Wygnańcze dusze

Zasnuwa okno resztkami postrzępionego dnia. Potyka się o spróchniałą deskę w podłodze. Własne progi wydają się zbyt wysokie. Łebki gwoździ niczym zdumione oczy spoglądają w zamknięte wieko kurczącej się przestrzeni. Szpilki w grubej skórze znieczulenia. Z parasola podwieszonego pod niewzruszonym niebem wysypują się przepalone żarniki wspomnień. W drzwiach, przytrzaśnięty dzień nie umie dostrzec jutra. Każdy krok jest walką o siebie. Wolę życia. 
Zbyt ciasno. Przejmująco chłodno w wąskich ścianach samotnej codzienności. Pobladłe wargi szukają brzegu zapomnienia. Wtula się w krótką myśl o utraconej bliskości. Ogrzewa chłód nieobecności skostniałymi dłońmi na kostkach palców licząc skrzydła umarłych motyli. Jego oddech zasypia ciężko na dnie nocy rozścielonej na pergaminie jego rąk. Sny drepczą własnymi drogami znikając za rogiem uśpionej jaźni. Stare baletki tańczą niczym marionetki w takt jego westchnień i drgań powiek zawieszonych na grubych szczeblach rzęs opadających niczym teatralna kotara po skończonym spektaklu banalności. 
Lepkość nocy wślizguje się między kosmyki jego białych włosów. Wygnańcza dusza drepcze po pustynnych piaskach Negewu. Szuka imion w rozrzuconych ziarenkach. Oczy nie widzą kresu tułaczki życia osiadłego między odległymi tęsknotami. Kalekie dźwięki niewysłuchanych próśb kulejąc idą po pestkach goryczy jednym gestem strącając nadzieję spokojnego przebudzenia.
Wypalające się świeczki tkwią w wygiętych rondach kapeluszy. W kieszeniach chałatów. Na opustoszałych stołach i w zamkniętych oknach. W wazonach niczym płonące żółtymi tonami tarcze słoneczników. Wygnańcze dusze siadają na niskich taboretach. Blisko ziemi. Pod spróchniałymi deskami skrzypiącej podłogi.

W naparstku słów

Wiosna domagała się opisu.
My jednak w żaden sposób nie potrafiliśmy temu sprostać. 
Byłoby to pewnie możliwe jesienią, pewnie jeszcze burą zimą, 
ale teraz, gdy potrzebowała naszych stwórczych słów - te wypaliły się do cna.
(...)
Musieliśmy stworzyć w miejsce zhańbionych zupełnie nowe słowa, cały język, który zdoła sprostać polorowi tak ambitnej pory roku. Na razie - jak zepchnięci przez orkan na początek ewolucji - mogliśmy co najwyżej wydukować nazwy pojedynczych przedmiotów, określenia ich kształtów, kolorów, i próbować złożyć z nich pierwsze niezgrabne zdania.

Świat gęstniał od śnieżnego puchu, budzących się oddechów i coraz szczelniej wypełniającego każdy zakamarek szumu. Ciężkich kroków, wełnianych skarpet i rękawiczek szukających śladów skostniałych od mrozu palców. Tymczasem dłonie zanurzone się w codziennych powinnościach fastrygowały chronologię zdarzeń z kawałkami odmiennych nastrojów wiszących nad głową ciemno-mlecznymi obłokami wyglądającymi niczym pierzyna wywieszona na balustradzie balkonu po ciężkiej nocy. Blade oblicze zimy pojawiało się w oknach jak śnieżnobiałe zasłony przysłaniając odmienność zielonych, choinkowych igieł sczepiających ze sobą skraj nieba i ziemi tworząc napęczniały balon, który pękał pod głośniejszym trzepotem skrzydeł jemiołuszki rozsypując po ziemi ziarenka lodowych kryształków niczym biały żwir wytyczający nową drogę.
Odcinam się od stanu rzeczy zwykłych.

W ten sposób weszliśmy w dobrze znany tunel zielonych dni, którym chcieliśmy się przebić podstępnie na drugą stronę zimy.

Wchodzę w świat magii i niezmiennych rytuałów. Z naparstka słów o smaku dojrzałych orzechów i soczystych gruszy spijam smakowitość nieznanych doznań, dostrzegam obrazy miejsc na wzgórkach porośniętych lipami i warstwę zmysłowego drżenia zmieniających się barw pod kapeluszami grzybów pachnących mchem. Chwytam łunę jutrzenki w zagłębieniach światła, załamaniach dymów owijających kominy, nakreślonych czarnym tuszem, gospodarstw tuziemców. W zaściankach Diariusza Słonecznych Dni, w dniach kreślonych kolorami zroszonych traw i półotwartych oczach świętych z obrazków, przemierzam kolejne księgi tajemnicy przyglądając się kotom, które zaczęły się myć w baliach pełnych ciepłej deszczówki.
Skłamałabym, mówiąc, że nie próbuję oswoić oryginalności każdego wyrażenia, poddać narracji każdego akapitu przesiąkniętego zamarzającą mgłą sunącą znad tajemniczego Podkrzywdzia. Niełatwo to ująć.

Opis tego czasu sprawia mi największą trudność. Niebieskie dni marszczyły się jak płótno w zgniłej ramie, słowa, jak liście na górskiej rzece, które zaraz runą w kataraktę, niknęły, zanim zdołaliśmy schwytać je myślami. Z tymi było najgorzej. Przypominały półstężałe formy, które mając jeszcze szansę przybrać szlachetne kształty, układają się w bezforemny gips.


Staję się niema od zachwytu nieruchomiejąc w cichości pajęczych nitek rozciągniętych w zakamarku starej komody, niczym pochwycona w nie mucha. Nie szarpię się. Nie próbuję z nich wydostać. Obserwuję nieruchomo przygarbione plecy dziadka odbijające swój, coraz bardziej pochylony kształt, w zmieniających się porach roku. W niezmiennej drodze do lasu. Słyszę jego głos w rytmie przekazywanych legend. Niewymówionym pacierzu. Pradawnych obrzędach. Czuję w trudnym do poskromienia smaku bimbru i zapachu ziół zbieranych na pobliskich łąkach. Stworzony do troski o pamięć. W prozie soczystej, gęstej i poetyckiej. Plastycznej i giętkiej. 
"Podkrzywdzie" Andrzeja Muszyńskiego uwodzące i kuszące finezją słów, detalem obrazów, płócien przesiąkniętych tradycjami, obserwacją natury i zmieniającego się świata. W tęsknocie za niezmiennością piaszczystych ścieżek, czystością nurtu Wody, prawa do prostoty życia i zaistnienia Słowa.

Od chwili gdy zobaczyłem ją pierwszy raz, stała się dla mnie jak wspomnienie jedynego takiego snu, na którego powrót liczymy każdego wieczora.

Taką jest dla mnie książka Andrzeja Muszyńskiego. Wspomnieniem jednego takiego snu.

Andrzej Muszyński "Podkrzywdzie"
wyd. Wydawnictwo Literackie, 2015



Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...