Na progu już stoi, drepcząc niecierpliwie swoimi małymi stópkami, Nowy Rok, podczas gdy ten sędziwy jeszcze krząta się po domu, jakże zmęczony odmierzaniem tych ostatnich godzin. Zakleja jeszcze pożółkłe koperty, porządkuje w szufladach wełniane skarpety, układa zdjęcia w niemych albumach, bo wie, że zaraz zniknie. Drzwi za sobą zatrzaśnie głośno i szybko, stając się już tylko migawką na filmie naszego życia, zatrzymując to, na co za chwilę patrzeć będziemy z odleglejszej perspektywy.
Utrwaloną na zawsze przeszłość.
Może jeszcze uda się poukładać porozbijane kawałeczki duszy, które rozsypały się chowając w szczelinach. Może nie. Może uda się posklejać popękania, wygładzić zagniecenia, bo ze zmarszczkami to ta sztuczka się raczej nie uda. Może nie.
Ważne, aby w Nowym Roku, który przyjdzie nocą, by obudzić się w objęciach nowego poranka, warto było: otwierać oczy o świcie, chwytać za rąbek każdy dzień i smakować to wszystko, co będzie niósł sobą w aromatycznym łyku zaparzonej świeżo kawy, w nieopatrznie napotkanych ziarnkach goryczy, w łódeczce opadających kącików ust i tych drogocennych niteczkach rozpromieniających się złotym blaskiem szczęścia wokół oczu.
Życzę spełnienia w tym całkiem nowiutkim, nieznanym jeszcze roku.
Niech będzie najbarwniejszą migawką.
Kalejdoskop. Spisane.
Spisane 13 marca 1966.
Trzy Portrety. Same w sobie mogą stanowić trzy jednoaktówki, przyczynki do opowieści o mijaniu, o zmorach i demonach śpiących w upływie lat, osiadających ciężkim pancerzem zgrubienia na coraz wątlejszych ludzkich ciałach. To przejmujące, wszechogarniające poczucie odrzucenia, osamotnienia, przy jednoczesnym odarciu z wszelkich złudzeń, obnażeniu przed światem własnej ułomności.
Spisane 12 sierpnia 1966.
Starość. To jakby dostać nową tożsamość, niezgrabnie skrojony garnitur, który miast nas zdobić, z każdym ruchem coraz bardziej obezwładnia, pozbawia swobody i wolności.
To jak dostać nową twarz, której nie sposób poznać w lustrze o poranku, jak źle dopasowanej maski, zmywanej łzami ukazując nagą prawdę o nas samych.
To jak mieć nową parę oczu, choć widzących słabiej, paradoksalnie zauważających dokładniej, jakby przez szkło powiększające, każdą kruszynę, najdrobniejsze zarysowanie, zagniecenie, na coraz bardziej postrzępionym skrawku życia, urastającą do wyrytych głęboko koryt przepełnionych niepowodzeniem, zawodem, stratą.
Spisane 27 grudnia 2011.
Ciężko. Oddycha się czytając kolejne zapisy w diariuszu Jarosława Iwaszkiewicza. Trochę jest ono jak życie przy zamkniętych oknach, kiedy doskwiera brak świeżego powiewu powietrza, świeżego dotyku życia, które zdaje się być monotonnym, niezmiennym pod osłoną ułudy nowego dnia. Bo spomiędzy kartek najczęściej przemawia rozrywający smutek i uczucie opuszczenia, niemożności dzielenia z nikim własnych przemyśleń, tych wątłych chwil zachwytów nad pięknem natury żyjącej swoim rytmem, porą dnia i nocy, porą roku, w odwiecznym procesie odradzania się. Tymczasem, czymże jest upływ czasu dla człowieka jak nie bezpowrotnym przemijaniem. Jakby nasze istnienie w przyrodzie było zaprzeczeniem natury. I niczym zdaje się stawać dla Pisarza jego twórczość, w której trwałość i wartość wątpić zaczyna, gubiąc siebie samego w kolejnej migawce życia zbyt szybko umykającej spod niemłodej już powieki.
Zawsze dawniej myślałem, że starość to okres spokoju, uciszenia, skupienia - a tutaj wszystko się składa na szarpaninę dobrą dla czasów młodości (...) Muszę pracować, a pracować nie mogę, ręcę opadają. Myśl inna, że wszystko się robi na próżno, że nic z tego nie zostanie - nie za sto czy dwieście lat - ale już zaraz, teraz - to przerażające. Że się proch własnego życia zobaczy żywymi oczami!
A tymczasem ja, swoimi wciąż niedowidzącymi oczami, uważnie przyglądam się tym misternym miniaturom z dziennika, slajdom wyświetlanym wspomnieniami na ścianach popękanego Stawiska, wijącymi się między korzeniami starych drzew, jakby w ciągłym poszukiwaniu życiodajnych soków. Tymi kładącymi się mozaiką drobniutkich kamyków turlających się po coraz bardziej zwężających się ścieżkach życia, kurczących się jak zraniona dusza szukająca schronienia we własnych spracowanych dłoniach.
I chciałabym móc rozgrzebywać te wąskie ścieżki, poszerzać koryto życia, spulchniać ziemię przesypując ją grubymi grudkami między palcami, by strumień świeżego powietrza roztrzaskał zaryglowane okna do przytłoczonej duszy, Tego, który wciąż otwiera moje wąskie światy. Poszerza horyzonty mojego spostrzegania. Obudzić Go z samotnej senności. Dotrzeć do Jego życia, które się rozsypuje na malutkie kawałeczki, na impresje, na dygresje, coś jak kalejdoskop bez symetrii.
Trzy Portrety. Same w sobie mogą stanowić trzy jednoaktówki, przyczynki do opowieści o mijaniu, o zmorach i demonach śpiących w upływie lat, osiadających ciężkim pancerzem zgrubienia na coraz wątlejszych ludzkich ciałach. To przejmujące, wszechogarniające poczucie odrzucenia, osamotnienia, przy jednoczesnym odarciu z wszelkich złudzeń, obnażeniu przed światem własnej ułomności.
Spisane 12 sierpnia 1966.
Starość. To jakby dostać nową tożsamość, niezgrabnie skrojony garnitur, który miast nas zdobić, z każdym ruchem coraz bardziej obezwładnia, pozbawia swobody i wolności.
To jak dostać nową twarz, której nie sposób poznać w lustrze o poranku, jak źle dopasowanej maski, zmywanej łzami ukazując nagą prawdę o nas samych.
To jak mieć nową parę oczu, choć widzących słabiej, paradoksalnie zauważających dokładniej, jakby przez szkło powiększające, każdą kruszynę, najdrobniejsze zarysowanie, zagniecenie, na coraz bardziej postrzępionym skrawku życia, urastającą do wyrytych głęboko koryt przepełnionych niepowodzeniem, zawodem, stratą.
Spisane 27 grudnia 2011.
Ciężko. Oddycha się czytając kolejne zapisy w diariuszu Jarosława Iwaszkiewicza. Trochę jest ono jak życie przy zamkniętych oknach, kiedy doskwiera brak świeżego powiewu powietrza, świeżego dotyku życia, które zdaje się być monotonnym, niezmiennym pod osłoną ułudy nowego dnia. Bo spomiędzy kartek najczęściej przemawia rozrywający smutek i uczucie opuszczenia, niemożności dzielenia z nikim własnych przemyśleń, tych wątłych chwil zachwytów nad pięknem natury żyjącej swoim rytmem, porą dnia i nocy, porą roku, w odwiecznym procesie odradzania się. Tymczasem, czymże jest upływ czasu dla człowieka jak nie bezpowrotnym przemijaniem. Jakby nasze istnienie w przyrodzie było zaprzeczeniem natury. I niczym zdaje się stawać dla Pisarza jego twórczość, w której trwałość i wartość wątpić zaczyna, gubiąc siebie samego w kolejnej migawce życia zbyt szybko umykającej spod niemłodej już powieki.
Zawsze dawniej myślałem, że starość to okres spokoju, uciszenia, skupienia - a tutaj wszystko się składa na szarpaninę dobrą dla czasów młodości (...) Muszę pracować, a pracować nie mogę, ręcę opadają. Myśl inna, że wszystko się robi na próżno, że nic z tego nie zostanie - nie za sto czy dwieście lat - ale już zaraz, teraz - to przerażające. Że się proch własnego życia zobaczy żywymi oczami!
A tymczasem ja, swoimi wciąż niedowidzącymi oczami, uważnie przyglądam się tym misternym miniaturom z dziennika, slajdom wyświetlanym wspomnieniami na ścianach popękanego Stawiska, wijącymi się między korzeniami starych drzew, jakby w ciągłym poszukiwaniu życiodajnych soków. Tymi kładącymi się mozaiką drobniutkich kamyków turlających się po coraz bardziej zwężających się ścieżkach życia, kurczących się jak zraniona dusza szukająca schronienia we własnych spracowanych dłoniach.
I chciałabym móc rozgrzebywać te wąskie ścieżki, poszerzać koryto życia, spulchniać ziemię przesypując ją grubymi grudkami między palcami, by strumień świeżego powietrza roztrzaskał zaryglowane okna do przytłoczonej duszy, Tego, który wciąż otwiera moje wąskie światy. Poszerza horyzonty mojego spostrzegania. Obudzić Go z samotnej senności. Dotrzeć do Jego życia, które się rozsypuje na malutkie kawałeczki, na impresje, na dygresje, coś jak kalejdoskop bez symetrii.
Nie jak we mgle
nie jak na powielanej fotografii
zawsze ten sam
zawsze ten sam który pisze
Wszystko to
i Rzym i Paryż także
tak się w moim wspomnieniu
jakby z poprzedniego życia zapodziały
A jeśli się czegoś naprawdę boję
to senności duszy
Jej wrzask
jednak mniej groźny niż senność
nie jak na powielanej fotografii
zawsze ten sam
zawsze ten sam który pisze
Wszystko to
i Rzym i Paryż także
tak się w moim wspomnieniu
jakby z poprzedniego życia zapodziały
A jeśli się czegoś naprawdę boję
to senności duszy
Jej wrzask
jednak mniej groźny niż senność
Jest od nas daleko
stoi patrząc w morze
obrócony do nas plecami
stoi patrząc w morze
obrócony do nas plecami
fragmenty z "Dzienników 1964-1980" Jarosława Iwaszkiewicza
oraz wiersz Julii Hartwig Spisane
116 Zeszyty Literackie, zima 2011
116 Zeszyty Literackie, zima 2011
Uroczysty nastrój
24 grudnia 1966 roku Jarosław Iwaszkiewicz notował:
Jest już godzina 12.00, ale już czuję się w powietrzu ten uroczysty nastrój, jedyny w roku i jedyny na świecie. Jest lekki mrozik, prawie zero. Byłem z psami na dużym spacerze, szedłem bardzo powoli i rozpamiętywałem wszystkie wilie na Stawisku, tyle lat, tyle lat.
Jest już godzina 12.00, ale już czuję się w powietrzu ten uroczysty nastrój, jedyny w roku i jedyny na świecie. Jest lekki mrozik, prawie zero. Byłem z psami na dużym spacerze, szedłem bardzo powoli i rozpamiętywałem wszystkie wilie na Stawisku, tyle lat, tyle lat.
Życzę, aby nadchodzące Święta Bożego Narodzenia, były jednymi z tych, do których będzie chciało się wracać pamięcią, rozpamiętując każdy ich ułamek, najdrobniejszą chwilę odbijającą się blaskiem o brzuchate kształty świątecznych ozdób, by pachniały piernikowymi ciasteczkami i słodkim smakiem bliskości.
By zawsze były jakieś drzwi, do których możemy zapukać
By nigdy nie czuć się odtrąconym, stojąc za nieczułą szybą obojętności
By nie wypatrywać z utęsknieniem tego, co powinno być blisko
By mieć kogoś, z kim przejdziemy najciemniejsze ścieżki
By nigdy nie czuć się odtrąconym, stojąc za nieczułą szybą obojętności
By nie wypatrywać z utęsknieniem tego, co powinno być blisko
By mieć kogoś, z kim przejdziemy najciemniejsze ścieżki
Niezapomnianych Świąt!
Postać i drzewko życia
Pamiętał jak stawiała dla niego mały stołeczek, u stóp choinki, by mógł dosięgnąć wątłych gałązek choinki. Zawieszając każdą bombkę dedykowali ją pamięci, tego, kto już miał nie zasiąść z nimi przy świątecznym stole i tych, którzy już dawno odeszli. Pamiętał jej drżącą dłoń, na której leżała delikatnie położona ozdoba, jakby matka w swojej dłoni chciała na dłużej zatrzymać istnienie, które już dawno się rozkruszyło. Jakby chciała je wskrzesić, przywołać do życia gestem wyciągniętej dłoni stającej się, na moment, pomostem między życiem i śmiercią. I tak, każda z tych szklanych kul otrzymywała czyjeś Imię, stając się wyjątkową i niepowtarzalną, mimo powtarzalności kształtu i barw. Tym prostym zwyczajem nauczyła go też szacunku dla przedmiotów zwracając uwagę, aby wieszał ostrożnie, dokładnie wkładając gałązkę w ciasną pętelkę, jak przyciasnym czasem stawało się dla nich ich własne życie. Uważając, by nie zsunęła się i nie potłukła na drobniutkie kawałeczki wbijając się pomiędzy sploty wypłowiałego dywanu, pomiędzy sploty ich nadwyrężonych uczuć.Były zimy, kiedy nie stać ich było na nowe ozdoby, że przez lat parę choinka wyglądała tak samo skromnie. A jednak dla niego rokrocznie była nie tylko drzewkiem świątecznym, ale urastającym do drzewa genealogicznego będącego zapisem postaci, o których nie wolno było zapomnieć. Sprawiając, że bogactwo świąt drzemało w zamkniętych obszarach jego wspomnień. Czasami nie mogli wręczyć sobie choćby najbardziej prozaicznego prezentu, a jednak czuli się obdarowani. Czułą pamięcią.
P o t e m miejsca dla bombek na choince zaczęło brakować i tak, wiele imion zostało nieprzypisanych, rozbijając się o niewzruszone ściany zatłoczonej historii.
Lata później zarzucił ten zwyczaj. Ileż musiałby kupować bombek, nawet jedno drzewko to za mało,
by I c h wszystkich pomieścić. Z wiekiem docenił też prostotę zieleni, nienaruszoną harmonię kształtu drzewka, którego nie chciał niczym przysłaniać. Jedynie u jego zwieńczenia wieszał srebrzystą gwiazdę wypowiadając szeptem imię Tej, która miała przy nim trwać do końca. Wciąż czuł zapach ich pierwszych, wspólnych świąt, zapach przypalonych ciasteczek. Dzisiaj myśli o tym z rozrzewnieniem, bo później wszystkie inne wydawały mu się nijakie w smaku. Do dzisiaj lubi mocno przyrumienione, kiedy jeszcze ciepłe parzą zachłanne palce.
Jasność jego życia.
I tak to, tylko ona koncentrowała w święta całą jego uwagę, ku niej biegły jego nieprzysypane, odłamkami czasu, myśli. Zaś jej cień, kontur połyskujący w ciemności, rozświetlał ślady ich wspólnie przebytej drogi. Nie zależało mu już na żadnych prezentach. Był bogaty. Pamięcią wspomnień. Posiadał prezent, którego nie chciało się rzucić w kąt, bo nigdy się nie nudził, nie sposób było ocenić go za nieudany czy niepotrzebny. Nie do odebrania, nie do oszacowania, jedyny w swoim rodzaju, jak każde istnienie ludzkie, które na moment zagościło na drzewku życia.
P o t e m miejsca dla bombek na choince zaczęło brakować i tak, wiele imion zostało nieprzypisanych, rozbijając się o niewzruszone ściany zatłoczonej historii.
Lata później zarzucił ten zwyczaj. Ileż musiałby kupować bombek, nawet jedno drzewko to za mało,
by I c h wszystkich pomieścić. Z wiekiem docenił też prostotę zieleni, nienaruszoną harmonię kształtu drzewka, którego nie chciał niczym przysłaniać. Jedynie u jego zwieńczenia wieszał srebrzystą gwiazdę wypowiadając szeptem imię Tej, która miała przy nim trwać do końca. Wciąż czuł zapach ich pierwszych, wspólnych świąt, zapach przypalonych ciasteczek. Dzisiaj myśli o tym z rozrzewnieniem, bo później wszystkie inne wydawały mu się nijakie w smaku. Do dzisiaj lubi mocno przyrumienione, kiedy jeszcze ciepłe parzą zachłanne palce.
Jasność jego życia.
I tak to, tylko ona koncentrowała w święta całą jego uwagę, ku niej biegły jego nieprzysypane, odłamkami czasu, myśli. Zaś jej cień, kontur połyskujący w ciemności, rozświetlał ślady ich wspólnie przebytej drogi. Nie zależało mu już na żadnych prezentach. Był bogaty. Pamięcią wspomnień. Posiadał prezent, którego nie chciało się rzucić w kąt, bo nigdy się nie nudził, nie sposób było ocenić go za nieudany czy niepotrzebny. Nie do odebrania, nie do oszacowania, jedyny w swoim rodzaju, jak każde istnienie ludzkie, które na moment zagościło na drzewku życia.
Aż do krawędzi bytu
Ostatnio moje relacje ze światem są mocno nadwyrężone, popękane, nadwątlone wydarzeniami, które głęboko wtopiły się palącym bólem pod skórę. Powoli próbuję się pogodzić z nieuniknionym, dostrzec to, co chwilowo niedostrzegalne i próbować znaleźć łagodniejszą drogę w codzienności, przeciągając wątłą pajęczynkę łączącą mnie z kolejnym dniem.
Tymczasem dzisiaj Jego, wreszcie, wzięłam pod ramię przytulając do siebie z tak ogromnym utęsknieniem. Pobiegłam jeszcze na wykłady o Witoldzie Gombrowiczu i, w szczególności, o Zygmuncie Haupcie, który wzbudził moją ciekawość, bo należał do ulubionych pisarzy Konstantego A. Jeleńskiego, a Józef Czapski pisał o nim: "Świat Haupta nienaruszony przez pośpiech, ten świat, w który wtopione są na zawsze jego wspomnienia, jego myśli - uwalnia, oczyszcza czytelnika, daje mu nową młodość, świeżość nietkniętych przeżyć i tę, na którą przecie czekamy zawsze, niespodziankę. Czy można dać więcej czytelnikowi?"
Może jeszcze siebie samego, w każdej drobince niespokojnej wrażliwości, a to daje Ten, który czekał cierpliwie trzy godziny, aż ja przemykając przez Wydział Polonistyki zamknęłam za sobą dwoje ciężkich, imponujących drzwi dostrzegając, w ciemności wieczoru, roziskrzone ozdoby zawieszone jak drogocenne kolie na długich szyjach latarń Krakowskiego Przedmieścia. Może to przedmieście do wypatrywanej jasność.
Przyjechaliśmy do domu.
I już się cieszę na myśl, że zasypiać będę z policzkiem przytulonym do Jego twarzy, swoje myśli chowając w kartkach jego dłoni i wsłuchując się w gęsty puls życia powoli zastygającego w zwężających się żyłach. Łzami wzruszenia zraszając Jego niemłode już czoło, szukając Jego wzroku za okularami ciemnej oprawy przeżyć.
Daj źrenice doskonałe
Dla twej prawdy, prawdy całej...
Tymczasem dzisiaj Jego, wreszcie, wzięłam pod ramię przytulając do siebie z tak ogromnym utęsknieniem. Pobiegłam jeszcze na wykłady o Witoldzie Gombrowiczu i, w szczególności, o Zygmuncie Haupcie, który wzbudził moją ciekawość, bo należał do ulubionych pisarzy Konstantego A. Jeleńskiego, a Józef Czapski pisał o nim: "Świat Haupta nienaruszony przez pośpiech, ten świat, w który wtopione są na zawsze jego wspomnienia, jego myśli - uwalnia, oczyszcza czytelnika, daje mu nową młodość, świeżość nietkniętych przeżyć i tę, na którą przecie czekamy zawsze, niespodziankę. Czy można dać więcej czytelnikowi?"
Może jeszcze siebie samego, w każdej drobince niespokojnej wrażliwości, a to daje Ten, który czekał cierpliwie trzy godziny, aż ja przemykając przez Wydział Polonistyki zamknęłam za sobą dwoje ciężkich, imponujących drzwi dostrzegając, w ciemności wieczoru, roziskrzone ozdoby zawieszone jak drogocenne kolie na długich szyjach latarń Krakowskiego Przedmieścia. Może to przedmieście do wypatrywanej jasność.
Przyjechaliśmy do domu.
I już się cieszę na myśl, że zasypiać będę z policzkiem przytulonym do Jego twarzy, swoje myśli chowając w kartkach jego dłoni i wsłuchując się w gęsty puls życia powoli zastygającego w zwężających się żyłach. Łzami wzruszenia zraszając Jego niemłode już czoło, szukając Jego wzroku za okularami ciemnej oprawy przeżyć.
Daj źrenice doskonałe
Dla twej prawdy, prawdy całej...
Pierwsze spojrzenie.
"W księdze dni i księdze nocy, w zapiskach dziennika wciąż wzbierają esencje życia. Fermentuje mocne wino. Aż po krawędź bytu. Dopóki pismo okaże się uległe wobec autora Muzyki wieczorem. Do końca dni, pełnych trudu, napięcia i bólu dojrzewa więc gorzka radość istnienia. Splata się ze znakami śmierci, z sygnałami trwogi, niewiedzy, rozpaczy (...) Czy można to ująć, wysłowić, uczynić na koniec prostym i zwykłym? Powiedzieć więc, że Iwaszkiewicz ofiarował nam świat, osierocony przez siebie? I że klucze do tego świata zagubił w swym dziele? Że nasz świat jest uboższy o jego miłość? O mityczne, zapomniane sojusze między pięknem i śmiercią?"
Ale nim osieroci mój świat, nim stanę z Nim na krawędzi bytu, najbliższe dni pełne będą tych "miniatur" życia, szukania ich tam, gdzie pióra, długopisy albo przygodne ołówki Iwaszkiewicza utrudziły się już zwyczajnymi notatkami, ulokowanymi na marginesach życia codziennego. Kiedy pióro to zapragnęło odwołać się do temp powolnych, skorzystać z prawa do zamyślenia, do mądrości pauzy - jak pisze ponownie w przejmującej przedmowie do trzeciego tomu diariusza, prof. Andrzej Gronczewski.
Słowa Profesora, wprowadzające do kolejnych etapów dzienników Jarosława Iwaszkiewicza, są dla mnie zawsze przesionkiem cudowności, swoistym rytuałem nieodzownym, gęstą i przejmującą w swojej doskonałości formą łączenia z życiem Pisarza, dającą przejrzystość tej źródlanej sile sztuki życia jaką tworzył sobą i swoją twórczością Jarosława Iwaszkiewicz.
Przedmowy prof. Gronczewskiego to swoiste uczty i jakże pięknie móc się nimi nasycić, nim przyjdzie nam skosztować pierwszej kropli dojrzałego wina z kielicha życia Jarosława Iwaszkiewicza, nim ustami dotknie się krawędzi bytu.
"W księdze dni i księdze nocy, w zapiskach dziennika wciąż wzbierają esencje życia. Fermentuje mocne wino. Aż po krawędź bytu. Dopóki pismo okaże się uległe wobec autora Muzyki wieczorem. Do końca dni, pełnych trudu, napięcia i bólu dojrzewa więc gorzka radość istnienia. Splata się ze znakami śmierci, z sygnałami trwogi, niewiedzy, rozpaczy (...) Czy można to ująć, wysłowić, uczynić na koniec prostym i zwykłym? Powiedzieć więc, że Iwaszkiewicz ofiarował nam świat, osierocony przez siebie? I że klucze do tego świata zagubił w swym dziele? Że nasz świat jest uboższy o jego miłość? O mityczne, zapomniane sojusze między pięknem i śmiercią?"
Ale nim osieroci mój świat, nim stanę z Nim na krawędzi bytu, najbliższe dni pełne będą tych "miniatur" życia, szukania ich tam, gdzie pióra, długopisy albo przygodne ołówki Iwaszkiewicza utrudziły się już zwyczajnymi notatkami, ulokowanymi na marginesach życia codziennego. Kiedy pióro to zapragnęło odwołać się do temp powolnych, skorzystać z prawa do zamyślenia, do mądrości pauzy - jak pisze ponownie w przejmującej przedmowie do trzeciego tomu diariusza, prof. Andrzej Gronczewski.
Słowa Profesora, wprowadzające do kolejnych etapów dzienników Jarosława Iwaszkiewicza, są dla mnie zawsze przesionkiem cudowności, swoistym rytuałem nieodzownym, gęstą i przejmującą w swojej doskonałości formą łączenia z życiem Pisarza, dającą przejrzystość tej źródlanej sile sztuki życia jaką tworzył sobą i swoją twórczością Jarosława Iwaszkiewicz.
Przedmowy prof. Gronczewskiego to swoiste uczty i jakże pięknie móc się nimi nasycić, nim przyjdzie nam skosztować pierwszej kropli dojrzałego wina z kielicha życia Jarosława Iwaszkiewicza, nim ustami dotknie się krawędzi bytu.
Dzienniki 1964-1980 Jarosław Iwaszkiewiczopracowanie i przypisy: Agnieszka i Robert Papiescy, Radosław Romaniuk
wstępem opatrzył: Andrzej Gronczewski
wyd. Czytelnik, 2011
wstępem opatrzył: Andrzej Gronczewski
wyd. Czytelnik, 2011
Na progu dnia
Wślizgnęła się wraz z porannym chłodem usadawiając przy rozbudzającej się parze smykłych kozaków, które wcale nie były chętne do wystawienia swoich przytartych nosów za drzwi. Oczekiwana, choć zawsze niosąca w sobie powiew niepewności. Zeszłam na dół ciągnąc za sobą powoli zsuwające się ze stóp skarpetki, aurę zaspania i ciekawość wyglądającą zawadiacko z kaptura szlafroka.
Otworzyłam. Kopertę z nowym dniem, który wymknął się białą kartką, by po chwili zacząć zapisywać się linijkami czarnych głosek, kołyszących się na niepewnie jeszcze stawianych nóżkach. Moja codzienna korespondencja z życiem. Witaj.
Poranek zaczął nabierać kształtów, pękatego kubka z mlekiem i kanciastej kostki czekolady. Spojrzałam w lustro szukając siebie. Krople wody spływały po rzęsach zmywając zaschniętą senność. Pociągnęłam je tuszem, by nabrały barwy, by wyostrzył się jak wzrok wyszukujący jasności za oknem. Jeszcze ciemno. Łyk waniliowej kawy i odrobina goryczy na podniebieniu, by nie było za słodko. Dla codziennej równowagi.Tymczasem w drodze do pracy minęłam go nieoczekiwanie. Posłał jeden z tych swoich rozczulających uśmiechów. Podpierając się parasolką, którą nosił by chronić się nie tylko przed deszczem, ale przed wszelkimi możliwymi niedogodnościami codzienności, które zwykły spadać z nieba niespodziewanie. Trzymał ją za zgrabnie wyprofilowaną rączką, jakby trzymał pomocną dłoń. Wszak każdy potrzebuje wsparcia, czasami jakiegokolwiek. Miałam ochotę udać się z nim na spacer, ale spieszyłam się zbytnio, by móc zatrzymać się przy nim na dłużej. Patrzyłam jak znika po drugiej stronie rzeczywistości.
Nie bliskość ale dystans
nie ciepło ale chłód
kiedy jawi się wizja
niezgodna z porządkiem dnia
Poddani jesteśmy jej przemianom
bo raz wciąga nas w górę
to znów podtapia w grzęzawiskach zwątpienia
Słowo przetarło się jak zleżała tkanina
ale wciąż służy
odświętność każe nam szukać
w pozorach piękna
więc wybieramy codzienność
Za oknem znowu ciemność. Zaklejam kopertę z gęsto utkaną kartką przetartych słów.
Mam nadzieję, że jutro ponownie wślizgnie się siwym porankiem i znajdę ją na progu, nowego dnia.
wiersz Julii Hartwig Wybór
114 Zeszyty Literackie, lato 2011
Otworzyłam. Kopertę z nowym dniem, który wymknął się białą kartką, by po chwili zacząć zapisywać się linijkami czarnych głosek, kołyszących się na niepewnie jeszcze stawianych nóżkach. Moja codzienna korespondencja z życiem. Witaj.
Poranek zaczął nabierać kształtów, pękatego kubka z mlekiem i kanciastej kostki czekolady. Spojrzałam w lustro szukając siebie. Krople wody spływały po rzęsach zmywając zaschniętą senność. Pociągnęłam je tuszem, by nabrały barwy, by wyostrzył się jak wzrok wyszukujący jasności za oknem. Jeszcze ciemno. Łyk waniliowej kawy i odrobina goryczy na podniebieniu, by nie było za słodko. Dla codziennej równowagi.Tymczasem w drodze do pracy minęłam go nieoczekiwanie. Posłał jeden z tych swoich rozczulających uśmiechów. Podpierając się parasolką, którą nosił by chronić się nie tylko przed deszczem, ale przed wszelkimi możliwymi niedogodnościami codzienności, które zwykły spadać z nieba niespodziewanie. Trzymał ją za zgrabnie wyprofilowaną rączką, jakby trzymał pomocną dłoń. Wszak każdy potrzebuje wsparcia, czasami jakiegokolwiek. Miałam ochotę udać się z nim na spacer, ale spieszyłam się zbytnio, by móc zatrzymać się przy nim na dłużej. Patrzyłam jak znika po drugiej stronie rzeczywistości.
Nie bliskość ale dystans
nie ciepło ale chłód
kiedy jawi się wizja
niezgodna z porządkiem dnia
Poddani jesteśmy jej przemianom
bo raz wciąga nas w górę
to znów podtapia w grzęzawiskach zwątpienia
Słowo przetarło się jak zleżała tkanina
ale wciąż służy
odświętność każe nam szukać
w pozorach piękna
więc wybieramy codzienność
Za oknem znowu ciemność. Zaklejam kopertę z gęsto utkaną kartką przetartych słów.
Mam nadzieję, że jutro ponownie wślizgnie się siwym porankiem i znajdę ją na progu, nowego dnia.
wiersz Julii Hartwig Wybór
114 Zeszyty Literackie, lato 2011
Strzępki
Strzępki dni osiadają na parapecie okna niczym kurz zdając się jedynie cienką warstwą, dopiero co przygaszonego istnienia, bo nazbyt szybko mijają dni, które zwinięte w kłębki powinności chowają się po kątach. A pośpiech ostatnio dominuje w każdym zakamarku. Na nic nie starcza czasu kurczącego się jak wełniany sweter, którego rękawy zamiast do dłoni, ledwo przedramienia sięgają dopuszczając pod skórę zbytnią dawkę jesiennego chłodu. Dzień budzi się mgłą, nieprzejrzystą zasłoną ułudy, że może dzisiaj będzie spokojniej, wieczór zaś przynosi sen nazbyt lekki, podszyty przejmującym zmęczeniem i dreszczami zbyt powoli ustępującego przeziębienia. Jakby się co chwila odklejał od powiek, nie potrafiąc zespolić ze sobą warstwy zmęczonej świadomości i podświadomej potrzeby usunięcia się w ukojenie, krusząc się szczypiącymi ziarenkami piasku osiadającymi ciężko na rzęsach. To prawie takie spanie obok siebie jak określił to Franz Kafka, do którego "Dzienników" znowu wróciłam wiedziona niedawną lekturą wyjątkowej książki, w jakiś szczególny sposób przesiąkniętej jego osobą. A przyznaję, że lubię się zakotwiczyć w jego wyobraźni, postrzeganiu siebie, takim rozkruszaniu w samoanalizie, wymłócaniu z siebie umiejętności do życia i tworzenia.
Tymczasem już niedługo kolejny, trzeci i ostatni, tom "Dzienników" Jarosława Iwaszkiewicza, gdzie na pierwszy plan wysuwa się starość z jej gorzką samowiedzą, podziwem dla cudowności życia i oczekiwania na śmierć. Choć "stary poeta" coraz częściej wraca pamięcią do zdarzeń dawno minionych, nie rezygnuje zarazem z dawania świadectwa współczesności. Kreśli barwne wizerunki środowisk artystycznych i ich luminarzy, zdaje relacje ze swoich kontaktów z przedstawicielami władzy, krytycznie ustosunkowuje się do działalności opozycji demokratycznej, z bolesną szczerością pisze o sprawach domowych. Ze wszystkich zapisów przebija zdolność widzenia ludzkich losów - a czasem nawet obrotów historii - jako zamkniętych całości, zdolność dana tylko tym, którzy dostąpili łaski długiego życia.
I z jednej strony tak bardzo się cieszę, z drugiej zaś przestrasza mnie ta świadomość, bo jednocześnie trudnym ono będzie spotkaniem, z rozstaniem, pośród strzępków dni ostatnich, drżących i rozkruszających się w coraz słabszych rękach Pisarza. A przecież na pewno wciąż silnych talentem, niegasnącym, przepływającym gęstą krwią w głębokich korytach wyrytych na Jego dłoniach, będących świadectwem umiejętności przeżywania życia, doświadczania, zmagania się z nim i całkowitego dla niego uwielbienia, jak wtedy, 18 listopada 1963 roku, kiedy notował:
Wiatr. Smutek zupełny. A jednocześnie rozkosz ciszy, gwiazd zaplątanych w gołe gałązki brzózek i taka jakaś jesienna tajemnica i milczenie. Noc listopadowa. W takie wieczory najbardziej odczuwam beznadziejność istnienia, niemożność dowiedzenia się czegokolwiek, nadania jakiegokolwiek znaczenia światu. A jednocześnie pełnia istnienia, głęboki instynkt życia, westchnienie wszechświata, które przechodzi przez noc i kumuluje we mnie. Cudowne uczucie.
Jak spieszyć się na to spotkanie nie spiesząc wcale?
Tymczasem płytkość, na tak wielu płaszczyznach.
Tymczasem już niedługo kolejny, trzeci i ostatni, tom "Dzienników" Jarosława Iwaszkiewicza, gdzie na pierwszy plan wysuwa się starość z jej gorzką samowiedzą, podziwem dla cudowności życia i oczekiwania na śmierć. Choć "stary poeta" coraz częściej wraca pamięcią do zdarzeń dawno minionych, nie rezygnuje zarazem z dawania świadectwa współczesności. Kreśli barwne wizerunki środowisk artystycznych i ich luminarzy, zdaje relacje ze swoich kontaktów z przedstawicielami władzy, krytycznie ustosunkowuje się do działalności opozycji demokratycznej, z bolesną szczerością pisze o sprawach domowych. Ze wszystkich zapisów przebija zdolność widzenia ludzkich losów - a czasem nawet obrotów historii - jako zamkniętych całości, zdolność dana tylko tym, którzy dostąpili łaski długiego życia.
I z jednej strony tak bardzo się cieszę, z drugiej zaś przestrasza mnie ta świadomość, bo jednocześnie trudnym ono będzie spotkaniem, z rozstaniem, pośród strzępków dni ostatnich, drżących i rozkruszających się w coraz słabszych rękach Pisarza. A przecież na pewno wciąż silnych talentem, niegasnącym, przepływającym gęstą krwią w głębokich korytach wyrytych na Jego dłoniach, będących świadectwem umiejętności przeżywania życia, doświadczania, zmagania się z nim i całkowitego dla niego uwielbienia, jak wtedy, 18 listopada 1963 roku, kiedy notował:
Wiatr. Smutek zupełny. A jednocześnie rozkosz ciszy, gwiazd zaplątanych w gołe gałązki brzózek i taka jakaś jesienna tajemnica i milczenie. Noc listopadowa. W takie wieczory najbardziej odczuwam beznadziejność istnienia, niemożność dowiedzenia się czegokolwiek, nadania jakiegokolwiek znaczenia światu. A jednocześnie pełnia istnienia, głęboki instynkt życia, westchnienie wszechświata, które przechodzi przez noc i kumuluje we mnie. Cudowne uczucie.
Jak spieszyć się na to spotkanie nie spiesząc wcale?
Tymczasem płytkość, na tak wielu płaszczyznach.
On nie wie, gdy przejeżdżam na żółtym rowerze
obok miejsca, gdzie z miną wszechwładnego cieśli
buduje nowy miraż, nawet mu się nie śni,
gdy pochyla się nagle czuły i troskliwy,
że ja także chcę patrzeć, widzieć, znów się dziwić.
obok miejsca, gdzie z miną wszechwładnego cieśli
buduje nowy miraż, nawet mu się nie śni,
gdy pochyla się nagle czuły i troskliwy,
że ja także chcę patrzeć, widzieć, znów się dziwić.
fragmenty z "Dzienniki 1910-1923" Franza Kafki
wyd. Wydawnictwo Literackie, 1969
wyd. Wydawnictwo Literackie, 1969
zapowiedź trzeciego tomu "Dzienniki 1964-1980" Jarosława Iwaszkiewicza
wyd. Czytelnik, 2011
wyd. Czytelnik, 2011
fragment wiersza Sekret Anny Piwkowskiej
113 Zeszyty Literackie, wiosna 2011
113 Zeszyty Literackie, wiosna 2011
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Polecany post
Tak czyta się tylko raz
Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego, co p...
-
Ten moment przebudzenia, gdy pojawiają się pierwsze myśli dnia; człowiek zadaje sobie pytanie - skąd się tam biorą, oczekując naszej świ...
-
Klamka ugina się lekko pod ciężarem nowego dnia stojącego na progu ciekawości świata. Wychodzę naprzeciw jutrzence otulonej woalem oczekują...