W wąskim przesmyku między dniem i nocą, w szczelinie gdzie senne marzenia obejmują ramionami odchodzące w przeszłość zdarzenia, tak wyraźne przed momentem jak szkic nakreślony ostrzem węgla, modlił się o niepamięć. Przestrzeń dla nierozpoznawalnych dla siebie dłoni szukających się między kroplami wczorajszego deszczu, obojętność na wydarzenia wczorajszego dnia chowającego się w popiele spalonej kartki z kalendarza i porzuconych na zawsze spraw jak rząd starych, filcowych kapeluszy wiszących ponad sklepieniem zaryglowanych do jego życia drzwi. Niepoznawanie śladów stóp stających się dla niego jedynie ułożonymi zgrabnie wypolerowanymi wodą kamykami lub zarysem zostawionym przez zeschnięte farby tracące ostrość swojej barwy.
Przy stole chciał móc się zastanawiać co mu smakować będzie bardziej, kawa z mlekiem czy herbata z plasterkiem cytryny bez cukru. Pragnął doznawać życia od nowa. Bez przyzwyczajeń i codziennych rytuałów znanych mu aż nazbyt dobrze, wygrawerowanych niczym zapomniane imię na spodzie zegarka, w krwioobiegu i każdym oddechu otwierającym okno ku wschodzącym, nieustannie o tej samej porze, dniom. Chciał nie poznawać twarzy na zdjęciach w grubych albumach, by idąc na spacer nie wypatrywać ich w tych widzianych przed sobą. Nie szukać orzechowego koloru tęczówek w obcych oczach ani ruchu delikatnego pukla włosów opadających z gracją, czy taką samą?, na szyję przechodzącej obok dziewczyny. Porównując gest z jakim ktoś poprawia zsuwające się z nosa okulary i składa serwetkę na talerzyku lukrowych okruszków.
Nie rozpoznawać. Móc zacząć dzień nie widząc niczego znajomego. Trochę jak ślepiec próbując wyczuć kształt w nieznajomej przestrzeni. Przeczytać jeszcze raz ulubione książki z tą samą ciekawością wyczekując zakończenia, przyglądając się wielkości czcionki, wyczuwając grubość papieru, czując jego zapach. Poddając się rytmowi słów które miałby go zmienić na zawsze.
Pragnąc niepamięci siebie samego by budować się od nowa, kawałek po kawałeczku, jak dziecko buduje z klocków swój pierwszy drewniany domek. Odwiesić swoje przywary i kolekcjonowane latami nawyki jak przetarty płaszcz, nadgryziony przez mole czasu. Zamknąć go w szafie wszelkich dopasowań skrojonych na miarę jego sił coraz mniej zdolnych do udźwignięcia noszonego garbu rutyny. Garbu przyzwyczajeń ciążących mu na nadmiernie sztucznie prostowanych plecach. Podparty na traconym zaufaniu do samego siebie. I jeszcze nie wiedzieć jak smakuje gorycz.
Chciał rozłożyć karty na marmurowym stoliku nie wiedząc jaka figura widnieje na ich spodzie. Dokonać nowego rozłożenia. Nowej niewiadomej nieprzeczuwanej doświadczeniem wytrawnego pokerzysty. Ryzyka, którego odczucie już dawno odeszło wraz z przegranymi kolejno rozdziałów pozamykanych strat. Poczuć na nowo słodycz pierwszego pocałunku i gorliwość modlitwy w pustych murach kościoła. Na nowo oglądać obrazy, by poczuć pod skórą wrażliwości zachwyt malarskiej perfekcji na płótnach mistrzów. Widzieć i czuć. Znowu po raz pierwszy. Nawet dotknąć rozgrzanej do czerwoności żarówki, aby wiedzieć, że można się sparzyć. I można uleczyć ranę. Pragnąc uwierzyć, że gdy podniesie się mgła odsłoni sylwetkę kogoś z kim będzie można się sprzeczać. Na nowo. O drobiazgi.