Najpierw urzekł mnie swoją "Melancholią" prowadząc zaułkami rozpostartej nostalgii, tęsknoty za nieuchwytną sferą nienazwanego pragnienia, utraconego na zawsze, gdzieś w zaświatach idyllicznego niedoświadczania, nie do końca uświadomionej straty, istoty rzeczy nieucieleśnionej, a jednocześnie tak sensualnej w całym jej podskórnym odczuwaniu. Zatem trudno oprzeć się wrażeniu, że każde z nim spotkanie niesie w sobie nutę nieprzeciętności, sam zresztą przyznając:
Mam na imię tak jak na okładce, ładne imię, międzynarodowe, i cesarz był taki, dobry pisarz, smutny, i ewangelista, jeden z czterech, to już nieźle (...)
Marek. Imię przywierające do pobladłych warg. Brzmi dumnie i wojowniczo. Może też i on na swój sposób, nie mocując się wcale, „wojuje” ze zbyt łatwą literaturą słowa, swoją twórczością dając doświadczenie prozy tętniącej wyrafinowaniem, wymykającej się stylistycznym kanonon i dającej doświadczyć swoistego uczucia egzystencjalnego połączenia ze słowem figlarnie wyodrębniającym się spośród nagiej tuzinkowości. Delektowanie się prozą Marka Bieńczyka to jak łyk doskonałego, wytrawnego wina, które swój smak zawdzięcza urodzajnej ziemi, hojnemu słońcu, delikatnemu powiewowi południowego wiatru i przychylności niekapryśnego lata. Jeden łyk, w którym próbuje się odnaleźć skryte w nim drobinki składające się na bogaty, intrygujący smak długo pozostający na podniebieniu mgiełką rozkosznego wspomnienia. To zetknięcie się z narracją niezwykle plastyczną, giętką, układającą się pod zwinnymi palcami pożądania podporządkowania sobie formy i stylu, a może w całkowitej lekkości talentu iskrzącego samoistnie, bez przymusu. Cokolwiek by nie było motorem działania pisarza, efekt jest znakomitym zmierzeniem się dla czytelnika z prozą wręcz zmysłową, cielesną. Jakby sam proces pisania był celem nadrzędnym, fizyczną potrzebą jak oddychanie, a przecież nie brakuje w tym wszystkim dystansu, pobłażania dla własnej doskonałej niedoskonałości i figlarnego spoglądania na zakłopotanego, zwinnością myśli, czytelnika niezdolnego odmówić słowom:
(...) muszę was prosić, no, nie przesadzajmy, że muszę was błagać, abyście nie rzucali jeszcze tej powieści w kąt, pod telewizor, albo nie podpierali nią krzywego stołu w waszym prostym życiu, bo póki do was mówię, mam się świetnie, a potem może być gorzej, po gazetkę nie będzie mi się chciało rano do kiosku skoczyć, ptaszkom okruszków na parapet podrzucić, siedzieć będę z głową opartą na pięści i w przedmioty nieruchomo się wpatrywać, te, co zachowały się cało. Więc zostańcie jeszcze ze mną, a ja obiecuje was dużo łez, w końcu mnie także coś od świata różni.
Uległam. Chociaż współczesne książki o miłości budzą przeważnie moją nieufność i obawę przed banalnością. Zawierzyłam. Przeniosłam się na "Terminal" Marka Bieńczyka, w zaludnioną przestrzeń przybywających i opuszczających port życia pasażerów, port chwilowych wzruszeń, czasowej przynależności do czyichś rąk, czyjeś twarzy.
A gdzie twoja twarz? Ty nie masz już twarzy
Twarz twoja jest tam gdzie mi się zamarzy
Tam gdzie dłonie me budują lotnisko
Do czułości stąd coraz bliżej blisko (...)
Szukałam zatem twarzy do siebie przynależnych, odbicia profilu w zwężonych źrenicach oczu branych za nieczynne latarnie, jego twarzy może najbardziej, jednocześnie samą siebie skazując na nieuchronność rozstania, doznawania powracającego motywu straty niemożliwego do zatrzymania stanu posiadania, które w rękach pisarza przekłada się na obcowanie z żywym słowem podlegającym przekształceniom, splotom skojarzeń przenikającym się filozoficznym odniesieniem do prozaicznej codzienności. Wiodę zatem żywot poniekąd obok fabuły, która zdaje się jedynie tłem dla procesu pisania, dla pewnej zachłanności tworzenia, gry słownej która przenikając na drugą stronę płótna tworzy pewien obraz, nieco jednak jakby będący poza ramą samych wydarzeń. Niedosłowność spotkania, przypadkowość toczących się wypadków pewnej znajomości, może płonnej nadziei na miłość spełnioną, to jedynie podkład do wyrafinowanego brnięcia w układ pragnień lub całkowitej wobec nich obojętności.
Dałam się pochłonąć wszystkożernym słowom Marka Bieńczyka z rozkoszą trawionego robaczka niezdolnego do rozwinięcia motylich skrzydeł, które uniosłyby mnie ponad przeciętność własnej umiejętności niewysłowienia podziw dla prozy tak ponętnie absorbującej swoją gęstością.
Aha, jeszcze jedno. Knocha prawoskrętna na piasku perłową dmie pieśń. Znak wodny na lilii osiadł liściu, w bursztynie zawisło powietrze.
Mam na imię tak jak na okładce, ładne imię, międzynarodowe, i cesarz był taki, dobry pisarz, smutny, i ewangelista, jeden z czterech, to już nieźle (...)
Marek. Imię przywierające do pobladłych warg. Brzmi dumnie i wojowniczo. Może też i on na swój sposób, nie mocując się wcale, „wojuje” ze zbyt łatwą literaturą słowa, swoją twórczością dając doświadczenie prozy tętniącej wyrafinowaniem, wymykającej się stylistycznym kanonon i dającej doświadczyć swoistego uczucia egzystencjalnego połączenia ze słowem figlarnie wyodrębniającym się spośród nagiej tuzinkowości. Delektowanie się prozą Marka Bieńczyka to jak łyk doskonałego, wytrawnego wina, które swój smak zawdzięcza urodzajnej ziemi, hojnemu słońcu, delikatnemu powiewowi południowego wiatru i przychylności niekapryśnego lata. Jeden łyk, w którym próbuje się odnaleźć skryte w nim drobinki składające się na bogaty, intrygujący smak długo pozostający na podniebieniu mgiełką rozkosznego wspomnienia. To zetknięcie się z narracją niezwykle plastyczną, giętką, układającą się pod zwinnymi palcami pożądania podporządkowania sobie formy i stylu, a może w całkowitej lekkości talentu iskrzącego samoistnie, bez przymusu. Cokolwiek by nie było motorem działania pisarza, efekt jest znakomitym zmierzeniem się dla czytelnika z prozą wręcz zmysłową, cielesną. Jakby sam proces pisania był celem nadrzędnym, fizyczną potrzebą jak oddychanie, a przecież nie brakuje w tym wszystkim dystansu, pobłażania dla własnej doskonałej niedoskonałości i figlarnego spoglądania na zakłopotanego, zwinnością myśli, czytelnika niezdolnego odmówić słowom:
(...) muszę was prosić, no, nie przesadzajmy, że muszę was błagać, abyście nie rzucali jeszcze tej powieści w kąt, pod telewizor, albo nie podpierali nią krzywego stołu w waszym prostym życiu, bo póki do was mówię, mam się świetnie, a potem może być gorzej, po gazetkę nie będzie mi się chciało rano do kiosku skoczyć, ptaszkom okruszków na parapet podrzucić, siedzieć będę z głową opartą na pięści i w przedmioty nieruchomo się wpatrywać, te, co zachowały się cało. Więc zostańcie jeszcze ze mną, a ja obiecuje was dużo łez, w końcu mnie także coś od świata różni.
Uległam. Chociaż współczesne książki o miłości budzą przeważnie moją nieufność i obawę przed banalnością. Zawierzyłam. Przeniosłam się na "Terminal" Marka Bieńczyka, w zaludnioną przestrzeń przybywających i opuszczających port życia pasażerów, port chwilowych wzruszeń, czasowej przynależności do czyichś rąk, czyjeś twarzy.
A gdzie twoja twarz? Ty nie masz już twarzy
Twarz twoja jest tam gdzie mi się zamarzy
Tam gdzie dłonie me budują lotnisko
Do czułości stąd coraz bliżej blisko (...)
Szukałam zatem twarzy do siebie przynależnych, odbicia profilu w zwężonych źrenicach oczu branych za nieczynne latarnie, jego twarzy może najbardziej, jednocześnie samą siebie skazując na nieuchronność rozstania, doznawania powracającego motywu straty niemożliwego do zatrzymania stanu posiadania, które w rękach pisarza przekłada się na obcowanie z żywym słowem podlegającym przekształceniom, splotom skojarzeń przenikającym się filozoficznym odniesieniem do prozaicznej codzienności. Wiodę zatem żywot poniekąd obok fabuły, która zdaje się jedynie tłem dla procesu pisania, dla pewnej zachłanności tworzenia, gry słownej która przenikając na drugą stronę płótna tworzy pewien obraz, nieco jednak jakby będący poza ramą samych wydarzeń. Niedosłowność spotkania, przypadkowość toczących się wypadków pewnej znajomości, może płonnej nadziei na miłość spełnioną, to jedynie podkład do wyrafinowanego brnięcia w układ pragnień lub całkowitej wobec nich obojętności.
Dałam się pochłonąć wszystkożernym słowom Marka Bieńczyka z rozkoszą trawionego robaczka niezdolnego do rozwinięcia motylich skrzydeł, które uniosłyby mnie ponad przeciętność własnej umiejętności niewysłowienia podziw dla prozy tak ponętnie absorbującej swoją gęstością.
Aha, jeszcze jedno. Knocha prawoskrętna na piasku perłową dmie pieśń. Znak wodny na lilii osiadł liściu, w bursztynie zawisło powietrze.