Postać i koszula

Poranne westchnienie zastygło wraz z pierwszymi przymrozkami po cichu zdmuchując obrus liści z milczącego stołu w ogrodzie. Wspomnienie lata wypaliło się ostatnimi promieniami słońca. Ostry wiatr rozcinał zamglony horyzont dotykający nieba wychudłymi palcami ogołoconych drzew. Ich nagość była równie przejmująca jak cykliczność przemijania, którą przełykał wraz z niewypowiedzianym słowem ucieleśniającym ustronność jego egzystencji.
Wstał odrętwiały od zbyt ciężkich snów. Ręce zdawały mu się kłodami wyschniętego drewna. Nawet szklanka była zbyt kanciasta by ją zgrabnie uchwycić. Tego bał się najbardziej. Niezdolności objęcia czegokolwiek. Kogokolwiek. Niemożności poczucia dotyku swoich dłoni w najprostszym uścisku. Niezdolności przewleczenia guzika przez zbyt wąski przesmyk dziurki u mankietów poszarzałej, jak jego skóra, koszuli. W bezbarwnym odcieniu zdawały się jednością, koszula nie przylegała jednak do jego przygarbionych placów jak przed laty. Zagniecenia były niełatwe do wyprasowania. Kołnierzyk odstawał ukazując ich pogłębiające się niedopasowanie. Zastanawiał się, które z nich starzeje się szybciej tracąc fason i dawny sznyt. Pozostała jedynie szlachetność włókien, z których było stworzone każde z nich.
Koszula. Druga skóra. Codzienność, którą przywdziewa powoli przysłaniając własne, nawarstwione latami słabości. Znamiona kolekcjonowane, jak inni kolekcjonują znaczki, zamknięte pomiędzy warstwami coraz słabszej pamięci. Powtarzał jednak sobie, że nie może ustać w tej podróży zbierania skrawków siebie. Układania, jak wieczorem układa koszulę na dnie szuflady zapełniając nią pustą przestrzeń. Zapełniając swoje poranki i noce odosobnienia. Jakby istniał tylko w dwóch porach dwudziestoczterogodzinnego czasu wyznaczanego odmienną intensywnością światła. Pozostając obojętnym na resztę godzin, kiedy inni czerpią z nich najwięcej energii. On ukrywa się wówczas pod kawałkiem materiału. Siatką splecionych nitek niczym warkoczem podskórnych nerwów pokrywających jego stare ciało. Zdolne wciąż do odczuwania obecności choćby ostatniej pogniecionej koszuli na przygarbionych plecach. Zawahał się na myśl, że być może kiedyś miałby oddać ją komuś bardziej potrzebującemu.

Samo się pisze

Więc idąc, tylko przebieram nogami, a siedząc, uciskam stołek, który skrzypi. Kiedy tak siedzę, widok całymi godzinami używa mnie do patrzenia.

Przenikanie istoty rzeczy i otaczającego świata w ruchu naczyń połączonych, ale i całkowitym oderwaniu od siebie układa świat. W separacji dziecinnego poznawania i doznawania dojrzałości. Niezgody na oziębłość i w próbie przydania cech ludzkich przedmiotom przydaje poetyckiej prozie dozy grozy i niepokoju. Ciekawości. Złudnym będzie poszukiwanie gładkości słów i cukrowego piękna. Fragmentaryczność opowieści w mini-rozdziałach iskrzy od niespokojnych opisów świata widzianego oczami dziecka potrafiącego rozdrapywać rany, aby dojść prawdy rzeczy w otaczającej rzeczywiści. Na granicy bólu i wstydu. W dziecięcym głodzie poznawania życia dokonując niemożliwego. Nakarmić kamień.
W umiejętności spostrzegania i odczuwania karmiąc siebie i innych własnymi zmysłami pisanymi przewrotnością słów, z których wyjmuje się mniejsze, rysowane patykiem, pachnące naftaliną. Rodzące się z bryły gliny. Gaszące popiół. Przestępując próg siebie w siatce traum i doświadczeń zapętlonych między przenikającymi między sobą pokoleniami. Dziecka, matki, ojca, prababki.

Matka i ojciec waliliby w nie pięściami od strony snu, ale dziecko słyszałoby tylko ćmę uwijającą się między ciastem a workiem. Dziecko czesałoby włosy. (...) 
Teraz, gdy dziecko chce się umyć, wychodzą. Widać uznają, że to już ciało, w którym można szperać.
Stawia się nago i wobec nikogo. Przesuwa nogami po podłodze własne palce. Bierze nowe mydło z ostrymi brzegami. Kostkę, która nigdy nie jadła człowiekowi z ręki, więc będzie kaleczyć, zanim się oswoi. To dobrze: żeby przełknąć smutek, nie wystarczy go umyć. Trzeba go obrać ze skóry.

Dziecko. Zamknięte przed światem dorosłych w pragnieniu dotknięcia oddechu zwierzęcia śpiącego płytko pod powierzchnią siebie, opartego o płot domu zbudowanego z pudełka wypełnionego miękkością waty, piór i wełny, gdzie patrzy się z perspektywy oczu a dźwięki przetwarza z perspektywy uszu. Służąc jedynie dłoniom i stopom, skórze naciągniętej na kości i butom do chodzenia, przylegając do pięt, lalce z widelca w gałgankach i guzikom do połykania.
"Nakarmić kamień" ożywający w ustach, pod językiem, ciepłem przełyku ogrzewając twardość rodzących się słów, które używają autorki do służenia ich życiu, za narzędzie do wyrażenia siebie, ożywienia z martwych to, co spostrzegamy jako zapis kaligraficzny na białej kartce papieru.

Bo widzisz, chodzi o to, że włosy rosną bez twojej pomocy, samo się oddycha i samo śpi, oczy wiedzą, co zrobić, żeby się zamknąć. W zasadzie jesteś sobie potrzebna prawie do niczego.


Bronka Nowicka "Nakarmić kamień"
wyd. Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016
Nagroda Literacka Nike 2016

nagroda literacka nike 2016


W skórę nie wnika czas

W skórę nie wnika czas. 
Zatrzymuje się na jej powierzchni. Chowa w załamaniach fałd 
Ślizgając pomiędzy palcami wprawia w zawirowanie galaktykę istnień. 
Szepcząc zmiennością przebarwień niczym słoje w pniu drzewa 
Ryciną podziemnych rzek znacząc źródło przeznaczenia. 
Za oczy mając dotyk. 
Zmysł świadomości naciągniętej na parzyste nitki nerwów.
Zawieszonych pod zimnym niebem przerwanych poematów 
W zagłębieniu dłoni ściskając niedopisany akapit. 
Pęknięty na wpół owoc kasztana. Castanea sativa.


Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...