Nie było go tyle czasu, że najpierw nie wiedziałem
Kto jest, na gęstym bulwarze, w połowie
Nocy, ale jego spojrzenie rozpoznałbym nawet
W piekle. To on mnie rozpoznał; ja tylko spojrzenie.
(...)
Maciej Niemiec, wiersz Spotkanie
(fragment)
Spotkałam go po raz pierwszy w wąskości przedziału sunącego, w sznureczku innych, do Krakowa. Wagoników drążących tunel w ciemności, o której pisał Maciej Niemiec, że można w niej udawać, że niczego nie ma. W drganiach przepalającej się powoli jarzeniówki chowając wzrok pomiędzy kartkami, stanęłam przy „roboczym stole”. Znacznie później dreptałam tuż za nim w małej salce na spotkaniu z jednym z bohaterów jego książki.
Zbierałam moje drobne przebicia. Migawki, by spotykać go ponownie. W roziskrzonych promieniach słońca przebijającego się przez ciężki materiał zasłon odsłaniających przenikające się kadry uchwyconych fragmentarycznie zdarzeń. W ozłoconych słońcem splotach nitek tworzących miękką tkaninę zestawień literackich duetów, wzajemnych inspiracji i podobnych dążeń. Ożywionych postaci odbijających się w źrenicach autora. W lustrach twarzy zbliżających się ku sobie i odzwierciedlających wzajemnie wizje. W „Przebiciach” rysując wspólny mianownik dla pisanego słowa, zdolności kreowania świata w giętkości liter i umiejętności zatrzymania ich na papierze w gramaturze chwytanych znaków.
Pisze trochę tak jak mówi, długo obracając w ustach słowa aż do wyakcentowania najgłębszych sensów. Zdania niemiłosiernie złożone lubi przetykać krótkimi, trafiającymi w sedno. Wszystkiemu przyświeca idea, żeby uczynić język pisany wiernym odbiciem żywego głosu.
Każda kartka wydaje się cienką warstwą kalki. Odbiciem dostrzeżonych skojarzeń i powiązań zapętlających się wokół łączących się ścieżek i krzyżujących dróg literackiej i twórczej przynależności. Przebijających na drugą stronę istnienia w słowie, umiejętności odczytywania z ruchów warg wypowiadanych idei i sporów o istnienie świata. Łącząc epoki, zacieśniając czas i zbliżając do siebie odległe bieguny. Spotkania twarzą w twarz. Dotykając dłoni, białych kości, bladości policzków i pobladłych warg. W życiu i śmierci poety. W nierozwiązanych zagadkach przywracając wyrazistość mowie, gubiąc zbędne gesty, odczytując pozostawione symbole i wypełniając luki pamięci.
Wiele z zamieszczonych w tej książce szkiców wzięło się z jednego, prześladującego mnie obrazu. Dwudziestoośmioletni, słaby, delikatny, nieznający języka, przyjechał na stypendium do Polski w sierpniu 1939 roku. Nie mogłem opędzić się od widoku mężczyzny zagubionego na paryskim dworcu. Jak się do niego przebić? Przedostać się naprawdę do tamtych minut, dźwięków, ruchów, oczekiwania i nadziei, wejść w tamto powietrze, przeniknąć do jego głowy. Dotknąć. Istniej między nami ściana - słowa, symbole, konwencje, idee, papier, czas. Po drugiej stronie najprawdopodobniej nic nie ma. A jednak literatura - i jest to być może ostatnia właściwość decydująca o jej wyjątkowości - drąży w tej ścianie tunel. Wyznacza drogi okrężne. Atakuje i odsłania znienacka, od niespodziewanej strony.