Uśmiechu kogoś zupełnie nieznajomego

Po uśmiechu można poznać ludzi, i jeśli przy pierwszym spotkaniu uśmiech kogoś zupełnie nieznajomego spodoba się wam, śmiało twierdźcie że to człowiek dobry.

Kolejny próg do przekroczenia. Białe kartki do zapisania. Czas jakby dany od nowa. W ślad za myślą Fiodora Dostojewskiego życzę Wszystkim, aby był pełen przychylności, napotykania uśmiechu nieznajomych, dobrych ludzi i myśli wartych zatrzymania w sercu. By czuło że żyje. W różnorodności spełnień.



Nieulotności międzyludzkich relacji

Niepotrzebnie wziąłem ten notes. Pomyślałem jednak, że zamiast nudzić się, może uda mi się z jakąś literką zrobić porządek, a kto wie czy nie natchnęłoby mnie to, aby tak samo zrobić z następną, a może i następną, co przemogłoby wreszcie bezradność, która doprowadzała mnie do tego, że po kilkunastu nazwiskach rezygnowałem.
Przyszedł czas, aby swój notes otworzyć. Wyciętymi fragmentami brzegów zaznaczonych kolejnymi literami alfabetu. Notes otwierany od święta, kiedy przychodzi czas wysyłania okolicznościowych kartek z życzeniami. Przyglądam się uważnie widniejącym w nim nazwiskom. Niektóre jakby nieco wycofane, oddalione się nie tylko w mojej pamięci, ale i fizycznie, wyblakłe swoim istnieniem między kartkami notesu. Inne wciąż wyraźne, dosłownie brzmiące i niezachwianie wpisane w fakturę, nie tylko tego niewielkich rozmiarów notatnika, ale nade wszystko mojego życia. Czasem tylko jego fragmentu, strzępków wyrwanych nagłością wydarzeń, ale jakże ważnym i trudnym do całkowitego usunięcia się nie tylko ze sfery wspomnień, ale i moich wciąż iskrzących uczuć wplecionych w czyjeś w moim życiu zaistnienie.
Żadnych nazwisk i adresów nie wykreślam. Tkwią w notesie i we mnie już na zawsze. Nawet jeśli "A" już nie tak strzeliście wyprostowane czy "S" straciło na swojej wdzięcznej giętkości, każda z tych liter stojąca na początku czyjegoś nazwiska nie zagubiła się w bezimiennych kadrach minionych lat, istnieje nierozerwalnie związana ze mną i tym  popękanym, pożółkłym notatnikiem.
Przekładam kolejną kartkę. Pojawia się kolejna litera. Adresy czasem oddalone od mojego tysiącami kilometrów i tysiącami niedoświadczanych wspólnie przeżyć. Niektóre z adresów mają już całkiem innych właścicieli, a jednak dla mnie są najważniejsze, jak niezapomniane lata dzieciństwa.
Ogarnąć życie. Znów nachodzą mnie wątpliwości, czy to w ogóle możliwe, czy ten zbiór przypadków, w którym mało co ma z sobą związek, jak te wszystkie imiona, nazwiska, adresy, telefony w moim notesie, jak skłonny poddać się naszej woli. Mimo to próbuję, ponieważ jednego jestem pewny, że to za mało tylko żyć. bo to nie to samo żyć, a wiedzieć o tym. Nie dam głowy, na ile i ten mój notes jest wiarygodny. Ale w nim jest prawie wszystko, czego mógłbym się o swoim życiu dowiedzieć. Przynajmniej tak mi się zdaje.
Piszę na białej kopercie kolejną nazwę ulicy, miasto i ten ogrom myśli powiązanych ze sobą, rozciągających się w różne strony na mapie geograficznej i mapie moich własnych przeżyć. Osób, które przewinęły się czasem w całkowitej cichości, a czasem zostawiając we mnie piętno wypalonych uczuć. Najtrudniej ominąć adres, który chciałoby się nanieść na gładkość czystej koperty, a który przynależny jest już do innego świata, innego adresata. Obumarły, a we mnie wciąż tak żywy. Zaklejam w niezaadresowanej kopercie wyblakłe zdjęcia i kilka bezbarwnych łez. Tymczasem notatnik pozostaje wobec nich zupełnie obojętny. Pochłania sobą tę odrobinę wilgoci pozostawiając jedynie ledwo widoczny ślad, pustkę niezdolną do zapełnienia kimkolwiek innym. 
Na stoliku pojawiają się kolejne koperty tworząc wachlarz rozmaitych znajomości, przyjaźni, pokrewieństwa serc i myśli, ale i tych relacji, które się rozluźniły, jak sploty w wełnianym szaliku, który już nie daje tyle ciepła, co kiedyś, ale wciąż przywodzi na myśl miłe wspomnienia. Dlatego lubię ten moment, w którym w świątecznym karnecie pojawiają się słowa życzeń, a zaklejenie koperty to jakby akt zamknięcia pewnego momentu, czasoprzestrzeni charakterystycznej i przynależnej tylko do tej właśnie chwili. Czasu oczekiwania na święta. W kopercie zostaje zatrzymany czas, sekunda, która wymknęła sie spod wskazówki starego zegara, drżenie dłoni piszącej życzenia, drobna rysa refleksji i źdźbło rozczulenia, szczypta magii. Cząstka mnie samej, którą oddaję w czyjeś dłonie, choćby na drobną chwilę otwarcia koperty, wysunięcia z niej świątecznego karnetu i przeczytania kilku napisanych odręcznie słów.
Patrzę na koperty myśląc o tych wszystkich, do których są skierowane.  I może nawet jestem dzięki temu, że patrzę. Nie musiałem sobie niczego wyobrażać, nie czułem nawet, że jakiekolwiek słowo chce się we mnie narodzić, bo wszystko było w tym patrzeniu. Niekiedy nawiedzało mnie wręcz poczucie, że to patrzenie jest niezależne od mojego istnienia. Tylko czy możliwe jest istnienie świat niezależnie od człowieka? Któż by go wówczas przeżywał, doznawał, potwierdzał? Co poza człowiekiem mogłoby zapewnić istnienie światu? I może do tego sprowadza się nasza niezbędność?
Dla mnie wysłanie kartek świątecznych do niezbędny element świąt, podtrzymywania relacji z osobami bliskimi i tymi, którzy istnieją w oddaleniu od mojego kawałka świata, ale tworzą jego ważną cząstkę.
Dlatego życzę Wam nade wszystko nieulotności międzyludzkich  relacji i wiary w bezinteresowność drugiego człowieka. Dojrzenia gwiazdki na niebie, niosącej ze sobą jasność i nadzieję. Ciepła i szczypty magii, które nie znikną, kiedy święta zostaną już jedynie mgiełką wspomnienia.

fragmenty z książki Wiesława Myśliwskiego
"Ostatnie rozdanie", wyd. Znak, Kraków 2013



Postać i eteryczność poranka

Obudziło go głośne pukanie do drzwi. Próbował dociec czy ten rozrywający, eteryczność rozciągającego się leniwie poranka, dźwięk drży na cienkiej tkance snu czy to tylko nadgorliwa świadomość budzącego się dnia. Próbował pozbierać odłamki samego siebie z zagnieceń niedospania. Szuranie kapci powoli zawężało się do ciemnego korytarza nieprzeniknionego przez żaden dźwięk w zimnych ścianach obojętności. Uchylił ciężkie drzwi. Na wycieraczce leżała ulotka w pośpiechu porzucona niczym złudna nadzieja zaistnienia choćby na moment, choćby dla kogoś nieznajomego. Nadaremność trudu. Nagła cisza pękła resztkami złudzeń. Zamknął drzwi i oparł się ciężko o pochylone plecy starego fotela czując jakby jego ramiona były nadłamanymi gałęziami drzewa przynależnego do opustoszałego kawałka ziemi. Nieruchomej.
Zaczął szukać w sobie rozgrzeszenia za nie swoje winy. W pustce poszarzałych źrenic. W przebudzeniu ze stanu osamotnienia, w tułaczce odwiecznego poszukiwania swojej przynależności. W zagłębieniach wychudłych policzków. Wydobywając siebie spod ciężkich gruzów przeszłości i składając całość z rozbitego zwierciadła zdarzeń. Przeszłość wciąż wisiała nad nim ciężkim kamieniem noszonego brzemienia.
Spojrzał w okno. Niebo wyglądało jak budyń waniliowy z mgiełką gęstego syropu malinowego. Zbyt apetycznie. Jemu w odniesieniu do życia jakże tego apetytu z każdym dniem ubywało. Mógł jak mantrę powtarzać za Amielem, że życie to tylko tkanina przyzwyczajeń stających się dla niego kokonem, warstwą ochronną przed jakąkolwiek niepożądaną zmianą ustalonego dla sobie porządku. Poczuł podskórnie, że to jedna z tych chwil, kiedy czuje się jak dróżnik na rzuconej w zapomnienie bezimiennej stacyjce. Swoistej nadziei przetrwania, choćby w czyimś przelotnie uchwyconym spojrzeniu. Trzymał ich mnogość pod powiekami pamięci i tylko on widział wagony jadące w mgliste przeświadczenie o czyimś tlącym się jeszcze istnieniu. On i nieznośny turkot przemykających wagonów. W emocjonalnym od siebie oderwaniu, biegnąc równoległymi torami niemożliwymi do spotkania się w jakimkolwiek punkcie rzeczywistości. Za szlabanem ostatecznego rozstania.
Sam czuł się wpisany w jakąś, jemu niedościgłą wciąż, realność. Autentyczność jego życia została dawno temu za murem popękanych losów, niedosłyszanych głosów. Za nieprzejednanym przekonaniem, że utknął nieruchomo w czasie coraz bardziej niezdolnym do jakiegokolwiek uczucia. Jego osobny świat utrzymywany przy życiu na własny koszt niemożliwy do oszacowania. Jego spłata zaciągniętego długu, za ciągłe trwanie przy życiu. Ciche noce pozostały jego zasłoną przed światem. I on sam, w poświacie przydrożnych latarni w oczekiwaniu, by ktoś spojrzał w jego stronę. Uniósł wzrok ponad doczesność. Zauważył pochyloną nad samym sobą sylwetkę, skuloną w bezczuciu między framugami własnego nadwyrężonego człowieczeństwa.
Uchylił okno wystawiając twarz na mroźny podmuch przedwczesnej zimy. Zmierzał donikąd, stojąc wciąż przy tym samym parapecie na osi przenikliwego przeciągu. Poprzestał na istnieniu. W przenikliwości eterycznego poranka.

Szukam go nieprzytomnym od zmęczenia wzrokiem

Na niebieskim wysokim niebie dwa nieskończone,
różowe pasma.
Dwa czarne odlatujące ptaki na ich tle,
i cała w tym jesień.

Zasłona deszczowych kropel trzepotała od rana poruszana silnym powiewem wiatru tańczącego z choinkami w ogrodzie, przeciskając się wilgocią przez szczelinę lekko uchylonego okna. Próbowała wślizgnąć się pod kołdrę ciężko zawieszonej aury. Wkrótce śnieg przykryje resztki brunatnej zieleni, zima odmieni koloryt świata. Rozbłyśnie w czystości bieli, w delikatności puchu przykrywającego wszelką szarość przyziemnego spostrzegania. Obudzi wyobraźnię.
Zegar tyka miarowo budząc zaspany wciąż poranek. Pod powiekami bajka niespełnionego snu snuje się lekkim oddechem westchnienia. Pora przebudzenia. Ktoś czeka u progu. Ktoś odchodzi znikając z kartki notatnika wyblakłym nazwiskiem zapomnienia. Wybrzmiałym akordem chwilowej obecności pozostając nieobecnym śladem pustego miejsca. Gaśnie latarnia na ganku przydrożnego odpoczynku. Pozostaje niezgaszona wierność prawdziwej przyjaźni.
Nowy dzień. Pierwszy. Za moment będzie ostatnim. Przychodzi odmienić koloryt mojego świata, odsłonić widok niedościgły do tej pory dla mojego wzroku. W nierówności swoich barw zmiennych jak nastroje próbujące przeniknąć coraz grubszą skórę mojego nie-odczuwania. Płatkami puchu i kurzu chcąc ułożyć mozaikę emocji coraz częściej ubogich i poranionych, nadwyrężonych upływem nieuchwytnego czasu. W słowach zamkniętego modlitewnika szkicując skrzydła niedościgłego przemijania. Szukam go nieprzytomnym od zmęczenia wzrokiem.
Tymczasem przyszedł grudzień.
Mieszkanie starodawne. Śniadanie w łóżku. Plotkarstwo gazeciarskie. Deszcze nieznośne. Utracenie się. I odnajdywania się radosne. Intrygi kulis i redakcyj. Maczanie palców w atramencie. Lampy elektryczne, oświetlające mgły jesienne. Bezmierne tęsknoty w pustce arystokratycznych salonów. Gorączka tworzenia wśród zadymionych kawiarni:
Grudzień.

fragmenty Prozy Poetyckiej Jarosława Iwaszkiewicza
"Kasydy zakończone siedmioma wierszami"
wyd. Czytelnik, Warszawa 1958

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...