Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydawnictwo literackie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydawnictwo literackie. Pokaż wszystkie posty

W naparstku słów

Wiosna domagała się opisu.
My jednak w żaden sposób nie potrafiliśmy temu sprostać. 
Byłoby to pewnie możliwe jesienią, pewnie jeszcze burą zimą, 
ale teraz, gdy potrzebowała naszych stwórczych słów - te wypaliły się do cna.
(...)
Musieliśmy stworzyć w miejsce zhańbionych zupełnie nowe słowa, cały język, który zdoła sprostać polorowi tak ambitnej pory roku. Na razie - jak zepchnięci przez orkan na początek ewolucji - mogliśmy co najwyżej wydukować nazwy pojedynczych przedmiotów, określenia ich kształtów, kolorów, i próbować złożyć z nich pierwsze niezgrabne zdania.

Świat gęstniał od śnieżnego puchu, budzących się oddechów i coraz szczelniej wypełniającego każdy zakamarek szumu. Ciężkich kroków, wełnianych skarpet i rękawiczek szukających śladów skostniałych od mrozu palców. Tymczasem dłonie zanurzone się w codziennych powinnościach fastrygowały chronologię zdarzeń z kawałkami odmiennych nastrojów wiszących nad głową ciemno-mlecznymi obłokami wyglądającymi niczym pierzyna wywieszona na balustradzie balkonu po ciężkiej nocy. Blade oblicze zimy pojawiało się w oknach jak śnieżnobiałe zasłony przysłaniając odmienność zielonych, choinkowych igieł sczepiających ze sobą skraj nieba i ziemi tworząc napęczniały balon, który pękał pod głośniejszym trzepotem skrzydeł jemiołuszki rozsypując po ziemi ziarenka lodowych kryształków niczym biały żwir wytyczający nową drogę.
Odcinam się od stanu rzeczy zwykłych.

W ten sposób weszliśmy w dobrze znany tunel zielonych dni, którym chcieliśmy się przebić podstępnie na drugą stronę zimy.

Wchodzę w świat magii i niezmiennych rytuałów. Z naparstka słów o smaku dojrzałych orzechów i soczystych gruszy spijam smakowitość nieznanych doznań, dostrzegam obrazy miejsc na wzgórkach porośniętych lipami i warstwę zmysłowego drżenia zmieniających się barw pod kapeluszami grzybów pachnących mchem. Chwytam łunę jutrzenki w zagłębieniach światła, załamaniach dymów owijających kominy, nakreślonych czarnym tuszem, gospodarstw tuziemców. W zaściankach Diariusza Słonecznych Dni, w dniach kreślonych kolorami zroszonych traw i półotwartych oczach świętych z obrazków, przemierzam kolejne księgi tajemnicy przyglądając się kotom, które zaczęły się myć w baliach pełnych ciepłej deszczówki.
Skłamałabym, mówiąc, że nie próbuję oswoić oryginalności każdego wyrażenia, poddać narracji każdego akapitu przesiąkniętego zamarzającą mgłą sunącą znad tajemniczego Podkrzywdzia. Niełatwo to ująć.

Opis tego czasu sprawia mi największą trudność. Niebieskie dni marszczyły się jak płótno w zgniłej ramie, słowa, jak liście na górskiej rzece, które zaraz runą w kataraktę, niknęły, zanim zdołaliśmy schwytać je myślami. Z tymi było najgorzej. Przypominały półstężałe formy, które mając jeszcze szansę przybrać szlachetne kształty, układają się w bezforemny gips.


Staję się niema od zachwytu nieruchomiejąc w cichości pajęczych nitek rozciągniętych w zakamarku starej komody, niczym pochwycona w nie mucha. Nie szarpię się. Nie próbuję z nich wydostać. Obserwuję nieruchomo przygarbione plecy dziadka odbijające swój, coraz bardziej pochylony kształt, w zmieniających się porach roku. W niezmiennej drodze do lasu. Słyszę jego głos w rytmie przekazywanych legend. Niewymówionym pacierzu. Pradawnych obrzędach. Czuję w trudnym do poskromienia smaku bimbru i zapachu ziół zbieranych na pobliskich łąkach. Stworzony do troski o pamięć. W prozie soczystej, gęstej i poetyckiej. Plastycznej i giętkiej. 
"Podkrzywdzie" Andrzeja Muszyńskiego uwodzące i kuszące finezją słów, detalem obrazów, płócien przesiąkniętych tradycjami, obserwacją natury i zmieniającego się świata. W tęsknocie za niezmiennością piaszczystych ścieżek, czystością nurtu Wody, prawa do prostoty życia i zaistnienia Słowa.

Od chwili gdy zobaczyłem ją pierwszy raz, stała się dla mnie jak wspomnienie jedynego takiego snu, na którego powrót liczymy każdego wieczora.

Taką jest dla mnie książka Andrzeja Muszyńskiego. Wspomnieniem jednego takiego snu.

Andrzej Muszyński "Podkrzywdzie"
wyd. Wydawnictwo Literackie, 2015



Nie umiem tego inaczej powiedzieć

(...) Nie jestem pewien, ale pamiętam, jak tylko raz po nią wyszedłem. I rzeczywiście padało. Mogłem mieć siedem lat. Poszedłem do kwiaciarni. A w drodze na przystanek papier, w który był zapakowany kwiat, kompletnie przemókł i przykleił się do niego. Nie wiedziałem, co robić. (...) I dramat. Za nic nie chciałem dać go jej w tym stanie, w tej postaci. Zacząłem ściągać ten cholerny papier. Nie chciał odejść w całości. Rwał się cały czas. Pokaleczyłem się o szpilki i kolce. Ludzie na przystanku patrzyli na mnie. Wstydziłem się, że widzą, że coś źle robię. Schowałem się za przystankiem. Zmokłem. Było mi naprawdę źle (...) W końcu w niemocy szarpnąłem z całej siły za ten papier. Oderwał się i spadł na ziemię razem z kwiatem. Pamiętam jak powoli leciał. W ręku została mi sama łodyga.

Ta scena mogłaby posłużyć za kwintesencję wszystkiego, co chciałabym napisać o tej książce, bo jakże opakować w słowa to, co w niezdarności wyrażeń mogłoby zniszczyć istotę historii Daniela. Zniszczyć to odczuwane podskórnie „Reisefieber”. Niepokój przed podróżą, nade wszystko w głąb samego siebie, ale może i po trosze przed podróżą w swoje dalsze życie, które bywa kwiatem zawiniętym w przemoknięty od deszczu papier. Dużej zręczności wymagając od siebie, aby odwijając go nie pokaleczyć rąk szpilkami, by w dłoni nie została jedynie łodyga pozbawiona tego, co w istocie samego życia najważniejsze. Międzyludzkich relacji. Rodzinnych więzi jakże często skomplikowanych i obrośniętych bluszczem zaniedbania, bo wymagających pracy, by móc je utrzymać, bo dopiero po latach okazują się ulotne i nie do nadrobienia. Jak niemożliwe jest zawrócenie czasu przywołując wspomnienia wydarzeń nawet po wielokroć. Szukając utraconej osoby we wspomnieniach innych. Między kałużami, w ciemnych taksówkach, w pęknięciach na suficie stających się własnością wspomnień z dzieciństwa. W rozchodzących się w przeciwnych kierunkach uczuciach, w niepewność, w smaku herbaty i milczących budkach telefonicznych. Szukaniu szansy na rozumienie.

Wydaje mi się (...) że zastanawianie się, jaka była naprawdę, nie ma sensu. Nikt tego nie wie. Ani pan, ani ja, ani nawet Astrid. Dlatego myślę, że ważne jest ta Astrid, którą pan pamięta. Nie umiem tego inaczej powiedzieć.

Pozostajemy zatem tacy, jakich nas zapamiętają inni, nawet jeśli to tylko jakiś kawałek na samych, niewielka część znacznie większej złożoności. Taką dla Daniela miała pozostać Astrid. Jego matka. Obrazami z pamięci. Dawnymi wydarzeniami, notatkami do "nowoczesnej powieści" powstającej z natrętnym trudem, jak próby Daniela złożenia w całość ostatnich lat Astrid. Z kartki noszącej zapis ostatnich zdań, cienia stojącego na krawędzi istnienia, krzyku przerażonego dziecka i szpitalnych korytarzy. W niewidzącym spojrzeniu psychoterapeutki. W niepamiętanej cyfrze z numeru telefonu. W odosobnieniu. We własnym natręctwie i próbach nie zauważania siebie w lustrach i nie myślenia w pierwszej osobie. Szukał matki, by odnaleźć siebie. Składał w całość jej życie, aby ułożyć swoje. Zbierał jego fragmenty jak brzęczące monety do puszki, jak niekończące się spojrzenia na zegarek które mogłyby na chwilę zatrzymać czas między dwoma wskazówkami albo przyjrzeć się uważniej każdej mijającej właśnie chwili. W potrzasku własnych domysłów.

Zastanawia się, co wtedy czuł. Nie wie i już się chyba nie dowie, bo nikt poza nim nie może tego wiedzieć. Nie da rady wyciągnąć tego z siebie.

"Reisefieber" debiut literacki Mikołaja Łozińskiego. Dla mnie, po przeczytaniu "Książki", potwierdzenie szlachetności jego prozy z wyczuciem szkicującej historie, pozwalającej czytelnikowi składać je z zebranych fragmentów. Proza wyważona i subtelna. Spokojnie płynąca na tarczy zegarka, tykająca rytmem podróży w siebie.

W końcu w niemocy szarpnąłem z całej siły za ten papier. Oderwał się i spadł na ziemię razem z kwiatem. Pamiętam jak powoli leciał. W ręku została mi sama łodyga.
- Jaki to był kwiat?
Zdziwiło go to pytanie. Jakby myślała, że kiedyś może go gdzieś zobaczy. I pozna.


"Reisefieber" Mikołaj Łoziński
wyd. Wydawnictwo Literackie, 2011

Spis przedmiotów

Moja mama wyjmowała z teczki klucze, które po sobie zostawił. Leżały w pękach, w zatłuszczonych torbach foliowych po mleku. Niektóre były lepkie, zardzewiałe lub połamane. Setki kluczy.
Pod naskórkiem naszych własnych przyzwyczajeń mieszkają cienie naszych przodków. Dziedzictwo płynące w wąskich żyłach nawyków i niewytłumaczalnych tęsknot otrzymywanych w spadku od wcześniejszych pokoleń. Rytuałów codzienności trzymających nas na wodzy rodzinnych więzi często rozpościerających się w zakamarkach różnie nakreślonych szerokości geograficznych. Czasu zatrzaśniętego w wąskich szufladach, które zdają się niemożliwe do wysunięcia z objęć pamięci niechętnej jakimkolwiek powrotom, czy to w obrazie czy choćby w słowie zatrzymującym się między wargami z trudem odnajdującymi smak minionych chwil. Chwil, które odeszły wraz z czyjąś sylwetką, twarzą będącą odbiciem pragnienia ujrzenia nieobecnych, zapisem rozmowy, śladem dłoni na słuchawce telefonu, a każda z tych prostych czynności przywoływanych ze wspomnień staje się w pewien sposób rytuałem pamięci.
Dzwoni do babci codziennie o ósmej, po dzienniku wieczornym. Zapytać, co słychać, opowiedzieć, co u niego, przeczytać swój nowy felieton muzyczny. Rozmawiają o artykułach, programach telewizyjnych i audycjach radiowych, których słuchali tego dnia. 
Książka”. Telefon. Maszynka do włosów. Syczący ekspres do kawy ze zbyt skomplikowaną instrukcją obsługi, gdy życie w swojej obsłudze nie wydaje się wiele prostsze, zeszyt z rysunkiem, zgrzyt klucza otwierającego drzwi do mieszkania, w którym już nikt nie zamieszka. Obrączki. Głosy, proszące o swoje miejsce w kolejnym rozdziale. Śmierć i strach przed nią. Listy bez kopert. Niewyrzucone śmieci. Znaki naznaczone świadomością zmieniającego się życia i czasów. Spis przedmiotów. Dowodów czyjegoś istnienia, i powiązań z teraźniejszością, odtwarzanych niczym na celuloidzie starego filmu. Powoli. Klatka po klatce zatrzymując zanikające z każdym dniem kolory i kontury wypełniającego się czasu. Wydarzenia nieubłaganej historii wnikającej przez próg wielu domów zmuszonych do podejmowania decyzji o własnej przynależności. Rozstania i powroty obserwowane zza okularowych szkieł, które niczego nie korygują, ale przybliżają oddalone wydarzenia, nadają im wyraźniejszych kształtów, uwypuklają to, co zanika we wklęsłych zakamarkach przeszłości.
Mnie nie ma jeszcze na świecie, jest mój starszy brat, na tylnym siedzeniu. Nie przerywa rozmowy o nowym felietonie muzycznym dziadka. Nie krzyczy, żeby wyprzedzać. Liczy mijane drzewa, słupki, ludzi, samochody. Wszystko, co da się policzyć.
Rodzina. Pisana z czułością. Składana z fragmentów uchwyconych w ramy okna, z którego obserwujemy wyrywek pewnej rzeczywistości. Żywy obraz ulotności wspomnień zatrzymany na moment w źrenicach przenikliwego obserwatora próbującego dostrzec w nim też siebie samego. Cząstkę całej układanki. Kolekcji przedmiotów.
Babcia dopiero teraz poczuła, jak bardzo zrobiło się zimno. I zamknęła okno.



"Książka" Mikołaj Łoziński
wyd. Wydawnictwo Literackie 2011
Paszport "Polityki" 2011



Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...