Zaskrzypiały stopnie starych schodów. Spróchniałe deski miały coraz większy problem z udźwignięciem każdego, kolejnego kroku swoich mieszkańców zamkniętych za bezimiennymi drzwiami przedwojennej kamienicy. Tabliczki z ich nazwiskami stały się niewidoczne, pozostając jedynie śladem ich ciągłej, wielopokoleniowej obecności między sąsiadującymi obok siebie ścianami wchłaniającymi słowa i dźwięki odbijające się od kandelabrów i niezerwanych kartek z kalendarza. Dni okaleczonych czasem, gdzie popękania wypełniły się grubą warstwą kurzu i ciężkiego powietrza przenikającego przez szczeliny niedomkniętych okien. Szumem wydarzeń niemożliwych do zapomnienia, wnikających ostrością wyraźnych kształtów w miękką tkankę codzienności.
Przygarbiony chłopak zmywał posadzkę na niewielkim, wewnętrznym podwórku. Inny wycierał poręcz jakby chciał zetrzeć z niej każdy pozostawiony odcisk dłoni, uchwyt palców szukających zaczepienia w teraźniejszości. Patrząc na nich odnosiło się wrażenie, że każdy z nich zmywając minioną przed momentem chwilę wchłania ją w siebie, pochylając się coraz bardziej od ciężaru cudzych doświadczeń stających się w jakiś szczególny sposób ich własnymi choć w innym czasie doświadczanych, w innej chwili. Chwila obecna nie ma perspektywy i zawsze jest mgłą, w której trzeba szukać drogi po omacku. Dopiero po wszystkim, kiedy mgła opadła, każdy mógł sobie przypomnieć, że ta chwila, od której wszystko się zaczęło, miła już w sobie ciemny punkcik, mały jak pierwsza plamka zgnilizny, która potem rosła i rosła, aż rozwinęło się z niej to, co w końcu wszyscy mogli zobaczyć gołym okiem.
Zobaczyć siebie. Od zarania. Od początku. Wychodząc spod ograniczającej swobodę ruchów podszewki dzieciństwa. Lecz jeśli spojrzeć przez lupę, okaże się, że ten początek ginie w kłębowisku wątków, w którym zagnieździła się tamta chwila. Żeby do niego dotrzeć, szarpie się za te wątki, próbuje wyciągnąć swój, uwolnić go i oddzielić o innych, i to okazuje się niemożliwe, i tylko supłów jest przez to coraz więcej.
A jednak zdobywa się na próbę rozsupłania, oddzielenia od siebie wbijających się w skórę nitek włóczki, by dotrzeć do źródła siebie i zrozumieć tych, którzy owinęli ją sznurkami pokrewieństwa, próbami narzucania własnych schematów i norm zachowań. Zatem wchodzi. Po skrzypiących schodach własnego życia. Cierpkich wspomnieniach dorastania w tkance oplatających ją tajemnic, traum najbliższych i rodzinnych niedopowiedzeń. Zmagając się sama ze sobą i otoczeniem, które wierzyć jej nie potrafiło, bo zamknięte było w swoich małych światach realności powojennej Polski. Drepcze zatem zgrabnie omijając niezagojone rany, zachowując ostrożność w relacjach z innymi. Musiałam zachować ostrożność. Przedtem, jeśli zdarzało mi się kimś zachwycić, to tylko potajemnie. Nie obciążałam swoim zachwytem innych ludzi, którzy nie wiedzieliby może, co z nim zrobić, to znaczy - jak się od niego uwolnić. Powściągliwość, do której wdrożyła mnie matka, wydawała mi się gwarancją bezpieczeństwa.
Magdalena Tulli, choć szczerze to wciąż z tą właśnie dozą pięknie brzmiącej powściągliwości pisze o sobie, dzięki czemu bez zbędnej wiwisekcji wnika w sferę własnych wspomnień, przenika między światami, między porami roku, między różnymi warstwami skóry pod którą się chowała, a teraz pod którą znajduje różne oblicza samej siebie. Z twarzami esesmanów, znajomością z przyjacielem-listem z lasu, niemiecko brzmiącym nazwiskiem szkolnej koleżanki, włoskimi impresjami ojca, silną osobowością ciotki i cierpkim dystansem matki w tle. Z całym bagażem rodzinnych i historycznych obciążeń idzie lekko po cienkiej tafli lodowiska, by przy najdrobniejszym ociepleniu nie poczuć pod stopami pustki, gruntu usuwającego się spod stóp. By zachować równowagę między odczuciami dziewczynki i dojrzałością kobiety piszącej swoje nazwisko pewnie i z pełnym zrozumieniem swojej tożsamości. Nie da się wszak zamalować swojego dziedzictwa białą farbą, nie da się go przykryć jak czarnego koloru butów od łyżew otrzymanych po starszym bracie ciotecznym. Użycie białej farby odsłoniło coś z moich spraw, zamiast zasłonić coś innego.
Magdalena Tulli niczego na przykrywa, nie pociąga warstwą milczenia czy niedopowiedzenia. "Szum" jej powieści przywołuje prawdziwą ostrość i różnorodność doświadczeń, w oczach innych postaci zaludniających jej przestrzeń jeszcze wnikliwiej przygląda się sobie, spisując swoje spostrzeżenia z czułością i zrozumieniem. Spisuje szum, osobistej rozmowy z matką. Jej własnej drogi do siebie.
Trudno się rozmawia ze zmarłymi. Rzeczy, które najbardziej mnie pochłaniają, dla nich są nudziarstwem. Ich obojętność mnie onieśmiela. Nie mam pojęcia, co może ich ciekawić. To wynika z różnicy doświadczeń. Mają ze sobą coś takiego co w nich wszystko zmienia (...)
Musiałam dać jej znać, że ktoś mi opowiedział, jak to było, kiedy wróciła do Łodzi po wojnie. Byłam pewna, że to tam, w tym wielkim mieszkaniu, uległa nieuchwytnej przemocy litościwych spojrzeń, uwierzyła w wyższość milczenia, w zwycięską siłę chłodu. Dlatego pozwoliła, żeby rozwinęła się w niej twardość serca, jakiej życie naprawdę od nikogo nie wymaga. Wymaga trudów ponad siły, wymaga ryzyka ponad rozsądek, ale akurat tego nie, nigdy. Musiałam jej powiedzieć, że wszystko wiem. I jeśli coś mam jej za złe, to tylko to, że ugięła się i opuściła samą siebie.
Magdalena Tulli "Szum"
wyd. Znak, Kraków 2014