Dwie szyby

Czasami życie wydaje się przestrzenią zamkniętą szczelnie pomiędzy dwiema szybami. Przychodzi szamotać się między nimi ze skulonymi skrzydłami, niczym owad bez imienia. Jeden z milionów, podobny do innych w każdej swojej ułomności i zupełnie niepodobny w swojej niewidocznej dla nikogo odrębności. Szeroko otwartymi oczami wypatrując swojego odbicia za horyzontem ciekawości dla tego, co nieuchwytne i nieosiągalne. Żywiąc się jedynie własnym oddechem i słuchając brzęczącej ciszy samotności. Kropel łez spływających po szybie niczym poranna rosa zostawiająca ślady zbyt małych stóp, by pokonać dystans do oddalającego się cienia własnego istnienia. Drepcząc w miejscu odnajdując znajomy rytm kroków, niezmienności życia duszącego się w próżni codzienności, gdzie blask księżyca jednym rogiem podnosi koniuszek spuszczonej kotary niepoznanej tożsamości jutra. Dwie szyby stanowiące nieprzekraczalną granicę bytu ograniczeń. Nieodłącznych niczym zaciśnięte gardło w przedsionku przemokniętej jesieni zanurzonej w wąskich rowkach czarnej płyty. Zniekształcenie muzycznego obrazu dźwięków w membranie zatopionej cieszy, niczym owad w kawałku bursztynu wyrzuconego przez kaprys losu na nieznajomy brzeg prześwietlonej kliszy chwilowego złudzenia. Pod parasolem smutnego uśmiechu chowającego w kącikach resztki goryczy niespełnionych pragnień ułożonych na dnie łupiny od orzecha. W rozecie ponad sklepieniem pękniętego nieba. Twarzy o dwóch profilach przylegających do siebie.
Dwie szyby. Passe-partout dla niedopełnionego wciąż życia.

W wąskim przesmyku między dniem i nocą

W wąskim przesmyku między dniem i nocą, w szczelinie gdzie senne marzenia obejmują ramionami odchodzące w przeszłość zdarzenia, tak wyraźne przed momentem jak szkic nakreślony ostrzem węgla, modlił się o niepamięć. Przestrzeń dla nierozpoznawalnych dla siebie dłoni szukających się między kroplami wczorajszego deszczu, obojętność na  wydarzenia wczorajszego dnia chowającego się w popiele spalonej kartki z kalendarza i porzuconych na zawsze spraw jak rząd starych, filcowych kapeluszy wiszących ponad sklepieniem zaryglowanych do jego życia drzwi. Niepoznawanie śladów stóp stających się dla niego jedynie ułożonymi zgrabnie wypolerowanymi wodą kamykami lub zarysem zostawionym przez zeschnięte farby tracące ostrość swojej barwy.
Przy stole chciał móc się zastanawiać co mu smakować będzie bardziej, kawa z mlekiem czy herbata z plasterkiem cytryny bez cukru. Pragnął doznawać życia od nowa. Bez przyzwyczajeń i codziennych rytuałów znanych mu aż nazbyt dobrze, wygrawerowanych niczym zapomniane imię na spodzie zegarka, w krwioobiegu i każdym oddechu otwierającym okno ku wschodzącym, nieustannie o tej samej porze, dniom. Chciał nie poznawać twarzy na zdjęciach w grubych albumach, by idąc na spacer nie wypatrywać ich w tych widzianych przed sobą. Nie szukać orzechowego koloru tęczówek w obcych oczach ani ruchu delikatnego pukla włosów opadających z gracją, czy taką samą?, na szyję przechodzącej obok dziewczyny. Porównując gest z jakim ktoś poprawia zsuwające się  z nosa okulary i składa serwetkę na talerzyku lukrowych okruszków.
Nie rozpoznawać. Móc zacząć dzień nie widząc niczego znajomego. Trochę jak ślepiec próbując wyczuć kształt w nieznajomej przestrzeni. Przeczytać jeszcze raz ulubione książki z tą samą ciekawością wyczekując zakończenia, przyglądając się  wielkości czcionki,  wyczuwając grubość papieru, czując jego zapach. Poddając się  rytmowi słów które miałby go zmienić na zawsze.
Pragnąc niepamięci siebie samego by budować się od nowa, kawałek po kawałeczku, jak dziecko buduje z klocków swój pierwszy drewniany domek. Odwiesić swoje przywary i kolekcjonowane latami nawyki jak przetarty płaszcz, nadgryziony przez mole czasu. Zamknąć go w szafie wszelkich dopasowań skrojonych na miarę jego sił coraz mniej zdolnych do udźwignięcia noszonego garbu rutyny. Garbu przyzwyczajeń ciążących mu na nadmiernie sztucznie prostowanych plecach. Podparty na traconym zaufaniu do samego siebie. I jeszcze nie wiedzieć jak smakuje gorycz.
Chciał rozłożyć karty na marmurowym stoliku nie wiedząc jaka figura widnieje na ich spodzie. Dokonać nowego rozłożenia. Nowej niewiadomej nieprzeczuwanej doświadczeniem wytrawnego pokerzysty. Ryzyka, którego odczucie już dawno odeszło wraz z przegranymi kolejno rozdziałów pozamykanych strat. Poczuć na nowo słodycz pierwszego pocałunku i gorliwość modlitwy w pustych murach kościoła. Na nowo oglądać obrazy, by poczuć pod skórą wrażliwości zachwyt malarskiej perfekcji na płótnach mistrzów. Widzieć i czuć. Znowu po raz pierwszy. Nawet dotknąć rozgrzanej do czerwoności żarówki, aby wiedzieć, że można się sparzyć. I można uleczyć ranę. Pragnąc uwierzyć, że gdy podniesie się mgła odsłoni sylwetkę kogoś z kim będzie można się sprzeczać. Na nowo. O drobiazgi. 

Bezbronność ciszy

Bezbronność ciszy zawisła ponad wierzchołkami drzew otulając welonem spokoju bezkres porannego przebudzenia. Wytęskniony urlop od zabiegania. Zadyszenia w środku przemęczonego dnia rozdrobnionego na milionowe cząsteczki świadomych powinności i koniecznych spraw. Wreszcie z dala od hałasu, nadmiaru niepotrzebnie wypowiadanych słów, ogromie docierających dźwięków, niekoniecznie harmonijnych i pełnych łagodności, przyspieszonego bicia własnego serca wydającego się uderzeniami nadchodzącej, zza horyzontu zachodzącego dnia, burzy zdarzeń niezdolnych do zatrzymania przez kolejność spokojnie tykającego zegara.
Odmierzanie policzalności czasu zamkniętego w klepsydrze jednego darowanego istnienia. Odliczany w upadkach i próbach wzlotów niezdolnych do dotknięcia czubkami palców sklepienia wyniesionych ponad własne siły pragnień. Bezbronność ciszy tak podatnej na dotknięcie, wklęśnięcie najdrobniejszego ruch na nietykalnej powierzchni bezsłownej delikatności. Chodzę na palcach. Nie widzę jej. Czuję. Chowam własny cień za promieniami, przeglądającego się w szybie okna, słońca.
Zamykam w dłoni niepewność by umocować się w zawieszeniu lekkiej nicości. Na moment. Pozostać. Fragmentarycznością światła, jasności przenikającej pociemniałe szczebelki ogrodzenia oddzielającego mnie od zagmatwania splątanych włóczek wymykających się z nieporadnych dłoni świata. Kłosem na wietrze oddechu budzącego nadzieję na ponowne przebudzenie by ujrzeć siebie w źrenicach oczu wyglądających z własnego zamkniętego wnętrza. Odrodzić się. Znaleźć swoje miejsce między ramami dawno stworzonego obrazu podobieństw. Szukania własnego do siebie samej w bezpieczeństwie bezbronnej ciszy. Obudzić się pewniej.


W cienkiej powłoce codzienności

Poranek wyłonił się zza przeźroczystości szklanej ściany nieodziany,
nienazwany niewinnością stanął za zamkniętymi powiekami
w szczelinie szukając źrenicy ożywienia, dowodu życia, pragnień
bez przyszłości zbierając krople zanurzone w pustym dnie nienasycenia.
Filiżanki w szeregu ustawionego porządku zdarzeń jak nuty na pięciolinii
zapomnianych dźwięków poruszane niezgrabnie na starym fortepianie, tańczą.
Darowizna pokoleń z gruzów historii podnosi zmęczone ramiona i zbiera popiół
niedowidzących spojrzeń, twarzy zanikających z nieoszklonych framug okien
opustoszałych przed laty domów. W poszukiwaniu siebie. Oddech zawisł na klamce
otwierając drzwi nowego życia zamkniętych w walizce spakowanych starych gałganków, 
porzuconych szmacianych lalek w kształcie skulonego bólu wyrastających na szarość 
sięgającą przyziemnego przemijania. Śladami stóp zanurzonych w przydrożnej kałuży 
wypłowiałego na słońcu lata skrzypiąc przebrzmiał w swoim pięknie zeszłoroczny śnieg
obrysowując granicę mikrokosmosu szczerości. Cieniem obejmując chwilę zmienności
przyzwyczajeń w cienkiej powłoce wyczekiwanej codzienności pierwszego oddechu.

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...