomnienia wszystkiego, co się kojarzy z tym dźwiękiem od najdawniejszego dzieciństwa (mama) i co się sumuje w jakąś nieprawdopodobną energię, podobną do zapachu kosodrzewiny czy zapachu maciejki, najbardziej nasyconych zapachów (…) W taki dzień jak dzisiaj, pogody i bezchmurny, ten fortepian staje się poręczeniem lepszego życia. Jakie to dziwne.Dlatego próbuję się wsłuchać w najsłabsze uderzenia klawisza, w ten szmer sunącego powoli pióra po papierze. Przyjrzeć się najmniej zgrabnym literom, bo postawianym ręką drżącą i coraz częściej nieposłuszną. A jednak, literom kształtnym i gibkim, oplatającym skrawki poszarpanej codzienności, wciąż pozostającym tak mocno przesiąkniętych wrażliwością, obnażając uczucia, zwątpienia, rozterki, a jednocześnie utrwalając siłę ulotność każdej chwili. Tego powolnego stąpania w nieuchronną nicość, w całkowite i ostateczne oddalenie. Bez powrotu.
By, jeszcze nie być tym motylem, co umiera o poranku. By, przerzucić jeszcze jeden most.
Starzeję się
z wielką niemotą
i żalem
kotwy szuwarów
ruda kito słońca
zwiążcie mnie
mocno
Gdybym tylko mogła ująć tę dłoń, drżącą, w swoich dłoniach i oddać jej odrobinę własnej siły.
fragment z przemowy Andrzeja Franaszka
116 Zeszyty Literackie, zima 2011
fragment z Dzienników 1964-1980 Jarosława Iwaszkiewicza
wyd. Czytelnik, 2011
wiersz Edy Ostrowskiej
"Twórczość", czerwiec 2010
Tak trafnie i przejmująco wysłowił tę delikatność relacji łączącej pisarza i czytelnika, Andrzej Franaszek, w swoim podziękowaniu za przyznanie mu Nagrody Kościelskich za tom Miłosz. Biografia, wygłoszonego w Miłosławiu 8 października 2011.
I ja idę takim mostem od dłuższego czasu, drżącym, rozciągniętym między dwoma, zdawałoby się odległymi, skrajami ziemi. Stąpam po najdelikatniejszej formie łączącej mnie z Pisarzem, po kartkach przerzucanych z jednego brzegu jego świata na drugi, mój, zatrzymując się przy drobnych wyszczerbieniach, niedoskonałościach druku, gdzie nagle drobna litera zaciera ślad po samej sobie, jak z czasem zaciera się ta odległość między dwoma stronami książki. Jakby w procesie czytania przenikały siebie nawzajem słowa pisane i czytane, jakby pokonany został czas oddzielający Pisarza i czytelnika, dając im te ułamki nieuchwytnych chwil, kiedy idą razem pod rękę, kiedy ich oczy przebiegają wzdłuż tych samych linijek wierszy, kiedy oboje dotykają tego samego życia i istnienia. Kiedy strzepują z powiek, nad ranem, resztki snu i słyszą ostatni szept nocy, kiedy witają głody poranek, głodny kolejnych słów, uczuć, schowanych pod podszewką życia.
Życia - tętniącego, sprężystego, napinającego się do granic własnej wytrzymałości, jak zbyt mocno naciągnięta struna w starych skrzypcach. Zatrzaśniętego w futerale bolesnej samotności, a samotność tak boli, że ściany i asfalty klękają [Andrzej Babiński].
Tymczasem, ja sama skazuje się na samotności, w niej odnajdując najdoskonalszą formę odciśnięcia swoich śladów na ścieżkach Dzienników. Tą właśnie samotnością burząc mury oddzielające mnie od tych rozpromienianych, ułamkami zachwytów, dni Jarosława Iwaszkiewicza, wsłuchując się w te krótkie akordy wychwytywanej przez Niego, w chaosie codzienności, muzyki życia. Boleśnie odnajdując w nich zgrzyt swoistego rozdźwięku między łagodnością piękna, a niepokojami szpetnie przygarbionego życia. Przywalonego odłamkami z przeszłości, a jeszcze bardziej ruinami własnych zburzonych wyobrażeń o nowym świecie, o sobie w nowej teraźniejszości. Poczucia niezrozumienia, odepchnięcia, odstawienia w kąt, jak starego stawiskowego fortepianu, który mimo muzyki w nim mieszkającej nie znajduje przychylności, wrażliwości na dźwięki kryjące się pod starymi, pożółkłymi klawiszami, wciąż chętnymi do zagrania swojej najdoskonalszej melodii. Zmęczonymi, spracowanymi w szukaniu odpowiedniego tonu, nuty, by życie nie zdawało się tak dotkliwie bezdźwięcznym, głuchym.Bardzo trudno wyrazić i pewnie nie wyrażę moich doznań na dźwięk fortepianu. Samo dotknięcie klawiszy (przed chwilą słyszałem tylko akompaniament do pieśni Moniuszki, ale właśnie tylko akompaniament) wywołuje tysięczne alikwoty z pod- i z nadświadomości, i doznaję jakiegoś rozanielenia, rozradowania wewnętrznego, przypomnienia wszystkiego, co się kojarzy z tym dźwiękiem od najdawniejszego dzieciństwa (mama) i co się sumuje w jakąś nieprawdopodobną energię, podobną do zapachu kosodrzewiny czy zapachu maciejki, najbardziej nasyconych zapachów (…) W taki dzień jak dzisiaj, pogody i bezchmurny, ten fortepian staje się poręczeniem lepszego życia. Jakie to dziwne.Dlatego próbuję się wsłuchać w najsłabsze uderzenia klawisza, w ten szmer sunącego powoli pióra po papierze. Przyjrzeć się najmniej zgrabnym literom, bo postawianym ręką drżącą i coraz częściej nieposłuszną. A jednak, literom kształtnym i gibkim, oplatającym skrawki poszarpanej codzienności, wciąż pozostającym tak mocno przesiąkniętych wrażliwością, obnażając uczucia, zwątpienia, rozterki, a jednocześnie utrwalając siłę ulotność każdej chwili. Tego powolnego stąpania w nieuchronną nicość, w całkowite i ostateczne oddalenie. Bez powrotu.
By, jeszcze nie być tym motylem, co umiera o poranku. By, przerzucić jeszcze jeden most.
Starzeję się
z wielką niemotą
i żalem
kotwy szuwarów
ruda kito słońca
zwiążcie mnie
mocno
Gdybym tylko mogła ująć tę dłoń, drżącą, w swoich dłoniach i oddać jej odrobinę własnej siły.

fragment z przemowy Andrzeja Franaszka
116 Zeszyty Literackie, zima 2011
fragment z Dzienników 1964-1980 Jarosława Iwaszkiewicza
wyd. Czytelnik, 2011
wiersz Edy Ostrowskiej
"Twórczość", czerwiec 2010
Migawka
Na progu już stoi, drepcząc niecierpliwie swoimi małymi stópkami, Nowy Rok, podczas gdy ten sędziwy jeszcze krząta się po domu, jakże zmęczony odmierzaniem tych ostatnich godzin. Zakleja jeszcze pożółkłe koperty, porządkuje w szufladach wełniane skarpety, układa zdjęcia w niemych albumach, bo wie, że zaraz zniknie. Drzwi za sobą zatrzaśnie głośno i szybko, stając się już tylko migawką na filmie naszego życia, zatrzymując to, na co za chwilę patrzeć będziemy z odleglejszej perspektywy.
Utrwaloną na zawsze przeszłość.
Może jeszcze uda się poukładać porozbijane kawałeczki duszy, które rozsypały się chowając w szczelinach. Może nie. Może uda się posklejać popękania, wygładzić zagniecenia, bo ze zmarszczkami to ta sztuczka się raczej nie uda. Może nie.
Ważne, aby w Nowym Roku, który przyjdzie nocą, by obudzić się w objęciach nowego poranka, warto było: otwierać oczy o świcie, chwytać za rąbek każdy dzień i smakować to wszystko, co będzie niósł sobą w aromatycznym łyku zaparzonej świeżo kawy, w nieopatrznie napotkanych ziarnkach goryczy, w łódeczce opadających kącików ust i tych drogocennych niteczkach rozpromieniających się złotym blaskiem szczęścia wokół oczu.
Życzę spełnienia w tym całkiem nowiutkim, nieznanym jeszcze roku.
Niech będzie najbarwniejszą migawką.
Utrwaloną na zawsze przeszłość.
Może jeszcze uda się poukładać porozbijane kawałeczki duszy, które rozsypały się chowając w szczelinach. Może nie. Może uda się posklejać popękania, wygładzić zagniecenia, bo ze zmarszczkami to ta sztuczka się raczej nie uda. Może nie.
Ważne, aby w Nowym Roku, który przyjdzie nocą, by obudzić się w objęciach nowego poranka, warto było: otwierać oczy o świcie, chwytać za rąbek każdy dzień i smakować to wszystko, co będzie niósł sobą w aromatycznym łyku zaparzonej świeżo kawy, w nieopatrznie napotkanych ziarnkach goryczy, w łódeczce opadających kącików ust i tych drogocennych niteczkach rozpromieniających się złotym blaskiem szczęścia wokół oczu.
Życzę spełnienia w tym całkiem nowiutkim, nieznanym jeszcze roku.
Niech będzie najbarwniejszą migawką.
Kalejdoskop. Spisane.
Spisane 13 marca 1966.
Trzy Portrety. Same w sobie mogą stanowić trzy jednoaktówki, przyczynki do opowieści o mijaniu, o zmorach i demonach śpiących w upływie lat, osiadających ciężkim pancerzem zgrubienia na coraz wątlejszych ludzkich ciałach. To przejmujące, wszechogarniające poczucie odrzucenia, osamotnienia, przy jednoczesnym odarciu z wszelkich złudzeń, obnażeniu przed światem własnej ułomności.
Spisane 12 sierpnia 1966.
Starość. To jakby dostać nową tożsamość, niezgrabnie skrojony garnitur, który miast nas zdobić, z każdym ruchem coraz bardziej obezwładnia, pozbawia swobody i wolności.
To jak dostać nową twarz, której nie sposób poznać w lustrze o poranku, jak źle dopasowanej maski, zmywanej łzami ukazując nagą prawdę o nas samych.
To jak mieć nową parę oczu, choć widzących słabiej, paradoksalnie zauważających dokładniej, jakby przez szkło powiększające, każdą kruszynę, najdrobniejsze zarysowanie, zagniecenie, na coraz bardziej postrzępionym skrawku życia, urastającą do wyrytych głęboko koryt przepełnionych niepowodzeniem, zawodem, stratą.
Spisane 27 grudnia 2011.
Ciężko. Oddycha się czytając kolejne zapisy w diariuszu Jarosława Iwaszkiewicza. Trochę jest ono jak życie przy zamkniętych oknach, kiedy doskwiera brak świeżego powiewu powietrza, świeżego dotyku życia, które zdaje się być monotonnym, niezmiennym pod osłoną ułudy nowego dnia. Bo spomiędzy kartek najczęściej przemawia rozrywający smutek i uczucie opuszczenia, niemożności dzielenia z nikim własnych przemyśleń, tych wątłych chwil zachwytów nad pięknem natury żyjącej swoim rytmem, porą dnia i nocy, porą roku, w odwiecznym procesie odradzania się. Tymczasem, czymże jest upływ czasu dla człowieka jak nie bezpowrotnym przemijaniem. Jakby nasze istnienie w przyrodzie było zaprzeczeniem natury. I niczym zdaje się stawać dla Pisarza jego twórczość, w której trwałość i wartość wątpić zaczyna, gubiąc siebie samego w kolejnej migawce życia zbyt szybko umykającej spod niemłodej już powieki.
Zawsze dawniej myślałem, że starość to okres spokoju, uciszenia, skupienia - a tutaj wszystko się składa na szarpaninę dobrą dla czasów młodości (...) Muszę pracować, a pracować nie mogę, ręcę opadają. Myśl inna, że wszystko się robi na próżno, że nic z tego nie zostanie - nie za sto czy dwieście lat - ale już zaraz, teraz - to przerażające. Że się proch własnego życia zobaczy żywymi oczami!
A tymczasem ja, swoimi wciąż niedowidzącymi oczami, uważnie przyglądam się tym misternym miniaturom z dziennika, slajdom wyświetlanym wspomnieniami na ścianach popękanego Stawiska, wijącymi się między korzeniami starych drzew, jakby w ciągłym poszukiwaniu życiodajnych soków. Tymi kładącymi się mozaiką drobniutkich kamyków turlających się po coraz bardziej zwężających się ścieżkach życia, kurczących się jak zraniona dusza szukająca schronienia we własnych spracowanych dłoniach.
I chciałabym móc rozgrzebywać te wąskie ścieżki, poszerzać koryto życia, spulchniać ziemię przesypując ją grubymi grudkami między palcami, by strumień świeżego powietrza roztrzaskał zaryglowane okna do przytłoczonej duszy, Tego, który wciąż otwiera moje wąskie światy. Poszerza horyzonty mojego spostrzegania. Obudzić Go z samotnej senności. Dotrzeć do Jego życia, które się rozsypuje na malutkie kawałeczki, na impresje, na dygresje, coś jak kalejdoskop bez symetrii.
Trzy Portrety. Same w sobie mogą stanowić trzy jednoaktówki, przyczynki do opowieści o mijaniu, o zmorach i demonach śpiących w upływie lat, osiadających ciężkim pancerzem zgrubienia na coraz wątlejszych ludzkich ciałach. To przejmujące, wszechogarniające poczucie odrzucenia, osamotnienia, przy jednoczesnym odarciu z wszelkich złudzeń, obnażeniu przed światem własnej ułomności.
Spisane 12 sierpnia 1966.
Starość. To jakby dostać nową tożsamość, niezgrabnie skrojony garnitur, który miast nas zdobić, z każdym ruchem coraz bardziej obezwładnia, pozbawia swobody i wolności.
To jak dostać nową twarz, której nie sposób poznać w lustrze o poranku, jak źle dopasowanej maski, zmywanej łzami ukazując nagą prawdę o nas samych.
To jak mieć nową parę oczu, choć widzących słabiej, paradoksalnie zauważających dokładniej, jakby przez szkło powiększające, każdą kruszynę, najdrobniejsze zarysowanie, zagniecenie, na coraz bardziej postrzępionym skrawku życia, urastającą do wyrytych głęboko koryt przepełnionych niepowodzeniem, zawodem, stratą.
Spisane 27 grudnia 2011.
Ciężko. Oddycha się czytając kolejne zapisy w diariuszu Jarosława Iwaszkiewicza. Trochę jest ono jak życie przy zamkniętych oknach, kiedy doskwiera brak świeżego powiewu powietrza, świeżego dotyku życia, które zdaje się być monotonnym, niezmiennym pod osłoną ułudy nowego dnia. Bo spomiędzy kartek najczęściej przemawia rozrywający smutek i uczucie opuszczenia, niemożności dzielenia z nikim własnych przemyśleń, tych wątłych chwil zachwytów nad pięknem natury żyjącej swoim rytmem, porą dnia i nocy, porą roku, w odwiecznym procesie odradzania się. Tymczasem, czymże jest upływ czasu dla człowieka jak nie bezpowrotnym przemijaniem. Jakby nasze istnienie w przyrodzie było zaprzeczeniem natury. I niczym zdaje się stawać dla Pisarza jego twórczość, w której trwałość i wartość wątpić zaczyna, gubiąc siebie samego w kolejnej migawce życia zbyt szybko umykającej spod niemłodej już powieki.
Zawsze dawniej myślałem, że starość to okres spokoju, uciszenia, skupienia - a tutaj wszystko się składa na szarpaninę dobrą dla czasów młodości (...) Muszę pracować, a pracować nie mogę, ręcę opadają. Myśl inna, że wszystko się robi na próżno, że nic z tego nie zostanie - nie za sto czy dwieście lat - ale już zaraz, teraz - to przerażające. Że się proch własnego życia zobaczy żywymi oczami!
A tymczasem ja, swoimi wciąż niedowidzącymi oczami, uważnie przyglądam się tym misternym miniaturom z dziennika, slajdom wyświetlanym wspomnieniami na ścianach popękanego Stawiska, wijącymi się między korzeniami starych drzew, jakby w ciągłym poszukiwaniu życiodajnych soków. Tymi kładącymi się mozaiką drobniutkich kamyków turlających się po coraz bardziej zwężających się ścieżkach życia, kurczących się jak zraniona dusza szukająca schronienia we własnych spracowanych dłoniach.
I chciałabym móc rozgrzebywać te wąskie ścieżki, poszerzać koryto życia, spulchniać ziemię przesypując ją grubymi grudkami między palcami, by strumień świeżego powietrza roztrzaskał zaryglowane okna do przytłoczonej duszy, Tego, który wciąż otwiera moje wąskie światy. Poszerza horyzonty mojego spostrzegania. Obudzić Go z samotnej senności. Dotrzeć do Jego życia, które się rozsypuje na malutkie kawałeczki, na impresje, na dygresje, coś jak kalejdoskop bez symetrii.
Nie jak we mgle
nie jak na powielanej fotografii
zawsze ten sam
zawsze ten sam który pisze
Wszystko to
i Rzym i Paryż także
tak się w moim wspomnieniu
jakby z poprzedniego życia zapodziały
A jeśli się czegoś naprawdę boję
to senności duszy
Jej wrzask
jednak mniej groźny niż senność
nie jak na powielanej fotografii
zawsze ten sam
zawsze ten sam który pisze
Wszystko to
i Rzym i Paryż także
tak się w moim wspomnieniu
jakby z poprzedniego życia zapodziały
A jeśli się czegoś naprawdę boję
to senności duszy
Jej wrzask
jednak mniej groźny niż senność
Jest od nas daleko
stoi patrząc w morze
obrócony do nas plecami
stoi patrząc w morze
obrócony do nas plecami
fragmenty z "Dzienników 1964-1980" Jarosława Iwaszkiewicza
oraz wiersz Julii Hartwig Spisane
116 Zeszyty Literackie, zima 2011
116 Zeszyty Literackie, zima 2011
Uroczysty nastrój
24 grudnia 1966 roku Jarosław Iwaszkiewicz notował:
Jest już godzina 12.00, ale już czuję się w powietrzu ten uroczysty nastrój, jedyny w roku i jedyny na świecie. Jest lekki mrozik, prawie zero. Byłem z psami na dużym spacerze, szedłem bardzo powoli i rozpamiętywałem wszystkie wilie na Stawisku, tyle lat, tyle lat.
Jest już godzina 12.00, ale już czuję się w powietrzu ten uroczysty nastrój, jedyny w roku i jedyny na świecie. Jest lekki mrozik, prawie zero. Byłem z psami na dużym spacerze, szedłem bardzo powoli i rozpamiętywałem wszystkie wilie na Stawisku, tyle lat, tyle lat.
Życzę, aby nadchodzące Święta Bożego Narodzenia, były jednymi z tych, do których będzie chciało się wracać pamięcią, rozpamiętując każdy ich ułamek, najdrobniejszą chwilę odbijającą się blaskiem o brzuchate kształty świątecznych ozdób, by pachniały piernikowymi ciasteczkami i słodkim smakiem bliskości.
By zawsze były jakieś drzwi, do których możemy zapukać
By nigdy nie czuć się odtrąconym, stojąc za nieczułą szybą obojętności
By nie wypatrywać z utęsknieniem tego, co powinno być blisko
By mieć kogoś, z kim przejdziemy najciemniejsze ścieżki
By nigdy nie czuć się odtrąconym, stojąc za nieczułą szybą obojętności
By nie wypatrywać z utęsknieniem tego, co powinno być blisko
By mieć kogoś, z kim przejdziemy najciemniejsze ścieżki
Niezapomnianych Świąt!
Postać i drzewko życia
Pamiętał jak stawiała dla niego mały stołeczek, u stóp choinki, by mógł dosięgnąć wątłych gałązek choinki. Zawieszając każdą bombkę dedykowali ją pamięci, tego, kto już miał nie zasiąść z nimi przy świątecznym stole i tych, którzy już dawno odeszli. Pamiętał jej drżącą dłoń, na której leżała delikatnie położona ozdoba, jakby matka w swojej dłoni chciała na dłużej zatrzymać istnienie, które już dawno się rozkruszyło. Jakby chciała je wskrzesić, przywołać do życia gestem wyciągniętej dłoni stającej się, na moment, pomostem między życiem i śmiercią. I tak, każda z tych szklanych kul otrzymywała czyjeś Imię, stając się wyjątkową i niepowtarzalną, mimo powtarzalności kształtu i barw. Tym prostym zwyczajem nauczyła go też szacunku dla przedmiotów zwracając uwagę, aby wieszał ostrożnie, dokładnie wkładając gałązkę w ciasną pętelkę, jak przyciasnym czasem stawało się dla nich ich własne życie. Uważając, by nie zsunęła się i nie potłukła na drobniutkie kawałeczki wbijając się pomiędzy sploty wypłowiałego dywanu, pomiędzy sploty ich nadwyrężonych uczuć.Były zimy, kiedy nie stać ich było na nowe ozdoby, że przez lat parę choinka wyglądała tak samo skromnie. A jednak dla niego rokrocznie była nie tylko drzewkiem świątecznym, ale urastającym do drzewa genealogicznego będącego zapisem postaci, o których nie wolno było zapomnieć. Sprawiając, że bogactwo świąt drzemało w zamkniętych obszarach jego wspomnień. Czasami nie mogli wręczyć sobie choćby najbardziej prozaicznego prezentu, a jednak czuli się obdarowani. Czułą pamięcią.
P o t e m miejsca dla bombek na choince zaczęło brakować i tak, wiele imion zostało nieprzypisanych, rozbijając się o niewzruszone ściany zatłoczonej historii.
Lata później zarzucił ten zwyczaj. Ileż musiałby kupować bombek, nawet jedno drzewko to za mało,
by I c h wszystkich pomieścić. Z wiekiem docenił też prostotę zieleni, nienaruszoną harmonię kształtu drzewka, którego nie chciał niczym przysłaniać. Jedynie u jego zwieńczenia wieszał srebrzystą gwiazdę wypowiadając szeptem imię Tej, która miała przy nim trwać do końca. Wciąż czuł zapach ich pierwszych, wspólnych świąt, zapach przypalonych ciasteczek. Dzisiaj myśli o tym z rozrzewnieniem, bo później wszystkie inne wydawały mu się nijakie w smaku. Do dzisiaj lubi mocno przyrumienione, kiedy jeszcze ciepłe parzą zachłanne palce.
Jasność jego życia.
I tak to, tylko ona koncentrowała w święta całą jego uwagę, ku niej biegły jego nieprzysypane, odłamkami czasu, myśli. Zaś jej cień, kontur połyskujący w ciemności, rozświetlał ślady ich wspólnie przebytej drogi. Nie zależało mu już na żadnych prezentach. Był bogaty. Pamięcią wspomnień. Posiadał prezent, którego nie chciało się rzucić w kąt, bo nigdy się nie nudził, nie sposób było ocenić go za nieudany czy niepotrzebny. Nie do odebrania, nie do oszacowania, jedyny w swoim rodzaju, jak każde istnienie ludzkie, które na moment zagościło na drzewku życia.
P o t e m miejsca dla bombek na choince zaczęło brakować i tak, wiele imion zostało nieprzypisanych, rozbijając się o niewzruszone ściany zatłoczonej historii.
Lata później zarzucił ten zwyczaj. Ileż musiałby kupować bombek, nawet jedno drzewko to za mało,
by I c h wszystkich pomieścić. Z wiekiem docenił też prostotę zieleni, nienaruszoną harmonię kształtu drzewka, którego nie chciał niczym przysłaniać. Jedynie u jego zwieńczenia wieszał srebrzystą gwiazdę wypowiadając szeptem imię Tej, która miała przy nim trwać do końca. Wciąż czuł zapach ich pierwszych, wspólnych świąt, zapach przypalonych ciasteczek. Dzisiaj myśli o tym z rozrzewnieniem, bo później wszystkie inne wydawały mu się nijakie w smaku. Do dzisiaj lubi mocno przyrumienione, kiedy jeszcze ciepłe parzą zachłanne palce.
Jasność jego życia.
I tak to, tylko ona koncentrowała w święta całą jego uwagę, ku niej biegły jego nieprzysypane, odłamkami czasu, myśli. Zaś jej cień, kontur połyskujący w ciemności, rozświetlał ślady ich wspólnie przebytej drogi. Nie zależało mu już na żadnych prezentach. Był bogaty. Pamięcią wspomnień. Posiadał prezent, którego nie chciało się rzucić w kąt, bo nigdy się nie nudził, nie sposób było ocenić go za nieudany czy niepotrzebny. Nie do odebrania, nie do oszacowania, jedyny w swoim rodzaju, jak każde istnienie ludzkie, które na moment zagościło na drzewku życia.
Aż do krawędzi bytu
Ostatnio moje relacje ze światem są mocno nadwyrężone, popękane, nadwątlone wydarzeniami, które głęboko wtopiły się palącym bólem pod skórę. Powoli próbuję się pogodzić z nieuniknionym, dostrzec to, co chwilowo niedostrzegalne i próbować znaleźć łagodniejszą drogę w codzienności, przeciągając wątłą pajęczynkę łączącą mnie z kolejnym dniem.
Tymczasem dzisiaj Jego, wreszcie, wzięłam pod ramię przytulając do siebie z tak ogromnym utęsknieniem. Pobiegłam jeszcze na wykłady o Witoldzie Gombrowiczu i, w szczególności, o Zygmuncie Haupcie, który wzbudził moją ciekawość, bo należał do ulubionych pisarzy Konstantego A. Jeleńskiego, a Józef Czapski pisał o nim: "Świat Haupta nienaruszony przez pośpiech, ten świat, w który wtopione są na zawsze jego wspomnienia, jego myśli - uwalnia, oczyszcza czytelnika, daje mu nową młodość, świeżość nietkniętych przeżyć i tę, na którą przecie czekamy zawsze, niespodziankę. Czy można dać więcej czytelnikowi?"
Może jeszcze siebie samego, w każdej drobince niespokojnej wrażliwości, a to daje Ten, który czekał cierpliwie trzy godziny, aż ja przemykając przez Wydział Polonistyki zamknęłam za sobą dwoje ciężkich, imponujących drzwi dostrzegając, w ciemności wieczoru, roziskrzone ozdoby zawieszone jak drogocenne kolie na długich szyjach latarń Krakowskiego Przedmieścia. Może to przedmieście do wypatrywanej jasność.
Przyjechaliśmy do domu.
I już się cieszę na myśl, że zasypiać będę z policzkiem przytulonym do Jego twarzy, swoje myśli chowając w kartkach jego dłoni i wsłuchując się w gęsty puls życia powoli zastygającego w zwężających się żyłach. Łzami wzruszenia zraszając Jego niemłode już czoło, szukając Jego wzroku za okularami ciemnej oprawy przeżyć.
Daj źrenice doskonałe
Dla twej prawdy, prawdy całej...
Tymczasem dzisiaj Jego, wreszcie, wzięłam pod ramię przytulając do siebie z tak ogromnym utęsknieniem. Pobiegłam jeszcze na wykłady o Witoldzie Gombrowiczu i, w szczególności, o Zygmuncie Haupcie, który wzbudził moją ciekawość, bo należał do ulubionych pisarzy Konstantego A. Jeleńskiego, a Józef Czapski pisał o nim: "Świat Haupta nienaruszony przez pośpiech, ten świat, w który wtopione są na zawsze jego wspomnienia, jego myśli - uwalnia, oczyszcza czytelnika, daje mu nową młodość, świeżość nietkniętych przeżyć i tę, na którą przecie czekamy zawsze, niespodziankę. Czy można dać więcej czytelnikowi?"
Może jeszcze siebie samego, w każdej drobince niespokojnej wrażliwości, a to daje Ten, który czekał cierpliwie trzy godziny, aż ja przemykając przez Wydział Polonistyki zamknęłam za sobą dwoje ciężkich, imponujących drzwi dostrzegając, w ciemności wieczoru, roziskrzone ozdoby zawieszone jak drogocenne kolie na długich szyjach latarń Krakowskiego Przedmieścia. Może to przedmieście do wypatrywanej jasność.
Przyjechaliśmy do domu.
I już się cieszę na myśl, że zasypiać będę z policzkiem przytulonym do Jego twarzy, swoje myśli chowając w kartkach jego dłoni i wsłuchując się w gęsty puls życia powoli zastygającego w zwężających się żyłach. Łzami wzruszenia zraszając Jego niemłode już czoło, szukając Jego wzroku za okularami ciemnej oprawy przeżyć.
Daj źrenice doskonałe
Dla twej prawdy, prawdy całej...
Pierwsze spojrzenie.
"W księdze dni i księdze nocy, w zapiskach dziennika wciąż wzbierają esencje życia. Fermentuje mocne wino. Aż po krawędź bytu. Dopóki pismo okaże się uległe wobec autora Muzyki wieczorem. Do końca dni, pełnych trudu, napięcia i bólu dojrzewa więc gorzka radość istnienia. Splata się ze znakami śmierci, z sygnałami trwogi, niewiedzy, rozpaczy (...) Czy można to ująć, wysłowić, uczynić na koniec prostym i zwykłym? Powiedzieć więc, że Iwaszkiewicz ofiarował nam świat, osierocony przez siebie? I że klucze do tego świata zagubił w swym dziele? Że nasz świat jest uboższy o jego miłość? O mityczne, zapomniane sojusze między pięknem i śmiercią?"
Ale nim osieroci mój świat, nim stanę z Nim na krawędzi bytu, najbliższe dni pełne będą tych "miniatur" życia, szukania ich tam, gdzie pióra, długopisy albo przygodne ołówki Iwaszkiewicza utrudziły się już zwyczajnymi notatkami, ulokowanymi na marginesach życia codziennego. Kiedy pióro to zapragnęło odwołać się do temp powolnych, skorzystać z prawa do zamyślenia, do mądrości pauzy - jak pisze ponownie w przejmującej przedmowie do trzeciego tomu diariusza, prof. Andrzej Gronczewski.
Słowa Profesora, wprowadzające do kolejnych etapów dzienników Jarosława Iwaszkiewicza, są dla mnie zawsze przesionkiem cudowności, swoistym rytuałem nieodzownym, gęstą i przejmującą w swojej doskonałości formą łączenia z życiem Pisarza, dającą przejrzystość tej źródlanej sile sztuki życia jaką tworzył sobą i swoją twórczością Jarosława Iwaszkiewicz.
Przedmowy prof. Gronczewskiego to swoiste uczty i jakże pięknie móc się nimi nasycić, nim przyjdzie nam skosztować pierwszej kropli dojrzałego wina z kielicha życia Jarosława Iwaszkiewicza, nim ustami dotknie się krawędzi bytu.
"W księdze dni i księdze nocy, w zapiskach dziennika wciąż wzbierają esencje życia. Fermentuje mocne wino. Aż po krawędź bytu. Dopóki pismo okaże się uległe wobec autora Muzyki wieczorem. Do końca dni, pełnych trudu, napięcia i bólu dojrzewa więc gorzka radość istnienia. Splata się ze znakami śmierci, z sygnałami trwogi, niewiedzy, rozpaczy (...) Czy można to ująć, wysłowić, uczynić na koniec prostym i zwykłym? Powiedzieć więc, że Iwaszkiewicz ofiarował nam świat, osierocony przez siebie? I że klucze do tego świata zagubił w swym dziele? Że nasz świat jest uboższy o jego miłość? O mityczne, zapomniane sojusze między pięknem i śmiercią?"
Ale nim osieroci mój świat, nim stanę z Nim na krawędzi bytu, najbliższe dni pełne będą tych "miniatur" życia, szukania ich tam, gdzie pióra, długopisy albo przygodne ołówki Iwaszkiewicza utrudziły się już zwyczajnymi notatkami, ulokowanymi na marginesach życia codziennego. Kiedy pióro to zapragnęło odwołać się do temp powolnych, skorzystać z prawa do zamyślenia, do mądrości pauzy - jak pisze ponownie w przejmującej przedmowie do trzeciego tomu diariusza, prof. Andrzej Gronczewski.
Słowa Profesora, wprowadzające do kolejnych etapów dzienników Jarosława Iwaszkiewicza, są dla mnie zawsze przesionkiem cudowności, swoistym rytuałem nieodzownym, gęstą i przejmującą w swojej doskonałości formą łączenia z życiem Pisarza, dającą przejrzystość tej źródlanej sile sztuki życia jaką tworzył sobą i swoją twórczością Jarosława Iwaszkiewicz.
Przedmowy prof. Gronczewskiego to swoiste uczty i jakże pięknie móc się nimi nasycić, nim przyjdzie nam skosztować pierwszej kropli dojrzałego wina z kielicha życia Jarosława Iwaszkiewicza, nim ustami dotknie się krawędzi bytu.
Dzienniki 1964-1980 Jarosław Iwaszkiewiczopracowanie i przypisy: Agnieszka i Robert Papiescy, Radosław Romaniuk
wstępem opatrzył: Andrzej Gronczewski
wyd. Czytelnik, 2011
wstępem opatrzył: Andrzej Gronczewski
wyd. Czytelnik, 2011
Na progu dnia
Wślizgnęła się wraz z porannym chłodem usadawiając przy rozbudzającej się parze smykłych kozaków, które wcale nie były chętne do wystawienia swoich przytartych nosów za drzwi. Oczekiwana, choć zawsze niosąca w sobie powiew niepewności. Zeszłam na dół ciągnąc za sobą powoli zsuwające się ze stóp skarpetki, aurę zaspania i ciekawość wyglądającą zawadiacko z kaptura szlafroka.
Otworzyłam. Kopertę z nowym dniem, który wymknął się białą kartką, by po chwili zacząć zapisywać się linijkami czarnych głosek, kołyszących się na niepewnie jeszcze stawianych nóżkach. Moja codzienna korespondencja z życiem. Witaj.
Poranek zaczął nabierać kształtów, pękatego kubka z mlekiem i kanciastej kostki czekolady. Spojrzałam w lustro szukając siebie. Krople wody spływały po rzęsach zmywając zaschniętą senność. Pociągnęłam je tuszem, by nabrały barwy, by wyostrzył się jak wzrok wyszukujący jasności za oknem. Jeszcze ciemno. Łyk waniliowej kawy i odrobina goryczy na podniebieniu, by nie było za słodko. Dla codziennej równowagi.Tymczasem w drodze do pracy minęłam go nieoczekiwanie. Posłał jeden z tych swoich rozczulających uśmiechów. Podpierając się parasolką, którą nosił by chronić się nie tylko przed deszczem, ale przed wszelkimi możliwymi niedogodnościami codzienności, które zwykły spadać z nieba niespodziewanie. Trzymał ją za zgrabnie wyprofilowaną rączką, jakby trzymał pomocną dłoń. Wszak każdy potrzebuje wsparcia, czasami jakiegokolwiek. Miałam ochotę udać się z nim na spacer, ale spieszyłam się zbytnio, by móc zatrzymać się przy nim na dłużej. Patrzyłam jak znika po drugiej stronie rzeczywistości.
Nie bliskość ale dystans
nie ciepło ale chłód
kiedy jawi się wizja
niezgodna z porządkiem dnia
Poddani jesteśmy jej przemianom
bo raz wciąga nas w górę
to znów podtapia w grzęzawiskach zwątpienia
Słowo przetarło się jak zleżała tkanina
ale wciąż służy
odświętność każe nam szukać
w pozorach piękna
więc wybieramy codzienność
Za oknem znowu ciemność. Zaklejam kopertę z gęsto utkaną kartką przetartych słów.
Mam nadzieję, że jutro ponownie wślizgnie się siwym porankiem i znajdę ją na progu, nowego dnia.
wiersz Julii Hartwig Wybór
114 Zeszyty Literackie, lato 2011
Otworzyłam. Kopertę z nowym dniem, który wymknął się białą kartką, by po chwili zacząć zapisywać się linijkami czarnych głosek, kołyszących się na niepewnie jeszcze stawianych nóżkach. Moja codzienna korespondencja z życiem. Witaj.
Poranek zaczął nabierać kształtów, pękatego kubka z mlekiem i kanciastej kostki czekolady. Spojrzałam w lustro szukając siebie. Krople wody spływały po rzęsach zmywając zaschniętą senność. Pociągnęłam je tuszem, by nabrały barwy, by wyostrzył się jak wzrok wyszukujący jasności za oknem. Jeszcze ciemno. Łyk waniliowej kawy i odrobina goryczy na podniebieniu, by nie było za słodko. Dla codziennej równowagi.Tymczasem w drodze do pracy minęłam go nieoczekiwanie. Posłał jeden z tych swoich rozczulających uśmiechów. Podpierając się parasolką, którą nosił by chronić się nie tylko przed deszczem, ale przed wszelkimi możliwymi niedogodnościami codzienności, które zwykły spadać z nieba niespodziewanie. Trzymał ją za zgrabnie wyprofilowaną rączką, jakby trzymał pomocną dłoń. Wszak każdy potrzebuje wsparcia, czasami jakiegokolwiek. Miałam ochotę udać się z nim na spacer, ale spieszyłam się zbytnio, by móc zatrzymać się przy nim na dłużej. Patrzyłam jak znika po drugiej stronie rzeczywistości.
Nie bliskość ale dystans
nie ciepło ale chłód
kiedy jawi się wizja
niezgodna z porządkiem dnia
Poddani jesteśmy jej przemianom
bo raz wciąga nas w górę
to znów podtapia w grzęzawiskach zwątpienia
Słowo przetarło się jak zleżała tkanina
ale wciąż służy
odświętność każe nam szukać
w pozorach piękna
więc wybieramy codzienność
Za oknem znowu ciemność. Zaklejam kopertę z gęsto utkaną kartką przetartych słów.
Mam nadzieję, że jutro ponownie wślizgnie się siwym porankiem i znajdę ją na progu, nowego dnia.
wiersz Julii Hartwig Wybór
114 Zeszyty Literackie, lato 2011
Strzępki
Strzępki dni osiadają na parapecie okna niczym kurz zdając się jedynie cienką warstwą, dopiero co przygaszonego istnienia, bo nazbyt szybko mijają dni, które zwinięte w kłębki powinności chowają się po kątach. A pośpiech ostatnio dominuje w każdym zakamarku. Na nic nie starcza czasu kurczącego się jak wełniany sweter, którego rękawy zamiast do dłoni, ledwo przedramienia sięgają dopuszczając pod skórę zbytnią dawkę jesiennego chłodu. Dzień budzi się mgłą, nieprzejrzystą zasłoną ułudy, że może dzisiaj będzie spokojniej, wieczór zaś przynosi sen nazbyt lekki, podszyty przejmującym zmęczeniem i dreszczami zbyt powoli ustępującego przeziębienia. Jakby się co chwila odklejał od powiek, nie potrafiąc zespolić ze sobą warstwy zmęczonej świadomości i podświadomej potrzeby usunięcia się w ukojenie, krusząc się szczypiącymi ziarenkami piasku osiadającymi ciężko na rzęsach. To prawie takie spanie obok siebie jak określił to Franz Kafka, do którego "Dzienników" znowu wróciłam wiedziona niedawną lekturą wyjątkowej książki, w jakiś szczególny sposób przesiąkniętej jego osobą. A przyznaję, że lubię się zakotwiczyć w jego wyobraźni, postrzeganiu siebie, takim rozkruszaniu w samoanalizie, wymłócaniu z siebie umiejętności do życia i tworzenia.
Tymczasem już niedługo kolejny, trzeci i ostatni, tom "Dzienników" Jarosława Iwaszkiewicza, gdzie na pierwszy plan wysuwa się starość z jej gorzką samowiedzą, podziwem dla cudowności życia i oczekiwania na śmierć. Choć "stary poeta" coraz częściej wraca pamięcią do zdarzeń dawno minionych, nie rezygnuje zarazem z dawania świadectwa współczesności. Kreśli barwne wizerunki środowisk artystycznych i ich luminarzy, zdaje relacje ze swoich kontaktów z przedstawicielami władzy, krytycznie ustosunkowuje się do działalności opozycji demokratycznej, z bolesną szczerością pisze o sprawach domowych. Ze wszystkich zapisów przebija zdolność widzenia ludzkich losów - a czasem nawet obrotów historii - jako zamkniętych całości, zdolność dana tylko tym, którzy dostąpili łaski długiego życia.
I z jednej strony tak bardzo się cieszę, z drugiej zaś przestrasza mnie ta świadomość, bo jednocześnie trudnym ono będzie spotkaniem, z rozstaniem, pośród strzępków dni ostatnich, drżących i rozkruszających się w coraz słabszych rękach Pisarza. A przecież na pewno wciąż silnych talentem, niegasnącym, przepływającym gęstą krwią w głębokich korytach wyrytych na Jego dłoniach, będących świadectwem umiejętności przeżywania życia, doświadczania, zmagania się z nim i całkowitego dla niego uwielbienia, jak wtedy, 18 listopada 1963 roku, kiedy notował:
Wiatr. Smutek zupełny. A jednocześnie rozkosz ciszy, gwiazd zaplątanych w gołe gałązki brzózek i taka jakaś jesienna tajemnica i milczenie. Noc listopadowa. W takie wieczory najbardziej odczuwam beznadziejność istnienia, niemożność dowiedzenia się czegokolwiek, nadania jakiegokolwiek znaczenia światu. A jednocześnie pełnia istnienia, głęboki instynkt życia, westchnienie wszechświata, które przechodzi przez noc i kumuluje we mnie. Cudowne uczucie.
Jak spieszyć się na to spotkanie nie spiesząc wcale?
Tymczasem płytkość, na tak wielu płaszczyznach.
Tymczasem już niedługo kolejny, trzeci i ostatni, tom "Dzienników" Jarosława Iwaszkiewicza, gdzie na pierwszy plan wysuwa się starość z jej gorzką samowiedzą, podziwem dla cudowności życia i oczekiwania na śmierć. Choć "stary poeta" coraz częściej wraca pamięcią do zdarzeń dawno minionych, nie rezygnuje zarazem z dawania świadectwa współczesności. Kreśli barwne wizerunki środowisk artystycznych i ich luminarzy, zdaje relacje ze swoich kontaktów z przedstawicielami władzy, krytycznie ustosunkowuje się do działalności opozycji demokratycznej, z bolesną szczerością pisze o sprawach domowych. Ze wszystkich zapisów przebija zdolność widzenia ludzkich losów - a czasem nawet obrotów historii - jako zamkniętych całości, zdolność dana tylko tym, którzy dostąpili łaski długiego życia.
I z jednej strony tak bardzo się cieszę, z drugiej zaś przestrasza mnie ta świadomość, bo jednocześnie trudnym ono będzie spotkaniem, z rozstaniem, pośród strzępków dni ostatnich, drżących i rozkruszających się w coraz słabszych rękach Pisarza. A przecież na pewno wciąż silnych talentem, niegasnącym, przepływającym gęstą krwią w głębokich korytach wyrytych na Jego dłoniach, będących świadectwem umiejętności przeżywania życia, doświadczania, zmagania się z nim i całkowitego dla niego uwielbienia, jak wtedy, 18 listopada 1963 roku, kiedy notował:
Wiatr. Smutek zupełny. A jednocześnie rozkosz ciszy, gwiazd zaplątanych w gołe gałązki brzózek i taka jakaś jesienna tajemnica i milczenie. Noc listopadowa. W takie wieczory najbardziej odczuwam beznadziejność istnienia, niemożność dowiedzenia się czegokolwiek, nadania jakiegokolwiek znaczenia światu. A jednocześnie pełnia istnienia, głęboki instynkt życia, westchnienie wszechświata, które przechodzi przez noc i kumuluje we mnie. Cudowne uczucie.
Jak spieszyć się na to spotkanie nie spiesząc wcale?
Tymczasem płytkość, na tak wielu płaszczyznach.
On nie wie, gdy przejeżdżam na żółtym rowerze
obok miejsca, gdzie z miną wszechwładnego cieśli
buduje nowy miraż, nawet mu się nie śni,
gdy pochyla się nagle czuły i troskliwy,
że ja także chcę patrzeć, widzieć, znów się dziwić.
obok miejsca, gdzie z miną wszechwładnego cieśli
buduje nowy miraż, nawet mu się nie śni,
gdy pochyla się nagle czuły i troskliwy,
że ja także chcę patrzeć, widzieć, znów się dziwić.
fragmenty z "Dzienniki 1910-1923" Franza Kafki
wyd. Wydawnictwo Literackie, 1969
wyd. Wydawnictwo Literackie, 1969
zapowiedź trzeciego tomu "Dzienniki 1964-1980" Jarosława Iwaszkiewicza
wyd. Czytelnik, 2011
wyd. Czytelnik, 2011
fragment wiersza Sekret Anny Piwkowskiej
113 Zeszyty Literackie, wiosna 2011
113 Zeszyty Literackie, wiosna 2011
W łupince od orzecha
Mam wrażenie, że znowu zostałam wciśnięta w łupinkę od orzecha. Ciasno, na wszystko zbyt mało miejsca. Kartki kolejnych dni wymykają się w natłoku nazbyt szybko uciekających chwil, wysuwają się spod niezgrabnie uformowanej warstwy spraw niecierpliwych jak źle przyszyta podszewka, a ja nie ma nawet możliwości, aby rozsiąść się wygodnie. Szamoczę się w tej ciasnocie i rozglądam czy czegoś po drodze nie gubię. Próbuję o poranku wysunąć stopy ponad ziemię i dotknąć palcami początku dnia, ale nie dosięgam, wszystko mi spod stóp ucieka jak schody ruchome, a ja przez resztę dnia próbuję dogonić kolejny stopień na tej drabinie życia. Dlatego układam, składam w kostkę każdy rąbek nowego dnia, dopiero co rozpoczętej chwili, by pomieściło się wszystko w tej rozbujanej nadbagażem łupinie, by nie utonęła w morzu niemożności, jak wczorajsze spotkanie z Joanną Ugniewską, zorganizowane przez Zeszyty Literackie i Włoski Instytut Kultury, z okazji ukazania się jej książki "Podróżować, pisać". Wszak już sam tytuł brzmi szalenie kusząco, bo jakże ująć w słowa wszelakość przeżyć podróżniczych, poczynionych przez siebie odkryć, dziecięcych zachwytów nad nieskazitelnym pięknem nowego. Jak notował Jarosław Iwaszkiewicz: świata nie można opisać słowami. I trzy zadania poety: poznać, zrozumieć, odtworzyć, są mrzonką jak szklana góra, jak pałac lodowy. Nie da się ująć świata, owej rozhukanej sfory, owego tabunu pełnego czerniawych ogierów; nie da się jej zamknąć w złotą oprawę słów (...). A jednak wciąż podejmowane są próby zapisu podróży, zamknięcia świata między giętkimi liniami zakreślanych liter stających się swoistym kluczem do różnorodności świata, mapą papilarną wiodącą w miejsca często niedościgłe dla naszych stóp.
A ta, autorstwa Joanny Ugniewskiej książka zawiera szkice poświęcone podróżom oraz pisarzom opowiadającym, jeśli nie o wędrówkach po miastach i obcych krajach, ucieczkach, powrotach, emigracji, to o wyprawach w przeszłość śladami pamięci, w poszukiwaniu utraconej części siebie samych. Sam Jarosław Iwaszkiewicz, za namową Pawła Hertza, skusił się na napisanie książki poświęconej jego podróżom do Italii, określając je jako rozwinięcie i odbicie całej jego indywidualności. Marek Zagańczyk w "Drodze do Sieny" przywołuje słowa Wiktora Hugo, który wyznawał, że nie wydarzeń szukam w podróży, lecz myśli i doznań, a do tego wystarcza nowość napotykanych rzeczy.Zaś z moich nielicznych podróży wynika, że poza poszukiwaniem w nich siebie, odnajdywaniem niezmierzonych pokładów zachwytu i bezgranicznego wzbogacenia się o nowe doznania i myśli, niektóre z podróży kończą się także utratą cząstki samej siebie. Są przyczynkiem do pozostawienia skrawka siebie w odległym miejscu, dokąd już zawsze będzie się tęsknić, do którego wracać się będzie myślami i nazbyt mocno bijącym sercem.
Dlatego też wracam myślami do niedawnego spotkania z Jean-Claude'em Carriere, który gościł w Gazeta Cafe, razem z Andrzejem Wajdą, a w poprowadzonej przez Remka Grzelę rozmowie stając się przewodnikiem przez świat filmu, ale też przez te kawałki świata ograniczone zakreślonymi na mapie granicami. To one, dzięki niemu stały się bliższe, wyraźniejsze, łatwiej dostrzegalne, przesycone jego "artystyczną" wizją i prawdą własnych doświadczeń. Spotkanie Jean-Claude'em Carriere stało się niezapomnianą podróżą, zdjęciami z jego własnego albumu, kadrami będącymi zapisem niebywałych przeżyć, wojaży, które znalazły swój zapis w książkach "Alfabet dla zakochanego w Meksyku", i "Alfabet dla zakochanego w Indiach" która to miała stać się, także, swoistym zerwaniem z przynależnością do tego miejsca, rozsupłaniem gordyjskiego przywiązania:
Czasem warto napisać książkę po to, by uwolnić się od uporczywej obsesji. Tak też myślałem, ruszając w tę podróż na papierze. Mówiłem sobie: przynajmniej wyzwolisz się, nareszcie będziesz mógł myśleć o czym innym. I kończąc tę przedmowę (napisaną, jak przystoi, po zakończeniu książki), zdaję sobie sprawę, że mam tylko jedno pragnienie: jak najszybciej znów pojechać do Indii, z oczami niewinnie otwartymi, zapomniawszy o radach, które udzieliłem.
A ta, autorstwa Joanny Ugniewskiej książka zawiera szkice poświęcone podróżom oraz pisarzom opowiadającym, jeśli nie o wędrówkach po miastach i obcych krajach, ucieczkach, powrotach, emigracji, to o wyprawach w przeszłość śladami pamięci, w poszukiwaniu utraconej części siebie samych. Sam Jarosław Iwaszkiewicz, za namową Pawła Hertza, skusił się na napisanie książki poświęconej jego podróżom do Italii, określając je jako rozwinięcie i odbicie całej jego indywidualności. Marek Zagańczyk w "Drodze do Sieny" przywołuje słowa Wiktora Hugo, który wyznawał, że nie wydarzeń szukam w podróży, lecz myśli i doznań, a do tego wystarcza nowość napotykanych rzeczy.Zaś z moich nielicznych podróży wynika, że poza poszukiwaniem w nich siebie, odnajdywaniem niezmierzonych pokładów zachwytu i bezgranicznego wzbogacenia się o nowe doznania i myśli, niektóre z podróży kończą się także utratą cząstki samej siebie. Są przyczynkiem do pozostawienia skrawka siebie w odległym miejscu, dokąd już zawsze będzie się tęsknić, do którego wracać się będzie myślami i nazbyt mocno bijącym sercem.
Dlatego też wracam myślami do niedawnego spotkania z Jean-Claude'em Carriere, który gościł w Gazeta Cafe, razem z Andrzejem Wajdą, a w poprowadzonej przez Remka Grzelę rozmowie stając się przewodnikiem przez świat filmu, ale też przez te kawałki świata ograniczone zakreślonymi na mapie granicami. To one, dzięki niemu stały się bliższe, wyraźniejsze, łatwiej dostrzegalne, przesycone jego "artystyczną" wizją i prawdą własnych doświadczeń. Spotkanie Jean-Claude'em Carriere stało się niezapomnianą podróżą, zdjęciami z jego własnego albumu, kadrami będącymi zapisem niebywałych przeżyć, wojaży, które znalazły swój zapis w książkach "Alfabet dla zakochanego w Meksyku", i "Alfabet dla zakochanego w Indiach" która to miała stać się, także, swoistym zerwaniem z przynależnością do tego miejsca, rozsupłaniem gordyjskiego przywiązania:
Czasem warto napisać książkę po to, by uwolnić się od uporczywej obsesji. Tak też myślałem, ruszając w tę podróż na papierze. Mówiłem sobie: przynajmniej wyzwolisz się, nareszcie będziesz mógł myśleć o czym innym. I kończąc tę przedmowę (napisaną, jak przystoi, po zakończeniu książki), zdaję sobie sprawę, że mam tylko jedno pragnienie: jak najszybciej znów pojechać do Indii, z oczami niewinnie otwartymi, zapomniawszy o radach, które udzieliłem.
Przerywnik codzienności
O swoich licznych podróżach, Julia Hartwig, pisała, że to przerywniki codzienności. Taki też przerywnik przypadł i mnie w udziale. I chociaż ujęty w twarde ramy służbowych zobowiązań, to jednak udało się nieco uelastycznić jego czasowe ograniczenia i zanurzyć bezimiennie w wiedeńskie uliczki pachnące czekoladą i marcepanem. Każdy krok zdawał się zamieniać w taneczny ton Straussowskiego walca, a ja otulając się peleryną tkaną z przedwieczornej mgły sunęłam między kamienicami spoglądającymi oczami gigantów podtrzymujących balkony przyozdobione filigranowymi balustradami lub kwiatowymi motywami oplatającymi ozdobne gzymsy. Zaglądałam do podwórek schowanym za długimi korytarzami, z urokliwymi sklepikami, antykwariatami i księgarniami skrytymi w ich wnętrzu. Za jednym podwórkiem kolejne, jak bombonierka w bombonierce, oplecione wijącymi się długimi wstążkami bluszczu, który jakby obejmował czule przedawnione wspomnienia drzemiące za zamkniętymi oknami każdej kamienicy. Zdawać by się mogło, że ich silne ramiona sprawiają, że te stare domy nigdy się nie rozkruszą i jeśli nawet czas jeszcze mocniej je nadwyręży, a ich posągowe ciała przyozdobią zmarszczki pęknięć, wciąż tkwić będą zdobiąc miasto swoim nieprzemijającym urokiem.
Wizyta w Galerii Albertina, do której prowadzą schody tworzące malarskie dzieło sztuki, z sąsiadującą obok Operą Wiedeńską zachwycającą swoją iluminacją o zmroku. Spacer przez wystawę od impresjonistycznych reminiscencji Moneta do, zawsze mnie niepokojących, obrazów Picassa. Jednak to nie kto inny, spośród wielu znamienitych nazwisk, ale Marc Chagall, jak zawsze, zatrzymuje mnie na dłużej intensywnością barw, głębią kobaltu przenikającego jakże wiele z jego obrazów, rodzajem "dziecięcej" niesforności czy nonszalancji, u niego przekształcającej się w nietuzinkowe dzieło sztuki, które nie pozostawia obojętnym każdego, kto zechce zajrzeć w świat talentu jej autora. Wszak każdy z jego obrazów jest cząstką niego samego, jego wielokulturowości począwszy od chasydzkich korzeni, rosyjskiego pochodzenia, francuskiego obywatelstwa, wojennej tułaczki po Europie, aż po krańce Ameryki, Izraela, by ostatecznie osiąść na stałe we Francji.To Lucian Freud w kilku myślach o malarstwie zanotował: Malując obrazy, staram się poruszyć zmysły poprzez intensyfikację rzeczywistości (...) Najbogatsze uczucia malarza wobec wszystkiego, co go obchodzi, stają się rzeczywiste dla innych. Wyrazistość doznania sprawia, że każdemu kto patrzy na obraz, objawia się tajemnica.
I przyglądając się obrazom Chagalla trudno nie przyznać im zdolności poruszania zmysłu poprzez tę właśnie intensyfikację rzeczywistości, która staje się wyraźniejsza, jednocześnie nie tracąc nic na swojej tajemniczości, niedopowiedzeniu, ulotności, zwiewnej poświacie postaci i skrywających się w nich uczuć.Za to intensyfikacja moich uczuć znalazła swoje najskrytsze spełnienie, kiedy przekroczyłam próg Austriackiej Biblioteki Narodowej. Przekroczyłam i stanęłam nieruchomo jak te posągi, które zamarły w ogromnej sali biblioteki, niewątpliwie olśnione pięknem samego wnętrza, jak również zbiorów ksiąg tam zebranych. Wszystkie okazale ukazujące swoje zachwycająco przyozdobione ornamentami grzbiety. Jedne jakby nosiły na sobie najokazalsze królewskie szaty grubo haftowane złoceniami, inne skromniejsze przyprószone patyną i siwymi kosmykami czasu. Przylgnąwszy do siebie tworzą bogate kobierce, najszlachetniejsze książkowe arrasy, zamieszkałe pomiędzy ciężkimi drewnianymi półkami przyściennych bibliotek pnących się aż pod nieboskłon fresków przemawiających licznymi alegoriami.
I trudno, by nogi nie ugięły się od tegoż bibliofilskiego bogactwa, i jak te drabiny w wyciągniętymi wysoko ramionami chciałoby się przylgnąć do tych milczących świadków minionego czasu zapisanego na licznych papirusach i nakreślonych na mapach starych kontynentów. Najprawdziwszy zawrót głowy, jak zawrócony z biegu świat spoczywający na wydatnych krągłościach olbrzymich globusów stojących na straży czterech stron świata. Przyznaję, najchętniej wślizgnęłabym się pomiędzy uchylone drzwi, ukryte między półkami na książki, aby pozostać tam na dłużej, kiedy cisza obejmie swoim oddechem wnętrze biblioteki, już po zamknięciu drzwi dla innych zwiedzających, a ja wziąwszy na kolana kilka z tych książkowych okazów mogłabym pomilczeć w ich towarzystwie wsłuchując się jedynie w niemy szelest pożółkłych kartek.
Tymczasem wieczorem przy szeleście kartek całkiem białych, przemawiających wymownym dwugłosem, wciąż zastanawiałam się jakiej ilości papieru ściernego trzeba, by użyć dla mojej coraz bardziej stwardniałej skóry, by przeniknęła przez nie osobowość Czesława Miłosza. Moja ułomność w relacjach z Miłoszem wciąż mnie niepokoi, ale może i znajomość z nim nazbyt krótka, jak ta podróż do Wiednia, jak podróż Jarosława Iwaszkiewicza do Londynu i Paryża, o której pisał w liście do Miłosza:
Niestety podróż trwała nazbyt krótko, żeby jakieś dłuższe wrażenie zostawiła, ja teraz jestem stary i gruboskórny i wrażenia muszą dobrze popracować, aby moją słoniowatą warstwę przebić i naprawdę poruszyć.
Wizyta w Galerii Albertina, do której prowadzą schody tworzące malarskie dzieło sztuki, z sąsiadującą obok Operą Wiedeńską zachwycającą swoją iluminacją o zmroku. Spacer przez wystawę od impresjonistycznych reminiscencji Moneta do, zawsze mnie niepokojących, obrazów Picassa. Jednak to nie kto inny, spośród wielu znamienitych nazwisk, ale Marc Chagall, jak zawsze, zatrzymuje mnie na dłużej intensywnością barw, głębią kobaltu przenikającego jakże wiele z jego obrazów, rodzajem "dziecięcej" niesforności czy nonszalancji, u niego przekształcającej się w nietuzinkowe dzieło sztuki, które nie pozostawia obojętnym każdego, kto zechce zajrzeć w świat talentu jej autora. Wszak każdy z jego obrazów jest cząstką niego samego, jego wielokulturowości począwszy od chasydzkich korzeni, rosyjskiego pochodzenia, francuskiego obywatelstwa, wojennej tułaczki po Europie, aż po krańce Ameryki, Izraela, by ostatecznie osiąść na stałe we Francji.To Lucian Freud w kilku myślach o malarstwie zanotował: Malując obrazy, staram się poruszyć zmysły poprzez intensyfikację rzeczywistości (...) Najbogatsze uczucia malarza wobec wszystkiego, co go obchodzi, stają się rzeczywiste dla innych. Wyrazistość doznania sprawia, że każdemu kto patrzy na obraz, objawia się tajemnica.
I przyglądając się obrazom Chagalla trudno nie przyznać im zdolności poruszania zmysłu poprzez tę właśnie intensyfikację rzeczywistości, która staje się wyraźniejsza, jednocześnie nie tracąc nic na swojej tajemniczości, niedopowiedzeniu, ulotności, zwiewnej poświacie postaci i skrywających się w nich uczuć.Za to intensyfikacja moich uczuć znalazła swoje najskrytsze spełnienie, kiedy przekroczyłam próg Austriackiej Biblioteki Narodowej. Przekroczyłam i stanęłam nieruchomo jak te posągi, które zamarły w ogromnej sali biblioteki, niewątpliwie olśnione pięknem samego wnętrza, jak również zbiorów ksiąg tam zebranych. Wszystkie okazale ukazujące swoje zachwycająco przyozdobione ornamentami grzbiety. Jedne jakby nosiły na sobie najokazalsze królewskie szaty grubo haftowane złoceniami, inne skromniejsze przyprószone patyną i siwymi kosmykami czasu. Przylgnąwszy do siebie tworzą bogate kobierce, najszlachetniejsze książkowe arrasy, zamieszkałe pomiędzy ciężkimi drewnianymi półkami przyściennych bibliotek pnących się aż pod nieboskłon fresków przemawiających licznymi alegoriami.
I trudno, by nogi nie ugięły się od tegoż bibliofilskiego bogactwa, i jak te drabiny w wyciągniętymi wysoko ramionami chciałoby się przylgnąć do tych milczących świadków minionego czasu zapisanego na licznych papirusach i nakreślonych na mapach starych kontynentów. Najprawdziwszy zawrót głowy, jak zawrócony z biegu świat spoczywający na wydatnych krągłościach olbrzymich globusów stojących na straży czterech stron świata. Przyznaję, najchętniej wślizgnęłabym się pomiędzy uchylone drzwi, ukryte między półkami na książki, aby pozostać tam na dłużej, kiedy cisza obejmie swoim oddechem wnętrze biblioteki, już po zamknięciu drzwi dla innych zwiedzających, a ja wziąwszy na kolana kilka z tych książkowych okazów mogłabym pomilczeć w ich towarzystwie wsłuchując się jedynie w niemy szelest pożółkłych kartek.
Tymczasem wieczorem przy szeleście kartek całkiem białych, przemawiających wymownym dwugłosem, wciąż zastanawiałam się jakiej ilości papieru ściernego trzeba, by użyć dla mojej coraz bardziej stwardniałej skóry, by przeniknęła przez nie osobowość Czesława Miłosza. Moja ułomność w relacjach z Miłoszem wciąż mnie niepokoi, ale może i znajomość z nim nazbyt krótka, jak ta podróż do Wiednia, jak podróż Jarosława Iwaszkiewicza do Londynu i Paryża, o której pisał w liście do Miłosza:
Niestety podróż trwała nazbyt krótko, żeby jakieś dłuższe wrażenie zostawiła, ja teraz jestem stary i gruboskórny i wrażenia muszą dobrze popracować, aby moją słoniowatą warstwę przebić i naprawdę poruszyć.
fragment z "Kilka myśli o malarstwie" Luciana Freuda115 Zeszyty Literackie, jesień 2011
fragment korespondencji Czesław Miłosz/Jarosław Iwaszkiewicz
"Portret podwójny", wyd. Zeszyty Literackie
"Portret podwójny", wyd. Zeszyty Literackie
Słowo-klucz
Czuję się jak muzyk, który wypadł z rytmu i nie może do niego odnaleźć drogi na żadnej pięciolinii. Szuka zatem tej jednej nuty, aby wtopić się w muzyczną całość, ale z każdym krokiem bliżej mu jednak do zamknięcia partytury i odejścia w cień futerału, niż odnalezienia także siebie samego w muzycznej toni.
I ja szukam słowa-klucza, tego jednego, który jak magnez przyciągnie do siebie pozostałe. Nic. Pustka. Otwiera się jedynie przestrzeń bez treści, bez tego miąższu który dodaje smaku i ostrości barw wszelkiej szarości dnia codziennego. Przyznaję, po takiej długiej przerwie w pisaniu tutaj, czuję się jak dziecko, które ma postawić między linijkami swoją pierwszą literę. Na początku wychodzi nierówno, kształt wymyka się ograniczeniom, jest niesforny i wydawać się może nieczytelny, dopóki próbując po wielokroć nie ukaże się zgrabnie zarysowana literka. Tymczasem ja próbuję postawić kolejne, pierwsze słowo i wciąż każde wygląda karykaturalnie. Wymawiam więc na głos 'koniec'. Nie brzmi przyjemnie dla mnie samej, więc jak futuryści próbuję wyrwać je z kontekstu skupiając się na jego dźwięku. Wydaje się tępy i głuchy. Próbuję dotrzeć do jego rdzenia, początku, dostrzec jego nagość, ale nie znajduję w nim cienia rozedrgania, które wywołuje emocje i pozwala rozwinąć się całej słowotwórczej gamie. Żadnej melodii, do pisania.
Kluczę, szukam w wąskich korytarzach, coraz ciaśniej zawężających moją percepcję widzenia, spostrzegania, wypowiadania słów.
„Słowo to rzecz lub czynność, kiedyś tam powstało dla oznaczenia czegoś, dostało określoną treść, ale w ciągu wieków użytkowania słowa były przekręcane, deformowane, znaczenia przechodziły różne fluktuacje i właśnie na tym migotaniu narosłych znaczeń polega dramat wewnątrz słowa.
Dramat rozgrywa się wewnątrz słowa. Nie pomiędzy słowami, nie w przestrzeni wiersza rozumianego jako pewien przekaz, w którym poszczególne cząstki podporządkowane są większym całościom, lecz we wnętrzu słowa, tam, gdzie (wydawałoby się) nie ma nic dramatycznego, gdzie odnaleźć można tylko pewne słownikowe denotacje i konotacje. Otóż zdaniem Białoszewskiego słowo nigdy nie zastyga w pewnych określonych sensach – ulega za to ciągłym transformacjom, za każdym razem jest inne: inaczej rozbrzmiewa, inaczej znaczy”.
Moje przeżywają swój wewnętrzny dramat, bo nie rozbrzmiewają, niczego nie znaczą, nie przełamują się między akapitami, by otworzyć przestrzenie, w których można by odnaleźć głębszy sens, ponad tym, co widoczne w powierzchownym kształcie litery. Spoglądam w stronę Postaci, jakby stawała się, dla mnie, ratunkiem przed wszelką miałkością, której się tak lękam. On też się lęka powierzchowności, miałkości, więc wdziera się w samego siebie, drąży tunele do rozumienia świata, przeznaczenia, sam naznaczony przypadkowością zdarzeń.
Za oknem powoli budziła się ulica, a mgła już zdążyła rozproszyć się przeźroczystym welonem ponad dachami sąsiednich kamienic, oplatając długie szyje kominów siwym szalem, przysiadając na parapetach okien i stapiając się z szarością gołębich skrzydeł. By, w końcu sama nieco uskrzydloną się czując zniknąć w podniebnym puchu.
Spoglądał na mknące coraz gęstszym sznurem samochody, goniące na spotkanie z, pozostającym nieodgadnionym o tej porze, obliczem nowego dnia. Domknął szczelnie okno, by uliczne rozedrganie nie wtargnęło do jego wciąż przenikniętego leniwym rozespaniem mieszkania. Zazgrzytała stara klamka odgradzając go od powierzchowności świata zewnętrznego. Klamka, słowo-klucz, do bram przeszłości. Swoim zgrzytem ryglująca drzwi wagonu przepełnionego strachem, śmiercią, duszącym oddechem.
Przez moment zastanowił się czemu nigdy nie naoliwił tej klamki. Czemu tak bardzo potrzebny był mu ten poranny zgrzyt zasuwy oddzielającej go od zbyt pospiesznego nurtu życia. Może chciał ochronić siebie przed wpadającym przypadkowo przeciągiem, bezlitośnie zrywającym kolejną kartkę z kalendarza. Może był mu potrzebny jak coraz płytszy oddech, by nie stracił świadomości swojego t u i t e r a z, poruszając rdzeń jego ciągłego istnienia, wciąż sięgającego swoimi wierzchołkami t a m t e g o ś w i a t a. Jakby paradoksalnie dając mu siłę do walki z błahymi dramatami życia, bo nic, czego doświadczał teraz, nie mogło się równać z dramatem t a m t e g o doświadczania.Zarzucił na siebie przesiąknięty niedospaniem szlafrok, naciągając, coraz bardziej przykrótkie rękawy, na nadgarstki. Jakby cały chciał się schować w tych wąskich rękawach, jakby w nich wyryty był bezduszny fragment jego życia. Spojrzał, jak co rano, na jej portret uśmiechając się bezwiednie, nie wiedząc czy czyni to sam do siebie, czy do tego ledwo dostrzegalnego grymasu twarzy malowanego porannym załamaniem się światła. Tego nieruchomego drgnięcia źrenic dawno obumarłych, ostatniego kadru niezatrzymanego na czas, umykającego nawet ciężkim ramom nieistniejącego już życia. Ileż razy zarzucał jej, że śmiała się poddać, że nie udźwignęła bagażu przeszłości. Przez lata będąc jak tragarz ciągnący za sobą zbyt ciężki wózek, który przy najdrobniejszym potknięciu przygniatał ją, miażdżąc zbyt słabą istotę którą się stała. Jakby rozbijały się wszystkie zbierane latami porcelanowe filiżanki, spodeczki, srebrne łyżeczki, siedmioramienne kandelabry z wyciągniętymi ku niebu ramionami, jakby prosząc o zmiłowanie. Całe jej dziedzictwo. Nagle stała się niezdolną do doświadczenia ani jednego zachodu słońca więcej. Ileż razy zarzucał sobie, że okazał się słaby, może nawet słabszy od niej pozostając niewystarczającym oparciem w jej wewnętrznym, powolnym rozkruszaniu się na kawałeczki, niezdolne do złożenia się ponownie w spójną całość.
Zatrzymał się. Oparł dłoń o parapet okna. Nogi znowu się pod nim ugięły. Musiał przyznać, że był coraz słabszy. Zegar wybił kolejną godzinę życia, jednocześnie przypominając mu o bezimiennych istnieniach ożywających, na moment, z każdym uderzeniem zegara. Wsłuchując się w ich niemy śpiew.
Za oknem jesienne liście, wciąż piękne, ale gdy je ująć w dłonie rozkruszają się i rozsypują jak konfetti, spadające na czubki zakurzonych butów. Stając się jedynie strzępkami samych siebie. Rozwarstwiając się boleśnie. Tak jak rozwarstwiają się jego dwa światy, które łączy jedynie ten poranny zgrzyt klamki w oknie.
Zostawiam go w momencie, gdy przygląda się swojej twarzy w zaśniedziałym lustrze wspomnień.
Nic mi nie smakuje. Zgubiłam swój klucz do słów.
fragment z "Księgi zakładek" Jacka Gutorowa
wyd. Biuro Literackie, 2011
I ja szukam słowa-klucza, tego jednego, który jak magnez przyciągnie do siebie pozostałe. Nic. Pustka. Otwiera się jedynie przestrzeń bez treści, bez tego miąższu który dodaje smaku i ostrości barw wszelkiej szarości dnia codziennego. Przyznaję, po takiej długiej przerwie w pisaniu tutaj, czuję się jak dziecko, które ma postawić między linijkami swoją pierwszą literę. Na początku wychodzi nierówno, kształt wymyka się ograniczeniom, jest niesforny i wydawać się może nieczytelny, dopóki próbując po wielokroć nie ukaże się zgrabnie zarysowana literka. Tymczasem ja próbuję postawić kolejne, pierwsze słowo i wciąż każde wygląda karykaturalnie. Wymawiam więc na głos 'koniec'. Nie brzmi przyjemnie dla mnie samej, więc jak futuryści próbuję wyrwać je z kontekstu skupiając się na jego dźwięku. Wydaje się tępy i głuchy. Próbuję dotrzeć do jego rdzenia, początku, dostrzec jego nagość, ale nie znajduję w nim cienia rozedrgania, które wywołuje emocje i pozwala rozwinąć się całej słowotwórczej gamie. Żadnej melodii, do pisania.
Kluczę, szukam w wąskich korytarzach, coraz ciaśniej zawężających moją percepcję widzenia, spostrzegania, wypowiadania słów.
„Słowo to rzecz lub czynność, kiedyś tam powstało dla oznaczenia czegoś, dostało określoną treść, ale w ciągu wieków użytkowania słowa były przekręcane, deformowane, znaczenia przechodziły różne fluktuacje i właśnie na tym migotaniu narosłych znaczeń polega dramat wewnątrz słowa.
Dramat rozgrywa się wewnątrz słowa. Nie pomiędzy słowami, nie w przestrzeni wiersza rozumianego jako pewien przekaz, w którym poszczególne cząstki podporządkowane są większym całościom, lecz we wnętrzu słowa, tam, gdzie (wydawałoby się) nie ma nic dramatycznego, gdzie odnaleźć można tylko pewne słownikowe denotacje i konotacje. Otóż zdaniem Białoszewskiego słowo nigdy nie zastyga w pewnych określonych sensach – ulega za to ciągłym transformacjom, za każdym razem jest inne: inaczej rozbrzmiewa, inaczej znaczy”.
Moje przeżywają swój wewnętrzny dramat, bo nie rozbrzmiewają, niczego nie znaczą, nie przełamują się między akapitami, by otworzyć przestrzenie, w których można by odnaleźć głębszy sens, ponad tym, co widoczne w powierzchownym kształcie litery. Spoglądam w stronę Postaci, jakby stawała się, dla mnie, ratunkiem przed wszelką miałkością, której się tak lękam. On też się lęka powierzchowności, miałkości, więc wdziera się w samego siebie, drąży tunele do rozumienia świata, przeznaczenia, sam naznaczony przypadkowością zdarzeń.
Za oknem powoli budziła się ulica, a mgła już zdążyła rozproszyć się przeźroczystym welonem ponad dachami sąsiednich kamienic, oplatając długie szyje kominów siwym szalem, przysiadając na parapetach okien i stapiając się z szarością gołębich skrzydeł. By, w końcu sama nieco uskrzydloną się czując zniknąć w podniebnym puchu.
Spoglądał na mknące coraz gęstszym sznurem samochody, goniące na spotkanie z, pozostającym nieodgadnionym o tej porze, obliczem nowego dnia. Domknął szczelnie okno, by uliczne rozedrganie nie wtargnęło do jego wciąż przenikniętego leniwym rozespaniem mieszkania. Zazgrzytała stara klamka odgradzając go od powierzchowności świata zewnętrznego. Klamka, słowo-klucz, do bram przeszłości. Swoim zgrzytem ryglująca drzwi wagonu przepełnionego strachem, śmiercią, duszącym oddechem.
Przez moment zastanowił się czemu nigdy nie naoliwił tej klamki. Czemu tak bardzo potrzebny był mu ten poranny zgrzyt zasuwy oddzielającej go od zbyt pospiesznego nurtu życia. Może chciał ochronić siebie przed wpadającym przypadkowo przeciągiem, bezlitośnie zrywającym kolejną kartkę z kalendarza. Może był mu potrzebny jak coraz płytszy oddech, by nie stracił świadomości swojego t u i t e r a z, poruszając rdzeń jego ciągłego istnienia, wciąż sięgającego swoimi wierzchołkami t a m t e g o ś w i a t a. Jakby paradoksalnie dając mu siłę do walki z błahymi dramatami życia, bo nic, czego doświadczał teraz, nie mogło się równać z dramatem t a m t e g o doświadczania.Zarzucił na siebie przesiąknięty niedospaniem szlafrok, naciągając, coraz bardziej przykrótkie rękawy, na nadgarstki. Jakby cały chciał się schować w tych wąskich rękawach, jakby w nich wyryty był bezduszny fragment jego życia. Spojrzał, jak co rano, na jej portret uśmiechając się bezwiednie, nie wiedząc czy czyni to sam do siebie, czy do tego ledwo dostrzegalnego grymasu twarzy malowanego porannym załamaniem się światła. Tego nieruchomego drgnięcia źrenic dawno obumarłych, ostatniego kadru niezatrzymanego na czas, umykającego nawet ciężkim ramom nieistniejącego już życia. Ileż razy zarzucał jej, że śmiała się poddać, że nie udźwignęła bagażu przeszłości. Przez lata będąc jak tragarz ciągnący za sobą zbyt ciężki wózek, który przy najdrobniejszym potknięciu przygniatał ją, miażdżąc zbyt słabą istotę którą się stała. Jakby rozbijały się wszystkie zbierane latami porcelanowe filiżanki, spodeczki, srebrne łyżeczki, siedmioramienne kandelabry z wyciągniętymi ku niebu ramionami, jakby prosząc o zmiłowanie. Całe jej dziedzictwo. Nagle stała się niezdolną do doświadczenia ani jednego zachodu słońca więcej. Ileż razy zarzucał sobie, że okazał się słaby, może nawet słabszy od niej pozostając niewystarczającym oparciem w jej wewnętrznym, powolnym rozkruszaniu się na kawałeczki, niezdolne do złożenia się ponownie w spójną całość.
Zatrzymał się. Oparł dłoń o parapet okna. Nogi znowu się pod nim ugięły. Musiał przyznać, że był coraz słabszy. Zegar wybił kolejną godzinę życia, jednocześnie przypominając mu o bezimiennych istnieniach ożywających, na moment, z każdym uderzeniem zegara. Wsłuchując się w ich niemy śpiew.
Za oknem jesienne liście, wciąż piękne, ale gdy je ująć w dłonie rozkruszają się i rozsypują jak konfetti, spadające na czubki zakurzonych butów. Stając się jedynie strzępkami samych siebie. Rozwarstwiając się boleśnie. Tak jak rozwarstwiają się jego dwa światy, które łączy jedynie ten poranny zgrzyt klamki w oknie.
Zostawiam go w momencie, gdy przygląda się swojej twarzy w zaśniedziałym lustrze wspomnień.
Nic mi nie smakuje. Zgubiłam swój klucz do słów.
fragment z "Księgi zakładek" Jacka Gutorowa
wyd. Biuro Literackie, 2011
Von klippe zu klippe
Biegnę, biegnę, a dobiec tutaj nie mogę. Przepraszam, ale czas wypełniony pracą, obowiązkami, rozjazdami. Ostatnio Kraków, trzy dni we mgle o poranku, za to wieczorem przyprószony kurzem wzniecanym przez moje zabiegane stopy. Zmęczone, udręczone, z rozkoszą zrzucające z siebie coraz cięższe okrycie i warstwy przemierzonych kilometrów, startych trotuarów, śladów wąskich uliczek odciśniętych na podeszwie. Rozwiązując zbyt pospiesznie sznurowadła zamiast rozwiązania, pojawiały się nowe supełki, niby niewielkie, ale jak dokuczliwie nierozwiązywalne, zwłaszcza pod koniec męczącego dnia, kiedy wszystko stawało się "ponad siły".
W końcu jednak, kiedy wieże wawelskiej katedry zasypiały w blasku księżyca, ja próbowałam wyciszyć emocje całego dnia, poukładać myśli, a wtulając twarz w miękkie poduszki, obudzić się kolejnego poranka i usiadłszy na krawędzi nowego dnia przywołać słowa Józefa Czapskiego:
"Wczorajszy dzień - nowe doświadczenie: t o z m ę c z e n i e wieczorem po dniu normalnej pracy, von Klippe zu Klippe - to opadanie ze stopnia na stopień. Przebudzenie znów z uczuciem, że jestem w ciemności."
Dzisiaj jednak życzę światłości, w dniu Święta Diwali, dniu zwycięstwa światła nad ciemnością, bo: "Jeżeli nie możesz, jeżeli nie dość chcesz być cały w wysiłku, nie zapominaj, że może masz inne siły, inną drogę i że wysiłek każdego dnia nikły, ale jakiś przecie możesz zrobić i możesz ratować siebie z tego dna."
W końcu jednak, kiedy wieże wawelskiej katedry zasypiały w blasku księżyca, ja próbowałam wyciszyć emocje całego dnia, poukładać myśli, a wtulając twarz w miękkie poduszki, obudzić się kolejnego poranka i usiadłszy na krawędzi nowego dnia przywołać słowa Józefa Czapskiego:
"Wczorajszy dzień - nowe doświadczenie: t o z m ę c z e n i e wieczorem po dniu normalnej pracy, von Klippe zu Klippe - to opadanie ze stopnia na stopień. Przebudzenie znów z uczuciem, że jestem w ciemności."
Dzisiaj jednak życzę światłości, w dniu Święta Diwali, dniu zwycięstwa światła nad ciemnością, bo: "Jeżeli nie możesz, jeżeli nie dość chcesz być cały w wysiłku, nie zapominaj, że może masz inne siły, inną drogę i że wysiłek każdego dnia nikły, ale jakiś przecie możesz zrobić i możesz ratować siebie z tego dna."
fragmenty z "Wyrwanych stron" Józefa Czapskiego
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2010
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2010
Świat biegnie mi przez głowę rzeczami
Ostatnie dni tak obfite, bezgranicznie wypełnione aż poza brzegi wszelkich ograniczeń wytyczanych przez wskazówki zegara, spływające gęstymi minutami, przepełnione aż bolesną intensywnością. Jesień taka dokuczliwa, wręcz raniąca, a ja nawet nie mam czasu opatrzeć ran, wylizać się z tych zadrapań, podrażnień. Nadwrażliwość.
Z nadzieją, każdego ranka, otwieram szeroko drzwi, aby zdołały się pomieścić wszystkie nieodzowne w moim życiu obowiązki, pochłaniająca coraz więcej czasu praca zawodowa, która korzystając z okazji przekracza próg domu. Jednocześnie starając się nie dopuścić do utraty tej odrobiny zachwytu, która ma pozostać jeszcze długo na podniebieniu i tworzyć słodką warstwę lukru na ustach.
Nowa kartka. Rozpoczęły się wykłady na Otwartym Uniwersytecie. Przyglądanie się kontrowersyjnym postaciom literatury XX wieku na uniwersyteckim poddaszu. Wielkie oczekiwania. Chwila wytchnienia od zabiegania w uroczym staromiejskim antykwariacie, gdzie kandelabry stoją na stosach książek "przyświecając" ścieżki do nowych tytułów skrywających się w wysokich regałach lub kusząco spoglądając z półek będących na wyciągnięcie ręki. Zabieram ze sobą "Utwory ostatnie" oraz "Petersburg" Jarosława Iwaszkiewicza, bo jak mogłabym Go zostawić wciśniętego bezdusznie między twarde okładki sąsiadujących książek. I jeszcze "Herzog" Saula Bellowa, bo jak nie ulec, czytając: Historia Mosesa Herzoga, człowieka, który lituje się nad sobą i kpi z siebie, głęboko współczuje światu, lecz boi się go i buntuje przeciw niemu, bezradny wobec własnych porażek z uporem szuka odpowiedzi na zasadnicze pytania - to swoista spowiedź dziecięcia wieku, spowiedź prawdziwie współczesna i głęboko przejmująca.
Zamawiam "Mój wiek" Aleksandra Wata, lektura na kolejny wykład, by już za trzy dni ukradkiem spoglądać na jego syna, który pojawia się w Muzeum Literatury na spotkaniu z Wojciechem Karpińskim przy okazji otwarcia wystawy„Podwójny portret” poświęconej Konstantemu Jeleńskiemu i Leonor Fini. Wystawy wyjątkowej.
Wojciech Karpiński, uroczy, skromny oprowadza nas po wystawie przepełniając sale muzealne "Uśmiechem Kota". Niedawno czytałam "Fajkę van Gogha" i "Portret Józefa Czapskiego" jego autorstwa, a tu nagle on sam, we własnej osobie naznacza każdy zakątek wystawy obecnością Kota. Wychodzę odurzona nadmiarem zachwytu, z wyrywkami zdań widniejących na ścianach muzeum: "Inteligencja emanowała z niego jak perfumy". Konstanty, jego delikatność, wrażliwość i inteligencję zabieram jak flakonik najcenniejszych perfum.
Wieczorami nadrywam kolejny rąbek nocy. Tak mało czasu na uważne czytanie. Wyrywam strony, zdania. Zaznaczam karteczkami akapity, przekładam zakładkami rozdziały, by mi nie uciekły, by do nich wrócić, doczytać. W Zeszytach Literackich z 1988 roku zaznaczam:
"Nie uważam, bym wiedział o życiu więcej niż ktokolwiek w moim wieku, ale wydaje mi się, że książka jest dużo bardziej niezawodnym partnerem niż przyjaciel lub ukochana. Powieść lub wiersz to nie monolog, lecz rozmowa pisarza z czytelnikiem, rozmowa, powtarzam, wyjątkowo osobista, wykluczająca wszystkich pozostałych, jeśli kto woli - dialog mizantropów. I w chwili, gdy się toczy, pisarz zrównany jest z czytelnikiem, jak zresztą i na odwrót, niezależnie od tego czy chodzi o wielkiego pisarza, czy nie. To zrównanie jest zrównaniem świadomości i naznacza człowieka na całe życie, gdyż tkwiąc w jego pamięci, niejasno lub wyraźnie, wcześniej lub później, w porę lub nie, wpływa na jego zachowanie. Właśnie to mam na myśli, mówiąc o roli odtwórcy, tym bardziej naturalnej, że powieść albo wiersz to wytwór dwu samotności, pisarza i czytelnika." (fragment z przemówienia Noblowskiego Josifa Brodskiego).
Zasypiam ze swoim wytworem samotności.
Kolejna kartka pękająca od nadmiaru wydarzeń. Pękają też mury wiecznego miasta pamięci, kiedy czytam o Konstantym Jeleńskim: "W latach 1948-51 pracował w Rzymie w departamencie ekonomicznym FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Żywności i Rolnictwa)". Cofnięcie czasu. Na trasie budynku FAO w Rzymie stoi dziewczynka. Wstążki trzepoczą na jej długich warkoczach, a ona nie zdaje sobie sprawy, że dwadzieścia lat wcześniej w tym samym miejscu, być może stawał Konstanty Jeleński wypijając popołudniową kawę. Może przechadzał się tym samym korytarzem, co jej tata, siadał w podobnym fotelu i przeglądał taki sam stos dokumentów. Tak niewiele zostało z tej dziewczynki. Za to pojawił się w jej życiu Konstanty.
Kolejna zakładka. Oczekując na dzisiejszy wykład podczytuję, dopiero co zakupioną, "Księgę zakładek" Jacka Gutorowa: "Zależy mi na tym, aby każda lektura była jednorazowa i wyjątkowa,aby każdy tekst literacki przeżyć osobno i niejako na jego prawach, w jego języku bądź dialekcie. Marzy mi się, aby każdy akt czytelniczy był nieodwracalnie absolutny, tak jakby zawierał w sobie całe moje czytelnicze doświadczenie. Na tym polega - moim zdaniem - unikalność doświadczania literatury (...)".
Wykład o Marii Komornickiej. Unikalność jej osobowości.
Marzy mi się wrócić do Jacka Gutorowa. Słodkie spotkanie przy gorącej czekoladzie i jej smak na ustach. Zostawiam rozświetlone Krakowskie Przedmieście. Mimo późnej pory sznur samochodów na Puławskiej. Ze zmęczenia ulice zdają mi się zwężać, wijąc się jak kobry i spoglądając na mnie swoimi wielkimi oczami. Światła. Czerwone. Sięgam po książkę:
Z nadzieją, każdego ranka, otwieram szeroko drzwi, aby zdołały się pomieścić wszystkie nieodzowne w moim życiu obowiązki, pochłaniająca coraz więcej czasu praca zawodowa, która korzystając z okazji przekracza próg domu. Jednocześnie starając się nie dopuścić do utraty tej odrobiny zachwytu, która ma pozostać jeszcze długo na podniebieniu i tworzyć słodką warstwę lukru na ustach.
Nowa kartka. Rozpoczęły się wykłady na Otwartym Uniwersytecie. Przyglądanie się kontrowersyjnym postaciom literatury XX wieku na uniwersyteckim poddaszu. Wielkie oczekiwania. Chwila wytchnienia od zabiegania w uroczym staromiejskim antykwariacie, gdzie kandelabry stoją na stosach książek "przyświecając" ścieżki do nowych tytułów skrywających się w wysokich regałach lub kusząco spoglądając z półek będących na wyciągnięcie ręki. Zabieram ze sobą "Utwory ostatnie" oraz "Petersburg" Jarosława Iwaszkiewicza, bo jak mogłabym Go zostawić wciśniętego bezdusznie między twarde okładki sąsiadujących książek. I jeszcze "Herzog" Saula Bellowa, bo jak nie ulec, czytając: Historia Mosesa Herzoga, człowieka, który lituje się nad sobą i kpi z siebie, głęboko współczuje światu, lecz boi się go i buntuje przeciw niemu, bezradny wobec własnych porażek z uporem szuka odpowiedzi na zasadnicze pytania - to swoista spowiedź dziecięcia wieku, spowiedź prawdziwie współczesna i głęboko przejmująca.
Zamawiam "Mój wiek" Aleksandra Wata, lektura na kolejny wykład, by już za trzy dni ukradkiem spoglądać na jego syna, który pojawia się w Muzeum Literatury na spotkaniu z Wojciechem Karpińskim przy okazji otwarcia wystawy„Podwójny portret” poświęconej Konstantemu Jeleńskiemu i Leonor Fini. Wystawy wyjątkowej.
Wojciech Karpiński, uroczy, skromny oprowadza nas po wystawie przepełniając sale muzealne "Uśmiechem Kota". Niedawno czytałam "Fajkę van Gogha" i "Portret Józefa Czapskiego" jego autorstwa, a tu nagle on sam, we własnej osobie naznacza każdy zakątek wystawy obecnością Kota. Wychodzę odurzona nadmiarem zachwytu, z wyrywkami zdań widniejących na ścianach muzeum: "Inteligencja emanowała z niego jak perfumy". Konstanty, jego delikatność, wrażliwość i inteligencję zabieram jak flakonik najcenniejszych perfum.
Wieczorami nadrywam kolejny rąbek nocy. Tak mało czasu na uważne czytanie. Wyrywam strony, zdania. Zaznaczam karteczkami akapity, przekładam zakładkami rozdziały, by mi nie uciekły, by do nich wrócić, doczytać. W Zeszytach Literackich z 1988 roku zaznaczam:
"Nie uważam, bym wiedział o życiu więcej niż ktokolwiek w moim wieku, ale wydaje mi się, że książka jest dużo bardziej niezawodnym partnerem niż przyjaciel lub ukochana. Powieść lub wiersz to nie monolog, lecz rozmowa pisarza z czytelnikiem, rozmowa, powtarzam, wyjątkowo osobista, wykluczająca wszystkich pozostałych, jeśli kto woli - dialog mizantropów. I w chwili, gdy się toczy, pisarz zrównany jest z czytelnikiem, jak zresztą i na odwrót, niezależnie od tego czy chodzi o wielkiego pisarza, czy nie. To zrównanie jest zrównaniem świadomości i naznacza człowieka na całe życie, gdyż tkwiąc w jego pamięci, niejasno lub wyraźnie, wcześniej lub później, w porę lub nie, wpływa na jego zachowanie. Właśnie to mam na myśli, mówiąc o roli odtwórcy, tym bardziej naturalnej, że powieść albo wiersz to wytwór dwu samotności, pisarza i czytelnika." (fragment z przemówienia Noblowskiego Josifa Brodskiego).
Zasypiam ze swoim wytworem samotności.
Kolejna kartka pękająca od nadmiaru wydarzeń. Pękają też mury wiecznego miasta pamięci, kiedy czytam o Konstantym Jeleńskim: "W latach 1948-51 pracował w Rzymie w departamencie ekonomicznym FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Żywności i Rolnictwa)". Cofnięcie czasu. Na trasie budynku FAO w Rzymie stoi dziewczynka. Wstążki trzepoczą na jej długich warkoczach, a ona nie zdaje sobie sprawy, że dwadzieścia lat wcześniej w tym samym miejscu, być może stawał Konstanty Jeleński wypijając popołudniową kawę. Może przechadzał się tym samym korytarzem, co jej tata, siadał w podobnym fotelu i przeglądał taki sam stos dokumentów. Tak niewiele zostało z tej dziewczynki. Za to pojawił się w jej życiu Konstanty.
Kolejna zakładka. Oczekując na dzisiejszy wykład podczytuję, dopiero co zakupioną, "Księgę zakładek" Jacka Gutorowa: "Zależy mi na tym, aby każda lektura była jednorazowa i wyjątkowa,aby każdy tekst literacki przeżyć osobno i niejako na jego prawach, w jego języku bądź dialekcie. Marzy mi się, aby każdy akt czytelniczy był nieodwracalnie absolutny, tak jakby zawierał w sobie całe moje czytelnicze doświadczenie. Na tym polega - moim zdaniem - unikalność doświadczania literatury (...)".
Wykład o Marii Komornickiej. Unikalność jej osobowości.
Marzy mi się wrócić do Jacka Gutorowa. Słodkie spotkanie przy gorącej czekoladzie i jej smak na ustach. Zostawiam rozświetlone Krakowskie Przedmieście. Mimo późnej pory sznur samochodów na Puławskiej. Ze zmęczenia ulice zdają mi się zwężać, wijąc się jak kobry i spoglądając na mnie swoimi wielkimi oczami. Światła. Czerwone. Sięgam po książkę:
Zapisać bieg myśli słów w biegnącym świecie. Którym biegnę, który mną biegnie.
Mówić, nie pisać. A jednak zapisać. Zdążyć.
Nie myślę słowami. Myślę obrazami. Świat myśli mi się biegnącymi zwierzętami roślinami ludźmi. Lepiej powiem: przeze mnie biegną. Świat biegnie mi przez głowę rzeczami...
"Księga zakładek" Jacek Gutorow
wyd. Biuro Literackie, Wrocław 2011
wyd. Biuro Literackie, Wrocław 2011
Huśtawka
Zza ciemnej zasłony niedzielnego wieczoru spoglądały roziskrzone okna domu na Stawisku, w którym zapewne nie cichły jeszcze dźwięki po rozmowie Michała Nalewskiego z Robertem Papieskim i wciąż grały cicho mozartowskie nuty niedawnego koncertu w wykonaniu Kwartetu Camerata. Ja sama zgubiłam swój oddech, który osiadł ciężko na kartkach czytanego, przez Józefa Duriasza, listu Oli Watowej do Czesława Miłosza opisującego jej spotkanie z Jarosławem Iwaszkiewiczem, w Paryżu roku 1980. Listu bolesnego, gęstego, rozedrganego. Popękanego jak skóra na sfatygowanych życiem dłoniach. Dłoniach Jarosława, które w czułych oczach Oli Watowej wydawały się już jakby żyjące w oddzieleniu od pisarza, istniejące jakby poza nim samym.
A jakże pisarz może istnieć bez dłoni? Bez tej wrażliwej tkanki skupionej na wierzchołkach palców, pod którymi drży każdy najdelikatniejszy nerw wiodący od rdzenia twórczego bytu. Dłoni odbierających najmniejsze drgania tuszu spływającego wąskim gardłem pióra sunącego po gładkiej powierzchni papieru roniąc czarne krople samorodnego talentu. Dłoni wyczuwających rytmiczne wystukiwanie każdej sylaby na klawiaturze maszyny do pisania, jakby to samo serce biło.
Skuliłam się w sobie próbując schować emocje. Półmrok spowijający pokój okazał się zbawieniem dając schronienie i sprawiając, że mogłam stać się jedynie zarysem sylwetki pozbawionej detali, pozbawionej oczu. Ulgę przyniósł dopiero, w stawiskowym ogrodzie, rześki oddech październikowego wieczoru odciskający się na moich policzkach.
Do domu wracałam z towarzyszeniem niecierpliwości oczekiwania na ukazanie się "Podwójnego portretu", książki zbierającej korespondencję jaka przez długie lata łączyła niełatwe relacje Jarosława Iwaszkiewicza z Czesławem Miłoszem. Skupiając między okładkimi czas wielkich uniesień i zapadni we wzajemnych stosunkach między poetami. Swoistą huśtawkę uczuć. Zaś list Oli Watowej stanowi cząstką tej niezwykłej publikacji, opracowanej przez Roberta Papieskiego pod redakcją Barbary Toruńczyk, zawierającej także teksty jakie obaj pisarze poświęcili sobie nawzajem.
Samochód jechał niespiesznie za welonem mgły powoli otulającej, białą smugą, mazowiecką prowincją. Cichym echem powróciły do mnie słowa Barbary Toruńczyk, które w szczególny sposób zapadły w mojej pamięci: (...) każdy czytelnik ma takiego autora, na jakiego zasługuje, na jakiego go stać, na ile jest w stanie ulegać sile słowa literackiego.
Czy zasługuję na któregokolwiek z tych, którzy urzekli i uwiedli mój umysł? Wszak wciąż wydaję się samej sobie płaskim obrazem, na którym barwy przylgnęły jedynie do tej wierzchniej warstwy, nie przedostając się do wewnątrz. Bo, kiedy przyszłoby ten mój obraz rozkroić, to widocznym stałby się splot materiału nietkniętym farbą. Ot, pozostając zwykłym landszafcikiem, nie posiadający w sobie nic z prawdziwego malarstwa dotykającego istoty materii, sedna istnienia, żywej tkanki jestestwa.
Dlatego niewątpliwym nadużyciem, z mojej strony, byłoby stwierdzenie, że na któregokolwiek z moich wielkich Mistrzów słowa zasługuję, choć jakże łatwo ulegam sile ich słów, próbując pojąć wagę, ciężar myśli i przekazu, które pozostawili w swojej twórczości, które wyryli własnym życiem.
Wczoraj spojrzałam na dłonie mojego Taty, który przekroczył kolejny próg swojego życia. Na jego dłonie wciąż piękne, które próbuję ująć w swoich, by próbować uchronić go przed potknięciem się o zbyt wysoki, dla jego coraz słabyszych nóg, stopień do następnego dnia.
Wieczorem zaś, kiedy sama schowałam swoje nazbyt rozhuśtane emocje w domowej ciszy, myślami znowu wróciłam do osamotnionych, pod paryskim dachem, dłoni Jarosława Iwaszkiewcza. Przylegających do bieli prześcieradła, może w chwilach wielkiej bezradności bezsilnie ściskanego między palacami, jakby chciał uścisnąć w nich ten kawałek życia, który wciąż pozostawał w jego zasięgu. By zdążyć go jeszcze pochwycić, przytrzymać na dłużej, jak w dzieciństwie chwytamy się skrawka matczynej spódnicy, by z czasem pozwolić mu się wysunąć z dłoni.
Pozwolić sobie odejść.
A jakże pisarz może istnieć bez dłoni? Bez tej wrażliwej tkanki skupionej na wierzchołkach palców, pod którymi drży każdy najdelikatniejszy nerw wiodący od rdzenia twórczego bytu. Dłoni odbierających najmniejsze drgania tuszu spływającego wąskim gardłem pióra sunącego po gładkiej powierzchni papieru roniąc czarne krople samorodnego talentu. Dłoni wyczuwających rytmiczne wystukiwanie każdej sylaby na klawiaturze maszyny do pisania, jakby to samo serce biło.
Skuliłam się w sobie próbując schować emocje. Półmrok spowijający pokój okazał się zbawieniem dając schronienie i sprawiając, że mogłam stać się jedynie zarysem sylwetki pozbawionej detali, pozbawionej oczu. Ulgę przyniósł dopiero, w stawiskowym ogrodzie, rześki oddech październikowego wieczoru odciskający się na moich policzkach.
Do domu wracałam z towarzyszeniem niecierpliwości oczekiwania na ukazanie się "Podwójnego portretu", książki zbierającej korespondencję jaka przez długie lata łączyła niełatwe relacje Jarosława Iwaszkiewicza z Czesławem Miłoszem. Skupiając między okładkimi czas wielkich uniesień i zapadni we wzajemnych stosunkach między poetami. Swoistą huśtawkę uczuć. Zaś list Oli Watowej stanowi cząstką tej niezwykłej publikacji, opracowanej przez Roberta Papieskiego pod redakcją Barbary Toruńczyk, zawierającej także teksty jakie obaj pisarze poświęcili sobie nawzajem.
Samochód jechał niespiesznie za welonem mgły powoli otulającej, białą smugą, mazowiecką prowincją. Cichym echem powróciły do mnie słowa Barbary Toruńczyk, które w szczególny sposób zapadły w mojej pamięci: (...) każdy czytelnik ma takiego autora, na jakiego zasługuje, na jakiego go stać, na ile jest w stanie ulegać sile słowa literackiego.
Czy zasługuję na któregokolwiek z tych, którzy urzekli i uwiedli mój umysł? Wszak wciąż wydaję się samej sobie płaskim obrazem, na którym barwy przylgnęły jedynie do tej wierzchniej warstwy, nie przedostając się do wewnątrz. Bo, kiedy przyszłoby ten mój obraz rozkroić, to widocznym stałby się splot materiału nietkniętym farbą. Ot, pozostając zwykłym landszafcikiem, nie posiadający w sobie nic z prawdziwego malarstwa dotykającego istoty materii, sedna istnienia, żywej tkanki jestestwa.
Dlatego niewątpliwym nadużyciem, z mojej strony, byłoby stwierdzenie, że na któregokolwiek z moich wielkich Mistrzów słowa zasługuję, choć jakże łatwo ulegam sile ich słów, próbując pojąć wagę, ciężar myśli i przekazu, które pozostawili w swojej twórczości, które wyryli własnym życiem.
Wczoraj spojrzałam na dłonie mojego Taty, który przekroczył kolejny próg swojego życia. Na jego dłonie wciąż piękne, które próbuję ująć w swoich, by próbować uchronić go przed potknięciem się o zbyt wysoki, dla jego coraz słabyszych nóg, stopień do następnego dnia.
Wieczorem zaś, kiedy sama schowałam swoje nazbyt rozhuśtane emocje w domowej ciszy, myślami znowu wróciłam do osamotnionych, pod paryskim dachem, dłoni Jarosława Iwaszkiewcza. Przylegających do bieli prześcieradła, może w chwilach wielkiej bezradności bezsilnie ściskanego między palacami, jakby chciał uścisnąć w nich ten kawałek życia, który wciąż pozostawał w jego zasięgu. By zdążyć go jeszcze pochwycić, przytrzymać na dłużej, jak w dzieciństwie chwytamy się skrawka matczynej spódnicy, by z czasem pozwolić mu się wysunąć z dłoni.
Pozwolić sobie odejść.
Teraz nad jego głową, długa do nieba i mocna
lina huśtawki wisząca na starym dębie. Przez liście
prześwieca światło. Niebezpieczna, bezpieczna
jest podróż do góry - na dół.
lina huśtawki wisząca na starym dębie. Przez liście
prześwieca światło. Niebezpieczna, bezpieczna
jest podróż do góry - na dół.
Chłopiec nie wie, że teraz zawiązuje się życie.
Nie wie, że właśnie w tej chwili, między niebem
a niebem, brana jest miara na słowo szczęście.
I że to słowo będzie chciało powrócić - jego pogłos,
powidok, w tylu miastach, daremnych.
Nie wie, że właśnie w tej chwili, między niebem
a niebem, brana jest miara na słowo szczęście.
I że to słowo będzie chciało powrócić - jego pogłos,
powidok, w tylu miastach, daremnych.
- fragment rozmowy z Barbarą Toruńczyk o Czesławie Miłoszu
"Zawsze miał część umysłu, która wypróbowywała jakąś truciznę"
- wiersz Huśtawka Natalii de Barbaro
115 Zeszyty Literackie, jesień 2011
"Zawsze miał część umysłu, która wypróbowywała jakąś truciznę"
- wiersz Huśtawka Natalii de Barbaro
115 Zeszyty Literackie, jesień 2011
oraz nawiązanie do rozmowy z Robertem Papieskim o książce "Podwójny portret"
która miała miejsce na Stawisku w ramach
XII Festiwalu Literacko-Muzyczne Konfrontajce "Miłosz-Iwaszkiewicz"
która miała miejsce na Stawisku w ramach
XII Festiwalu Literacko-Muzyczne Konfrontajce "Miłosz-Iwaszkiewicz"
Postać i listki mięty
Spojrzał na smukłe łodyżki mięty łagodnie przenikające przez warstwy koronkowej firanki wiszącej w kuchennym oknie. Zerwał parę listków i zanurzył je w szklance z herbatą. Jeden z nich roztarł między palcami, by poczuć jego intensywny zapach. Dawno żaden dzień nie był przesycony taką dosłownością doznania. Jego dni ostatnio przypominały ot, choćby te biszkopty leżące na szafce. Jakby wyblakłe, twarde, bez smaku, stające się miałkie, kiedy popić je łykiem nazbyt słonych łez.
Usiadł przy stole wpatrując się w swoją niemłodą, chociaż wciąż silną, to znacznie częściej drżącą dłoń. Od dawna czuł się więźniem samego siebie, swojego coraz bardziej nieposłusznego ciała, ułomnego, odczuwającego dokuczliwie najdrobniejszą zmianę. Z coraz większą świadomością zdając sobie sprawę, że jest skazany na dożywocie w tym starym ciele. Potężnym, przygarbionym, pomarszczonym jak prześcieradło o poranku, w którego zagnieceniach kryły się trudy bezsennych nocy. Na nic mocowanie się w sobie, szamotanie się jak motyl złapany pomiędzy ściśle splecione nitki przeznaczenia. Na nic szukanie drogi ucieczki, najmniejszej szpary przez którą mógłby się wyślizgnąć, jak ślimak spod ciężkiego pancerza. Pozostanie w sobie na zawsze, choćby do krwi rozdrapywał paznokciami okalające go ściany ograniczeń o coraz słabszej konstrukcji, bo poza bolesnymi ranami, zadawanymi sobie, niczego więcej nie był w stanie uczynić. Niczego odmienić z przeszłości, ani z coraz wątlejszych dni, które jeszcze przed nim. Dlatego też niczego już nie zmieniał. Ani mebli, ani swoich przyzwyczajeń, nawyków, nie wspominając całego ogromu wyhodowanych w sobie kompleksów, wrośniętych w niego zbyt głęboko, by próbować je wyrwać. Były jak tętnice rozprowadzające krew po całym ciele. Zdawało się, że bez nich już nie umiałby żyć. Nie walczył. Wystarczyło mu walki toczonej przed laty.
Teraz godził się ze sobą, ze światem. Tylko, kiedy słońce wyciągało do niego swoje promieniste ramiona, o poranku, tulił się do nich jak do czułej kochanki, szukając dla siebie jeszcze choćby odrobiny ciepła. Wtedy przez ułamki sekund zdawało mu się, że znowu czuje delikatny aksamit jej skóry, słodki oddech i kosmyki ciemnych włosów przesypujących się między jego długimi palcami. Potem został po niej już tylko ten kosmyk czarnych włosów. Ścisnął go mocno. Poczuł jak drobinki szkła wbijają się w jego palce, a wrzątek wypełnia linie papilarne wyryte w jego dłoni.
Słońce schowało się za sąsiednią kamienicą, a on odzyskał jasność widzenia. Opatrzył swoją dłoń, wytarł resztki herbaty z nieporuszonego blatu stołu, a potłuczone kawałki złudzeń wyrzucił do kosza. Jedynie na spodeczku została kropla krwi, tak gęstej jak jego wspomnienia o niej. Na szklanki mógłby liczyć jej mgliste powroty.
Spojrzał w wyrzutem w jej wielkie oczy przyglądające mu się z wyblakłego zdjęcia. Odwrócił się. Nie chciał by widziała go takim. Samotnym, niezdarnym starcem.
Za oknem budziła się powoli ulica.
Usiadł przy stole wpatrując się w swoją niemłodą, chociaż wciąż silną, to znacznie częściej drżącą dłoń. Od dawna czuł się więźniem samego siebie, swojego coraz bardziej nieposłusznego ciała, ułomnego, odczuwającego dokuczliwie najdrobniejszą zmianę. Z coraz większą świadomością zdając sobie sprawę, że jest skazany na dożywocie w tym starym ciele. Potężnym, przygarbionym, pomarszczonym jak prześcieradło o poranku, w którego zagnieceniach kryły się trudy bezsennych nocy. Na nic mocowanie się w sobie, szamotanie się jak motyl złapany pomiędzy ściśle splecione nitki przeznaczenia. Na nic szukanie drogi ucieczki, najmniejszej szpary przez którą mógłby się wyślizgnąć, jak ślimak spod ciężkiego pancerza. Pozostanie w sobie na zawsze, choćby do krwi rozdrapywał paznokciami okalające go ściany ograniczeń o coraz słabszej konstrukcji, bo poza bolesnymi ranami, zadawanymi sobie, niczego więcej nie był w stanie uczynić. Niczego odmienić z przeszłości, ani z coraz wątlejszych dni, które jeszcze przed nim. Dlatego też niczego już nie zmieniał. Ani mebli, ani swoich przyzwyczajeń, nawyków, nie wspominając całego ogromu wyhodowanych w sobie kompleksów, wrośniętych w niego zbyt głęboko, by próbować je wyrwać. Były jak tętnice rozprowadzające krew po całym ciele. Zdawało się, że bez nich już nie umiałby żyć. Nie walczył. Wystarczyło mu walki toczonej przed laty.
Teraz godził się ze sobą, ze światem. Tylko, kiedy słońce wyciągało do niego swoje promieniste ramiona, o poranku, tulił się do nich jak do czułej kochanki, szukając dla siebie jeszcze choćby odrobiny ciepła. Wtedy przez ułamki sekund zdawało mu się, że znowu czuje delikatny aksamit jej skóry, słodki oddech i kosmyki ciemnych włosów przesypujących się między jego długimi palcami. Potem został po niej już tylko ten kosmyk czarnych włosów. Ścisnął go mocno. Poczuł jak drobinki szkła wbijają się w jego palce, a wrzątek wypełnia linie papilarne wyryte w jego dłoni.
Słońce schowało się za sąsiednią kamienicą, a on odzyskał jasność widzenia. Opatrzył swoją dłoń, wytarł resztki herbaty z nieporuszonego blatu stołu, a potłuczone kawałki złudzeń wyrzucił do kosza. Jedynie na spodeczku została kropla krwi, tak gęstej jak jego wspomnienia o niej. Na szklanki mógłby liczyć jej mgliste powroty.
Spojrzał w wyrzutem w jej wielkie oczy przyglądające mu się z wyblakłego zdjęcia. Odwrócił się. Nie chciał by widziała go takim. Samotnym, niezdarnym starcem.
Za oknem budziła się powoli ulica.
Furtka Anny
Jej wiersze są, dla mnie, jak drzeworty Durera. Wypukłe, wyryte fragmenty światów, które przywołują pamięć, odmalowują jej przyblakłe barwy odbijające się w intensywnych barwach rzeczywistości. To jakby dotykać wypukłości każdej litery, każdego akapitu ustępującego kolejnemu równie pięknie wypełnionemu wrażliwością spostrzegania. Gdzie końcówka pióra jak ostrze rylca precyzyjnie rzeźbi w twardej materii, by dostać się do miąższu życia, jego najdelikatniejszej warstwy. Gdzie każdy wiersz staje się dzwonkiem u drewnianej furtki prowadzącej do świata jej poezji.
Dom darowany, strych nieopalany,
stłuczone szyby w piwnicznych okienkach,
który jak duchy przechodzą przez strefy
zdeptanej trawy, ktoś tu kogoś ukrył.
A pewnej nocy wyrywano drzwi z futryn,
poszła pogłoska, ten ktoś był na liście,
rozpalono ognisko, opadały liście,
wiatr wyrzucał papiery z szuflad i kuferków.
Cofam samochód, we wstecznym lusterku
czas też się cofa. Dziecko do ogrodu
otwiera furtkę. W małej dłoni konik,
krzywo strugany, drewniany. Czerwony
płaszcz zarzucony na ramiona matki
spada na ziemię kiedy pochylona
wyciąga z ognia kartki i gałęzie.
Dziewczynka zmyka, boi się, nie będzie
dzisiaj zabawy. Kobieta kołacze
starą kołatką w furtkę, mała płacze,
skręcam, za rogiem znajoma mleczarnia,
butelki z mlekiem, biało-żółte kapsle,
pies przy śmietniku jak świat opuszczony,
świat – pies samotny, błąd niedopuszczony,
piorun uderza w metalowy dzwonek.
Anna Piwkowska, wiersz Furtka
Milanówek, 2011
115 Zeszyty Literackie, jesień 2011
Postać i rękawiczki
Otworzył okno szczelnie zamykane na noc. Wystarczy, że większość jego życia podszyta była przejmującym chłodem. Wystarczy. Za oknem wisiała przeźroczysta cisza. Patrzył na długie grzbiety ulic przeciągających się leniwie między alejkami, nim strzepną z siebie resztę snu i przyjdzie im dźwigać ciężar zabieganego dnia.
Wyciągnął rękę by uchwycić w dłoni kłębek porannej mgły. Kiedyś tak sięgał po kłębek włóczki leżący na kolanach matki. Jesienią robiła dla niego rękawiczki. Jego palce były zawsze nieproporcjonalnie długie. Życie takim też mu się teraz zdaje, ale wtedy życie dopiero zaczynał smakować. Pachniało drewnem z pieca rozpalanego o świcie i było dotykiem ciepłych rękawiczek dzierganych z siwej włóczki. Potem rękawiczki szył mu krawiec Szamowicz, z resztek skórzanych łatek, które zostawały po wykrojeniu eleganckich, damskich płaszczy, zgrabnie wywieszanych w szerokiej witrynie sklepu. Tego sklepu już nie ma. Nie ma tych gładkich płaszczy, czujnych oczu krawca wpatrzonych w rytmiczną pracę igły i tego specyficznego stukotu maszyny z wyczuciem wprawianej w ruch niewielką stopą Szamowicza, który siadał przy niej jak pianista-wirtuoz w czarnym surducie, sprawnie przesuwając palcami połacie materiału. Jego pochylona sylwetka jakby nigdy nie zniknęła znad tej maszyny. Samego Szamowicza jednak już nigdy p o t e m tam nie widziano. Nawet szyld znad jego pracowni nie został, chociaż p o t e m wisiał jeszcze jakiś czas, na porwanych żyłkach straconego istnienia, skrzypiąc jak wyrzut sumienia nad anonimowym miasteczkiem.
Poszedł postawić czajnik na kuchence. Dostał kiedyś od swoich studentów nowoczesny, elektryczny, w którym pęcherzyki powietrza bulgotały zabawnie. Bawił go ten widok zza małej szybki umieszczonej na metalicznie połyskującym brzuchu naczynia. Tyle było w nim jeszcze z dziecka, któremu odebrano lata niewinności. Czasami chwytał ten rytm wybijając go placami o blat kuchennego stołu. Matka zawsze wierzyła, że zostanie pianistą. Z tak długimi palcami. Tymczasem on siadając przy pianinie, starej daty, najbardziej lubił szelest przekładanych kartek w zeszycie z nutami.
Z czasem odstawił jednak ten „nowoczesny imbryk” techniki, jak go sobie nazwał, czyniąc z niego eksponat schowany za szybą swojego staroświeckiego nieprzystosowania. Nie lubił zmieniać zbyt wiele, bo zbyt wiele, kiedyś w jego życiu się zmieniło. Zbyt wiele zostało za zaczadziałą szybą rozbitych zdarzeń.
Poza tym lubił ten czas oczekiwania. Donikąd mu się już nie spieszyło. Już nie ścigał się z czasem, lubił delektować się każdą budzącą się chwilką danego mu na nowo dnia. Danej mu kolejnej szansy na, coraz płytszy, oddech. To trochę tak, jak z przebudzeniem, ze smakowaniem poranków, kiedy był jeszcze dzieckiem. Najbardziej smakowały w soboty. Były pieszczotliwym muśnięciem policzka, gdy z zamkniętymi oczami budziła się powoli świadomość. Potem niespiesznie wyczulał się słuch odbierając drobinki pęknięć pojawiających się na parawanie powoli odsuwającego się snu, którego kontur oddalał się łagodnie. Dzisiaj najczęściej budzi go jego niemy krzyk i kontur postaci oddalającej się w najciemniejsze zakamarki jego pamięci, za te skórzane skrawki odklejające się bolesnymi ranami wspomnień.
Czajnik zagwizdał ostro. Pamiętał z dzieciństwa gwizd gnający za pociągiem po szynach na pobliskiej stacyjce. Wierzył, że wsiądzie kiedyś do jednego z tych wagonów i pojedzie w świat, ten kolorowo obracający się na popękanym globusie z jego biurka. Wsiadł, kiedyś, i pojechał trafiając w świat popękanego człowieczeństwa. Potem już nigdy nie wsiadł do żadnego wagonu.
Zaparzył herbatę. Esencjonalną i mocną, by mógł wyraźnie poczuć jej smak na znieczulonym przez koleje losu podniebieniu. Gorącą, tak bardzo, by docierała do najwrażliwszej tkanki jego istnienia. By nigdy nie zapomniał postaci, która w nim wciąż ciężko oddychała stukotem starej maszyny do szycia.
Wyciągnął rękę by uchwycić w dłoni kłębek porannej mgły. Kiedyś tak sięgał po kłębek włóczki leżący na kolanach matki. Jesienią robiła dla niego rękawiczki. Jego palce były zawsze nieproporcjonalnie długie. Życie takim też mu się teraz zdaje, ale wtedy życie dopiero zaczynał smakować. Pachniało drewnem z pieca rozpalanego o świcie i było dotykiem ciepłych rękawiczek dzierganych z siwej włóczki. Potem rękawiczki szył mu krawiec Szamowicz, z resztek skórzanych łatek, które zostawały po wykrojeniu eleganckich, damskich płaszczy, zgrabnie wywieszanych w szerokiej witrynie sklepu. Tego sklepu już nie ma. Nie ma tych gładkich płaszczy, czujnych oczu krawca wpatrzonych w rytmiczną pracę igły i tego specyficznego stukotu maszyny z wyczuciem wprawianej w ruch niewielką stopą Szamowicza, który siadał przy niej jak pianista-wirtuoz w czarnym surducie, sprawnie przesuwając palcami połacie materiału. Jego pochylona sylwetka jakby nigdy nie zniknęła znad tej maszyny. Samego Szamowicza jednak już nigdy p o t e m tam nie widziano. Nawet szyld znad jego pracowni nie został, chociaż p o t e m wisiał jeszcze jakiś czas, na porwanych żyłkach straconego istnienia, skrzypiąc jak wyrzut sumienia nad anonimowym miasteczkiem.
Poszedł postawić czajnik na kuchence. Dostał kiedyś od swoich studentów nowoczesny, elektryczny, w którym pęcherzyki powietrza bulgotały zabawnie. Bawił go ten widok zza małej szybki umieszczonej na metalicznie połyskującym brzuchu naczynia. Tyle było w nim jeszcze z dziecka, któremu odebrano lata niewinności. Czasami chwytał ten rytm wybijając go placami o blat kuchennego stołu. Matka zawsze wierzyła, że zostanie pianistą. Z tak długimi palcami. Tymczasem on siadając przy pianinie, starej daty, najbardziej lubił szelest przekładanych kartek w zeszycie z nutami.
Z czasem odstawił jednak ten „nowoczesny imbryk” techniki, jak go sobie nazwał, czyniąc z niego eksponat schowany za szybą swojego staroświeckiego nieprzystosowania. Nie lubił zmieniać zbyt wiele, bo zbyt wiele, kiedyś w jego życiu się zmieniło. Zbyt wiele zostało za zaczadziałą szybą rozbitych zdarzeń.
Poza tym lubił ten czas oczekiwania. Donikąd mu się już nie spieszyło. Już nie ścigał się z czasem, lubił delektować się każdą budzącą się chwilką danego mu na nowo dnia. Danej mu kolejnej szansy na, coraz płytszy, oddech. To trochę tak, jak z przebudzeniem, ze smakowaniem poranków, kiedy był jeszcze dzieckiem. Najbardziej smakowały w soboty. Były pieszczotliwym muśnięciem policzka, gdy z zamkniętymi oczami budziła się powoli świadomość. Potem niespiesznie wyczulał się słuch odbierając drobinki pęknięć pojawiających się na parawanie powoli odsuwającego się snu, którego kontur oddalał się łagodnie. Dzisiaj najczęściej budzi go jego niemy krzyk i kontur postaci oddalającej się w najciemniejsze zakamarki jego pamięci, za te skórzane skrawki odklejające się bolesnymi ranami wspomnień.
Czajnik zagwizdał ostro. Pamiętał z dzieciństwa gwizd gnający za pociągiem po szynach na pobliskiej stacyjce. Wierzył, że wsiądzie kiedyś do jednego z tych wagonów i pojedzie w świat, ten kolorowo obracający się na popękanym globusie z jego biurka. Wsiadł, kiedyś, i pojechał trafiając w świat popękanego człowieczeństwa. Potem już nigdy nie wsiadł do żadnego wagonu.
Zaparzył herbatę. Esencjonalną i mocną, by mógł wyraźnie poczuć jej smak na znieczulonym przez koleje losu podniebieniu. Gorącą, tak bardzo, by docierała do najwrażliwszej tkanki jego istnienia. By nigdy nie zapomniał postaci, która w nim wciąż ciężko oddychała stukotem starej maszyny do szycia.
Nim zapadnie noc
"Nim zapadnie noc" sięgam po najnowszą książkę Michaela Cunninghama. Nie licząc godzin, w moim domu na końcu świata, poniekąd znowu wracam do Nowego Jorku, gdzie pomiędzy książkami Manna, Kafki, Fitzgeralda, zachłyśnięty muzyką Schuberta i Coltrane'a, Peter - właściciel nowojorskiej galerii - szuka w życiu, jak w sztuce, czegoś niepowtarzalnego. Elementy jego uporządkowanego świata zaczynają się poddawać subtelnym zmianom, gdy w mieszkaniu Petera i Rebekki pojawia się dużo młodszy brat, chłopak z narkotykową przeszłością.
Każdy z nas nosi w sobie jakąś przeszłość, każdy z nas budzi się z nadzieją na lepszą przyszłość, a może nadzieją na przyszłość, jakąkolwiek, w ogóle. Może na nowy początek, z pragnieniem dotknięcia niepowtarzalnego piękna, bo wiecznie dążymy do piękna. Własnego piękna, które definiujemy indywidualnie, a jednak wciąż szukamy go w innych ludziach i czasami znajdujemy w najmniej odpowiednim miejscu...A czasem miejsce jest jak najbardziej odpowiednie, jak chociażby kartki październikowego "Zwierciadła". Tam, co miesiąc, piękno emanuje z tak różnych twarzy, bo i samo piękno nigdy nie jest takoż same. Czasem znajdujemy je w nieskazitelnie gładkich obliczach, a czasem w zmarszczkach, w tych drobnych pęknięciach, które jak pajęcze nici przechwytują nasze przeżycia, emocje, doświadczenia dnia codziennego i dni całkiem niecodziennych. Raz są iskrą radości i beztroski, czasem przygaszeniem, wewnętrznym pogodzeniem z czasem, innym razem niepohamowaną ciekawością świata, ludzi, ale też ciągłą ciekawością siebie samego.
Chciałbym się porozpychać - podotykać w sobie miejsc, o których nie wiem, że istnieją. Człowiek może być kreatorem piękna i niszczycielem. To nie znaczy, że chciałbym się dokopywać do mrocznych miejsc w sobie, ale jako aktor chciałbym poszerzać swoje możliwości. Chodzi o to, żebyście mi uwierzyli. Walczę, żeby każda moja rola była inna, ale to nie jest cel sam w sobie. Chciałbym nadawać życiu znaczenia. Jak się robi rzeczy miałkie, to tak się żyje - wyznaje w rozmowie z Remkiem Grzelą, Robert Więckiewicz.Ileż razy rozpycham się w sobie, szukam nieznanych obszarów własnej wrażliwości, spostrzegania, umiejętności odczytywania zdarzeń. Wciąż zastanawiając się ile sama mogę zmienić w tym napisanym na mnie scenariuszu, ile zdążę dodać, jak go upiększyć i urozmaicić, jak nadać mu konkret, coś namacalnego, prawdziwego. Jak nauczyć się godzenia z bólem, z odejściem, jak sztukować pęknięcia, które zdają się już nigdy nie zagoić? Jak być pisarzem swojej własnej książki, która już jest ograniczona ramami, gdzieś pozostającym za mną początkiem i nieuniknionym, ale niedatowanym końcem, zamknięciem ostatniego rozdziału. Jak zrobić, aby w tej ostatniej chwili chciało się tę własną książkę jeszcze raz, choćby, przekartkować, by jej strony nie wydawały się miałkie.
Robert Więckiewicz o swojej własnej książce życia mówi:
Nie jest już nowa, właściwie jest zniszczona, bo czasami przytulam się do niej, a czasami rzucam nią o ścianę. Potem ją naprawiam, zszywam i znów po niej kreślę. Są w niej już takie pokreślone strony, że nic nie można z nich przeczytać. Ileż takich pozaznaczanych stron, akapitów, słów we mnie samej?
Sięgam po kolejną książkę i zastanawiam się na ile to, co w niej zawarte pozostanie we mnie, będzie wzbogacać tę moją pisaną własnym oddechem. A może całkiem odwrotnie, to ta moja pokreślona, z pozaginanymi rogami, będzie wpływać na odczytywanie tej pisanej inną ręką.
Chyba znowu się pogubiłam.
Dlatego lepiej jednak wrócić do książek autorstwa tych, którzy potrafią znacznie lepiej określać drogę, wyznaczać kierunki, budzić emocje, utrwalać piękno i zmuszać moje stopy do odnajdywania swoich ścieżek. Bo czytanie zdaje się włożeniem na stopy miękkich skarpet, w których stąpanie po twardej podłodze jakże wydaje się łagodniejsze, delikatniejsze dla stwardniałej skóry, która sama musiała nauczyć się uodparniać na wszelkie nierówności, wyboiste drogi, kamienie i płatki pogubione z zeschniętego piękna róż.
Czy dopiero dojrzenie do świadomej utraty piękna zewnętrznego, z nadzieją na rozwinięcie się piękna wewnątrz, przydaje nam większej łagodności w obchodzeniu się z samym soba i ze światem? A przecież róża choć przekwitnie, choć jej płatki zwiną się jakby w bolesnym skurczu, nie traci kolców, tej broni do walki z niechcianym, jak niechcianymi mogą być dłonie ogrodnika ścinającego róże, podcinającego ich chęć wzbicia się jeszcze wyżej ponad ziemie, tylko po to, by swoim pięknym mogły zachwycać czyjeś oczy. Albo przed dłońmi tego, kto gdy stracą swoją urodę usuwa je z swojego otoczenia. A one choć tracą swoją urodę widoczną dla oczu, wciąż zatrzymują kolece, tę broń do ochrony tego, co wciąż rozwija się w nich samych, w tych zdawałoby się uschniętych gałązkach, gdzie wciąż tętni życie w zakrzepniętych kroplach krwi.
Zastanawiasz się czasem, jakim cudem życie nieustannie cię pochłania, mimo, że rzadko przytrafia ci się coś naprawdę wyjątkowego? Bogactwo odczuć, piętno tragicznych wydarzeń z przeszłości, latami skrywane marzenia, pragnienia, lęki - wszystko to pcha nas naprzód.
Każdy z nas nosi w sobie jakąś przeszłość, każdy z nas budzi się z nadzieją na lepszą przyszłość, a może nadzieją na przyszłość, jakąkolwiek, w ogóle. Może na nowy początek, z pragnieniem dotknięcia niepowtarzalnego piękna, bo wiecznie dążymy do piękna. Własnego piękna, które definiujemy indywidualnie, a jednak wciąż szukamy go w innych ludziach i czasami znajdujemy w najmniej odpowiednim miejscu...A czasem miejsce jest jak najbardziej odpowiednie, jak chociażby kartki październikowego "Zwierciadła". Tam, co miesiąc, piękno emanuje z tak różnych twarzy, bo i samo piękno nigdy nie jest takoż same. Czasem znajdujemy je w nieskazitelnie gładkich obliczach, a czasem w zmarszczkach, w tych drobnych pęknięciach, które jak pajęcze nici przechwytują nasze przeżycia, emocje, doświadczenia dnia codziennego i dni całkiem niecodziennych. Raz są iskrą radości i beztroski, czasem przygaszeniem, wewnętrznym pogodzeniem z czasem, innym razem niepohamowaną ciekawością świata, ludzi, ale też ciągłą ciekawością siebie samego.
Chciałbym się porozpychać - podotykać w sobie miejsc, o których nie wiem, że istnieją. Człowiek może być kreatorem piękna i niszczycielem. To nie znaczy, że chciałbym się dokopywać do mrocznych miejsc w sobie, ale jako aktor chciałbym poszerzać swoje możliwości. Chodzi o to, żebyście mi uwierzyli. Walczę, żeby każda moja rola była inna, ale to nie jest cel sam w sobie. Chciałbym nadawać życiu znaczenia. Jak się robi rzeczy miałkie, to tak się żyje - wyznaje w rozmowie z Remkiem Grzelą, Robert Więckiewicz.Ileż razy rozpycham się w sobie, szukam nieznanych obszarów własnej wrażliwości, spostrzegania, umiejętności odczytywania zdarzeń. Wciąż zastanawiając się ile sama mogę zmienić w tym napisanym na mnie scenariuszu, ile zdążę dodać, jak go upiększyć i urozmaicić, jak nadać mu konkret, coś namacalnego, prawdziwego. Jak nauczyć się godzenia z bólem, z odejściem, jak sztukować pęknięcia, które zdają się już nigdy nie zagoić? Jak być pisarzem swojej własnej książki, która już jest ograniczona ramami, gdzieś pozostającym za mną początkiem i nieuniknionym, ale niedatowanym końcem, zamknięciem ostatniego rozdziału. Jak zrobić, aby w tej ostatniej chwili chciało się tę własną książkę jeszcze raz, choćby, przekartkować, by jej strony nie wydawały się miałkie.
Robert Więckiewicz o swojej własnej książce życia mówi:
Nie jest już nowa, właściwie jest zniszczona, bo czasami przytulam się do niej, a czasami rzucam nią o ścianę. Potem ją naprawiam, zszywam i znów po niej kreślę. Są w niej już takie pokreślone strony, że nic nie można z nich przeczytać. Ileż takich pozaznaczanych stron, akapitów, słów we mnie samej?
Sięgam po kolejną książkę i zastanawiam się na ile to, co w niej zawarte pozostanie we mnie, będzie wzbogacać tę moją pisaną własnym oddechem. A może całkiem odwrotnie, to ta moja pokreślona, z pozaginanymi rogami, będzie wpływać na odczytywanie tej pisanej inną ręką.
Chyba znowu się pogubiłam.
Dlatego lepiej jednak wrócić do książek autorstwa tych, którzy potrafią znacznie lepiej określać drogę, wyznaczać kierunki, budzić emocje, utrwalać piękno i zmuszać moje stopy do odnajdywania swoich ścieżek. Bo czytanie zdaje się włożeniem na stopy miękkich skarpet, w których stąpanie po twardej podłodze jakże wydaje się łagodniejsze, delikatniejsze dla stwardniałej skóry, która sama musiała nauczyć się uodparniać na wszelkie nierówności, wyboiste drogi, kamienie i płatki pogubione z zeschniętego piękna róż.
Czy dopiero dojrzenie do świadomej utraty piękna zewnętrznego, z nadzieją na rozwinięcie się piękna wewnątrz, przydaje nam większej łagodności w obchodzeniu się z samym soba i ze światem? A przecież róża choć przekwitnie, choć jej płatki zwiną się jakby w bolesnym skurczu, nie traci kolców, tej broni do walki z niechcianym, jak niechcianymi mogą być dłonie ogrodnika ścinającego róże, podcinającego ich chęć wzbicia się jeszcze wyżej ponad ziemie, tylko po to, by swoim pięknym mogły zachwycać czyjeś oczy. Albo przed dłońmi tego, kto gdy stracą swoją urodę usuwa je z swojego otoczenia. A one choć tracą swoją urodę widoczną dla oczu, wciąż zatrzymują kolece, tę broń do ochrony tego, co wciąż rozwija się w nich samych, w tych zdawałoby się uschniętych gałązkach, gdzie wciąż tętni życie w zakrzepniętych kroplach krwi.
Zastanawiasz się czasem, jakim cudem życie nieustannie cię pochłania, mimo, że rzadko przytrafia ci się coś naprawdę wyjątkowego? Bogactwo odczuć, piętno tragicznych wydarzeń z przeszłości, latami skrywane marzenia, pragnienia, lęki - wszystko to pcha nas naprzód.
fragmenty z książki Nim zapadnie noc Michaela Cunninghama
wyd. Rebis, 2011
oraz fragmenty z rozmowy Remigiusza Grzeli z Robertem Więckiewiczem
"Zwierciadło", październik 2011
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Polecany post
Tak czyta się tylko raz
Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego, co p...

-
Znajdujesz coś takiego albo od kogoś dostajesz i próbujesz tropić przeszłość. Nie przypuszczałam, że tak niełatwym będzie dobranie słów...
-
Nie umiem zliczyć czasu, który oddalił mnie od tego miejsca, chociaż zdawało się najbardziej moje. Wydaje się jakby drogi z każdym rokiem na...