Echo ptasich ulic

Nie mogłam nie pokusić się, aby zarzucić narzuconą sobie przerwę w notatkach i wrócić wcześniej. Wszystko za sprawą szczególnej książki. Zatem.
Puk… puk…
Przyznaję też, że okrutnie zatęskniłam za Wami i za tym odrębnym kawałkiem mojego świata już w momencie jego porzucenia, koniecznego i dotkliwego zarazem, bo przyznaję, że końcówkami palców w tym pisaniu jestem zanurzona już nierozerwalnie, jak wieczne pióro w atramencie, tylko mi przyszło jakby całkiem w nim utonąć. Same słowa na jakiś czas odpłynęły gubiąc nurt i znikając we własnych bezkresnych odmętach niewypowiedzenia. Wszystko przez wykrzywione maszkarony, które z taką łatwością wyłaniały się zza życiowych arkad, by przeglądać się w lustrze moich zawężonych źrenic.
Żywiąc się tęsknotą, próbując wyczuć tętno w zakrzepłych żyłach chciałam otworzyć dłonie zamykające moje myśli w malutkiej przestrzeni, do której sama nie miałam dostępu. Były jednak zbyt mocno zaciśnięte wykrzywiając sens i znaczenie swojego istnienia, okaleczając w bezsłowności wyrażenia siebie, a pisać można tylko przy pełnym otwarciu duszy. Bez ograniczeń perspektywy widzenia, w prawdziwości odczuwania, bez zniekształceń pojawiających się w przymkniętych i obolałych oczach. Tymczasem ja utknęłam w ściśniętej pustce, potykając się o własne słowa rozrzucone w bezładzie.

W bezsilności złamanego drzewa zawierzyłam
omdlałym wierszom w modlitwie zaciśniętym
niczym ust zakneblowaniem bolesnych doznań
niewysłowienia rozdartego na wpół słowa
w krzyku oddalającym od prawdy rzeczywistej.
W niespokojności jedynie obraz
przesuniętą perspektywą Braque’a
w bezdźwięczności połamanego zegara
przepastną pustką zmarszczek szyderczych
wskazówkami zaciera twarze bez profilu.
Oślepiona wzrokiem zza horyzontu szukając
myśli nielotnych zwojem ogłuszenia splecionych
maszkaron duszących pod skórą zdartych złudzeń
przepala rdzeniem istnienia skulonego w nieistnieniu.
Złączenie przygaszonego przeżywania uniosło
ciężkie pustkowie bezgranicznego obumarcia
dłonią zagubioną pod mapą zagniecenia
wierzchołkami połamanych gałązek rozbijając słońce.
W ciemności sklepiona w podszewce podniebienia
bezgraniczność osamotnionego przywiązania
rozbłyskując tchnieniem ostatnim szukałam siebie.

Z radością w sercu jaka towarzyszy powrotom do miejsca wytęsknionego, upragnionego poczucia pod palcami gładkości i radości pisania, spotykania się pod daszkami liter, huśtając się na pętelkach ze stopami oderwanymi od ziemi, spróbowałam ogarnąć rozgardiasz słów. Próbowałam pozbierać w sobie rozsypane włóczki skłębionych myśli, namacalne dowody przygasłego tchnienia, posprzątać porozrzucane litery i wrócić do rytmu notowania zdarzeń, zauroczeń i tych wszystkich malutkich mgnień codzienności, czasem tak trudnych do zamknięcia w kształcie słowa, bo zatrzymujących się w wewnętrznej warstwie oddechu, pozostając jedynie cieniem skrzydeł odlatujących ptaków, jak znikające kręgi na powierzchni wody zanurzonej w grubej szyi podwórkowej studni. Stając się echem.
Echem stały się wspomnienia zawężające świat, kurczące go do rozmiaru zdławionego krzyku. Trzeba je było otulić w aksamit szeptu, wypowiedzieć w łagodnej zgodzie z ich naturą, wtopić w miniony czas, jak wtapiają się postacie uchwycone na zdjęciach przenikając warstwę fotograficznego papieru, same stające się papierowymi, przezroczystymi, pozbawionymi grymasów i ostrych rysów twarzy. A jednak wciąż milcząco obecne na kliszy naszej pamięci kurczowo ściskanej w dłoni, jak ściska się kolorowe szkiełko wierząc w jego magiczną moc odmieniania rzeczywistości, przywracania bogactwa koloru szarym cieniom i źródła dźwięku echu. Ono jednak stale mu się wymykało i ginęło między drzewami. Ruszał za nim w pościg, ale echo tym bardziej nie chciało wyjść mu na spotkanie. Łudził się, że może chociaż przywoła je krzykiem, ale wtedy słyszał tylko odbicie własnego głosu, który szamotał się wśród listowia, jakby nie dawał rady zamilknąć. 
I podczas, gdy Jakub gonił za echem, Piotr zdołał go ujarzmić w miękkiej frazie melodyjnego zadumania, czyniąc go cieniem o wielości zabarwień, jakby od-szarzył to, co zdawać się mogło tylko przyblakłym wspomnieniem na ruinach zapomnianej tradycji. Sprawił, że cienie przygarbionych bezimiennych istnień stały się wielobarwnymi ptakami na ulicy jego prozy. To jest właśnie uliczka Piotra Pazińskiego, to jego przystanek w biegu, to jego pensjonat pełen obrządków, obecności i nieobecności czasu, w jego rozwidleniu, rozwarstwieniu, kulturowym zróżnicowaniu i przynależności. Tam, gdzie każde słowo staje się kamykiem, a wszystkie, zebrane między okładki "Ptasich ulic", tworzą szlak wędrówki. Wędrówki przez życie i śmierć, pomiędzy odłamkami potłuczonych filiżanek wyschniętej nadziei, tworząc drogę do miejsc cichych i takich, gdzie ledwo dosłyszalny głos odbija się echem od murów żydowskich cmentarzy, powolnie sunących konduktów, skrytych pod kurzem antykwariatów, zardzewiałych szyldów i zwojów milczących manuskryptów, od ruin miasta i jego podziemnych oddechów, od powierzchni zapisanego papieru.
Jeśli żałował, to wyrzucanych kartek, jakby z każdym zmiętym kawałkiem papieru ginął nie tylko kawałek Warszawy, ale także czyjeś imię, a wraz z nim człowiek. 
Piotr Paziński w jakiś szczególny sposób ocala. Kawałek Warszawy, czyjeś imię, a wraz z nim człowieka, symbol społeczności, ocala przeszłość, gdzie nie drepcze się w miejscu lecz wchodzi w coraz to nową uliczkę, poznaje jej zaułki, załamanie światła na obdrapanych tynkach kamienic, potykając się o "rzeczywistość wyniszczoną", na obrzeżach gnającej codzienności dotykając prawdy, odnajdując zaginioną "odnogę czasu". Dokonuje zasklepienia czasu.
„Ptasie ulice”, najnowsza książka Piotra Pazińskiego oczarowuje, zaklina i otwiera ciszę skrytą we wsiąkniętej ziemi tożsamości. Narracją prowadzoną niespiesznie zanurza nas w miękkość powolnie snutych opowieści, wyostrza wyobraźnię, operuje głosem niczym w słuchowisku, gdzie istotą jest słowo, wibracja, jakiś nerw prozy w nurcie zatrzymania fragmentaryczności oderwanych od siebie, ale i tworzących całość historii, jakby ukazujących drugą stronę cienia, ścierając kurz z przymkniętych powiek, przysłuchując się zamykającym kręgom życia pod niebieską opaską nieba.
Labirynt alejek otwierał przed nim coraz to nowe przejścia, a Jakub spostrzegł nagle, że oprócz lwów i jeleni ma wokół siebie otwarte szafy biblioteczne z rzędami książek upakowanych ciasno na kamiennych półkach. Mógł dotykać ich chłodnych grzbietów wystawionych ku przechodniowi i tu i ówdzie pokrytych pajęczyną szarego mchu, odczytywać z nich tytuły powieści i uczonych traktatów. Sięgnął po pierwszą z brzegu i poczuł zetlałą fakturę piaskowca.

Piotr Paziński "Ptasie ulice"
wyd. Nisza, Warszawa 2013







Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...