Postać i nowalijki

Próbował delektować się wstającym z uśpienia życiem natury, skąpanej w zielonościach. - Na wiosnę każdy dzień smakuje nowalijkami – pomyślał spoglądając na purpurowe brzuszki rzodkiewek. Nie pamiętał kiedy je kupił. Nie zapisał tego. Na pewno pamięta, że na poduszce coraz dłużej pozostaje ślad zaspanego policzka, a w powietrzu unosi zapach mleka z miodem. Ptaki od rana przepłukują gardła kropelkami skradzionymi z nocnej mgły. Spojrzał na swoje dłonie. Wyglądają na staruszeńkie, obdarzone niejedną wiosną już przebrzmiałą między wierzchołkami niezgrabnych palców próbujących uchwycić szklankę w metalowym koszyku splecionych pnączy.
Jak być lepiej przygotowanym na kolejny stary dzień? Rozejrzał się po sypialni w poszukiwaniu młodości. Może została na dnie niewyśnionego snu, a może pozostała zdradliwie utkwiona w zagnieceniach prześcieradła, w rogach wykrochmalonych poszewek. - Gdzie jest wczorajszy ‘ja”? – wyszeptał do nikogo. Woda nie zmywa zmarszczek. Przetarł lustro. Nic się nie zmienia. Za oknem nieśmiałe promienie słońca prześlizgują się po skali ciepła. Jak utrzymać temperaturę uczuć wobec życia. Odnosił wrażenie, że ostatnio zdecydowanie spada. Może to i dobrze, już nie będzie nawiązywało się między nimi nic mocniejszego. Takiego uzależnienia obawiał się zawsze, uzależnienia od codziennego oddechu, nawet najbardziej płytkiego, ale wyczekiwanego w podszyciu porannego przebudzenia. Był moment, że jego zażyłość z życiem obierała nazbyt szybkiego tempa. Zachłanności, do której on sam jeszcze nie dojrzał. Potrzebował więcej czasu na oswojenie się z żywiołem wiecznych odejść i powrotów. Zbyt rychło następujących po sobie porach dnia i nocy. Ileż razy przewracał się próbując nadążyć za tą zmiennością, pragnąc sprostać oczekiwaniom pokładanym w jego wątłym przystosowaniu do napotykanych nieprzewidywalności losu.
Otworzył szeroko okno. Kolejny oddech. Jak długo jeszcze może mu ufać? Prowadził z życiem swoistą grę, ono i on, wystawiając siebie na największe próby, poddając w wątpliwość uzasadnienie własnego istnienia, istnienia czegokolwiek. Tak często za nim nie nadążał. Za życiem, za oddechem, a przecież z każdym dniem coraz trudniej było mu istnieć bez tego zatracania się w podążaniu do kolejnego z nim spotkania. Niewysłowionej między nimi rozmowy.
Teraz to nawet wysokie schody stawały się dla niego, z każdym dniem, coraz większym wyzwaniem. Codziennie pokonywane stopnie, do wtajemniczenia i zgłębienia własnej wytrzymałości, determinacji w osiąganiu kolejnego celu, a ostatnio stał się on szalenie prozaiczny, drzwi mieszkania na trzecim piętrze starej kamienicy. Do windy nie wsiadał przenigdy. Nie potrafił zmierzyć się z dźwiękiem zatrzaskiwania się metalowych drzwiczek i tego nienaturalnego zniewolenia niewielką przestrzenią. Oderwania od ziemi. Nie umiał odnaleźć się w swoistej próżni wąskiej kabiny nad którą nie miał kontroli. Odnosił wrażenie,  że funkcjonowała jakby niezależnie od niego, uzależniając się tylko na krótki moment jednego przycisku. Potem żyła swoim życiem, a on utkwiony w niej, bezsilny w razie jakiejkolwiek awarii. Zbyt dużo usterek w jego życiu już zaistniało, trudnych do naprawienia. Nie miał ochoty na dobrowolne skazywanie siebie na ewentualność pojawienia się kolejnej.
Ona raz utknęła w windzie. A tyle razy prosił ją by sama nie wsiadała. Jej krzyk przeszył mury do szpiku kości leżących w milczeniu pod ziemią. Ale ona wolała jeździć windą. Jeszcze długo po wojnie wyjście z mieszkania było dla mniej walką z własnymi stopami. Wciąż zdawało jej się, że chodzi po ludzkich szczątkach śpiących w bezimiennym zapomnieniu pod miastem. Winda ją odrywała od własnych wspomnień. Potrafiła jeździć nią bez żadnego uzasadnienia. Godzinami. W końcu stłukła szklane drzwiczki za kratami nie mogąc unieść dłużej kruchości świata, za którym się wciąż chowała.
Pokroił rzodkiewki w plasterki i ułożył na okrągłej kromce kajzerki, która wyglądała jak kolorowy kapelusz noszony na wiosnę. Pamiętał, że nie miała umiaru w przymierzaniu kapeluszy. Z większym umiarem, ale wytrwale, przymierzała się do własnej zagłady.
Szczypta soli. Smak nowalijki. Jakże uderzająca jest intensywność odrodzenia się natury. Czy jest jej cząstką?


"Patrzę nie okiem, ale poprzez oko"

Może świat został przez Pana Boga po to stworzony, żeby odbijał się w nieskończonej liczbie oczu istot żywych, albo, co bardziej prawdopodobne, w nieskończonej liczbie ludzkich świadomości.
Czesław Miłosz 

Patrzę w przepojone zadumaniem oczy mojego sentymentalnie usposobionego Pierrota, o przejmującej bladości cery, jakby pokrytej warstwą bielutkiej krepiny naciągniętej na delikatność rysów. Towarzyszy mi niezmiennie, od lat moich nastoletnich, mimo zmieniających się adresów na kopertach i kolorów tła na ścianach. On niezmienny. Jeden z tych wizerunków, który pozostanie ze mną już na zawsze, bo mimo cichości w jakiej jest zatopiony, jednym spojrzeniem, wyraża tak wiele. Smutkiem przejmującego zamyślenia. Takie oczy z pewnością spostrzegają więcej, spoglądają głębiej. Tyle lat ze mną. Dobrze, że zachowa swoją zdolność w wiecznym milczeniu. Mam wrażenie, że jedno wypowiedziane na głos słowo, dźwięk odzwierciedlający dotkliwość zatrzymanych na źrenicy oka obrazów zburzyłoby misterność poukładanych płatków pobladłej róży na jego drobno wykrojonych ustach.
Pierrot i ja. To jedna z tych zażyłości, która opiera się na milczeniu, może na słowach zaledwie kilku, przysłowiowo wypowiedzianych do obrazu, kiedy sama przyjmowałam formę postaci spoglądającej na mnie z cienkiego płótna wyobraźni. Jak pożądliwie pragnęłam, wtedy, usłyszeć dźwięk choćby najkrótszej sylab, ujrzeć najdrobniejsze drgnięcie długich rzęs, wciąż mokrych od nieruchomych łez. Oczy Pierrota.
Oczy moje. Ostatnio, nieco załzawione od przemęczenia, przewlekłości skrycie rozwijającej się choroby i leczących je kropli, poczuły intensywniejszą pożądliwość widzenia. Nabrały jeszcze większego apetytu na uchwycenie we fragmentarycznym kadrze stop-klatki z życia wyciętej. Ta istota procesu, który towarzyszy mi od urodzenia, nabrała jeszcze istotniejszego znaczenia, unaoczniając jak ważne jest patrzeć dwojgiem oczu, przenikliwie, na najbardziej nawet powierzchowną przestrzeń wielowymiarowego świata. Próbując dotrzeć do podszycia, delikatnej materii spostrzegawczości opartej na instynktowym dostrzeganiu niewidzialnego. Dojrzeć do prawdziwej świadomości widzenia. Obracania obrazów.
"Oko - pisze Redon - jest niezbędne, aby wchłonąć elementy, które karmią naszą duszę, i jeśli ktoś nie rozwinął w pewnej mierze zdolności widzenia, widzenia właściwego, widzenia prawdziwego, jego inteligencja będzie niepełna. Widzieć to spontanicznie chwytać związki między rzeczami".
Słowa Odilona Redona przyoblekają się w wyrazistość znaczeń, w pełne poczucie nasycania siebie wielowątkowością sztuki, w domniemanym przewidzeniu prawdy znikającej pod powieką wyobraźni.
Znaleźć własne odbicie w oczach świata, w wypukłości cylindrycznej soczewki dostrzegając uwydatniające się "Inne obrazy" powstające pomiędzy zracjonalizowanym ostrowidztwem a niedowidzeniem. Nieostre, niejasne, niepewne. Obraz za szybą, w którym odbija się świat otaczający i my sami - ich widzowie. Obraz za mgłą, w którym kształty są trudno rozpoznawalne i niemal nic nie widać. Obraz, który niedoskonała pamięć rysuje pod powiekami. I pomieszanie obrazów zrodzonych z winy ułomności naszej mnemotechniki, z domysłów, ze skojarzeń. 
Te "Inne obrazy" dostrzegła i opisała Maria Poprzęcka w nagrodzonym zbiorze swoich esejów, które przedzierają się przez moje niedowidzenie, wdzierają w strukturę oka poddającego się finezji formy, płynności stylu i bogactwu rozważań nad rolą patrzenia, jako drogi do prawdy o sztuce. Kolejna dawka kropli w oczach, chwila oderwania od jakiegokolwiek wysiłku, by za chwilę z całą zachłannością zatopić się w rozważaniach o obrazach skłaniających do innego na nie spojrzenia. Podążenia za mnogością myśli skupionych w rozciągniętych warstwach malarskiej farby i artystycznej inwencji, aby uzyskać zdolność pozostania na dnie oka widza spoglądającego na obraz, zdobywającego umiejętność rozróżniania płaszczyzn barw, subtelności konturów i zespolenia przenikających się domysłów. Dotarcia do krawędzi niepostrzegalnego świata utrwalonego pomiędzy ścisłymi splotami włókien płótna nasączonego twórczym natchnieniem. Dorastania do "aktywnego widzenia", widzenia uruchamiającego świadomość wyobraźni, percepcję zmysłowej interpretacji przekazu i wykształcenia w sobie wrażliwości na akt, na czyn, powoływania dzieła malarskiego do jego indywidualnego, odrębnego życia, ożywienia między tęczówkami oczu, nawet za cenę zaburzenia dotychczasowego "porządku widzialności". Zmieniającego torowość naszego myślenia o sztuce, poddającego obróbce materię naszego spostrzegania, dokonując swoistego studium nad odkrywaniem własnego pojmowania artystycznych zamysłów twórców, doznać zjawiska swoistego "ucieleśnienia się obrazu, zawierzając Wolfgangowi Welschowi, że to sztuka właśnie jest modelem do opisu rzeczywistości.
Obrazy nie istniałyby bez naszego spojrzenia, bez niego byłyby one czymś innym lub w ogóle niczym. Wyposażone są wszakże w ów osobisty sens, który wyłącznie my sami możemy im nadać.
Jak wiele par oczu, tak wiele obrazów w ich najliczniejszych odsłonach. Zindywidualizowanych, ujętych w ramach naszej własnej interpretacji, uwypuklającej wieloznaczność działa, które nie miałoby racji bytu bez tych niewielkich zwierciadeł duszy, w których znajdują swoje odbicie. Może czasem zniekształcone, odmiennie mieniące się przygasłymi półcieniami albo wyostrzone nadmiernie dostrzeganą intensywnością barw, na granicy tego, co rzeczywiste i tego, co jest doświadczalne jedynie za pomocą zmysłu proporcji, wedle własnego poczucia estetyki opartej na osobistej wrażliwości i wykształconej umiejętności patrzenia nie tylko oczami, ale także poprzez oczy. Tak, by widziany obraz mógł przeniknąć do rdzenia naszego spostrzegania, nie zatrzymując się jedynie na powierzchni oka, nie utknąwszy między wygiętymi szczebelkami rzęs, ale docierając do soczewki uaktywniającej zdolność odwróconego widzenia obrazu.
Tylko co, jest wtedy tym obrazem rzeczywistym?

"Inne obrazy" Maria Poprzęcka
wyd. słowo / obraz terytoria, Gdańsk 2008
Nagroda Literacka Gdynia w kategorii: Esej




Zazgrzytał kluczyk. Zaskrzypiały drzwiczki.

Zazgrzytał niewielki kluczyk w drżącej dłoni. Zaskrzypiały stare drzwiczki. Zmierzch wślizguje się przez dziurkę od klucza. Nieodczuwalny przeciąg rozwiewa bezimienne twarze garstką popiołu. Tykanie zegara zdaje się rozbrzmiewać uderzeniem zatrzymanego nagle serca, gdzie spotykające się w uścisku wskazówki stają się miejscem granicznym dla przenikania się obszarów czasu. Zatrzymałam przemijanie chwili na jasnej tarczy przenikliwości. Cofnęłam czas, we własnej wyobraźni, pozwalając zapłonąć świecom świadectwa na dnie ciemności skrytej we wnętrzu rozedrganego zegara Dziadka Bolka.
Ile bezbarwnych kropli łez przepływających między wychudłymi palcami szukającymi okruszka chleba, ile wyszeptanych, w trwodze, słów modlitwy znalazło swoje schronienie, na dnie zegara, skrywając się przed upadkiem człowieczeństwa, z dala od otwartych okien burzonego kiedyś porządku świata.
W moim domu nie ma dzisiaj okien. W moim domu nie ma dzisiaj drzwi. Jest tylko ta przeszklona przestrzeń w drzwiczkach starego zegara. Szczelina przez którą wydobywa się głos sumienia stukiem starej maszyny do szycia zamilkłej w odrętwieniu bezużytecznego istnienia, odgłosem kamieni przeciskających się przez wąski przełyk niemego łkania. Ciemnych odłamków przynależności kaleczących do bólu podniebienie własnej egzystencji. Szeptu niewysłowionego w bezdźwięcznym turkocie wozów znikających za horyzontem nieistnienia. Istnień stopionych warstwą wosku wygasłej świecy. Porwanych strzępków utraconego życia. Zdeformowanego bytu przypisanego dożywotnio do własnych korzeni zapuszczonych w cudzej ziemi. Nierozdzielności pokoleń zespolonych, niczym naczynia połączone, w tajemnicy niecichnącej, między kartkami milczących pamiętników, w popękanych szkiełkach niedowidzących okularów i zardzewiałych szyldach, zanurzonych w niebycie sklepików, złamanych ramionach wygasłych menor niezdolnych do wyciągnięcia się w żałosnym lamencie upraszając niezaznanej łaski.
Jak spojrzeć w głąb niezmiennie bijącego możnowładcy czasu nie dotykając zaschniętych ran, zasklepionych śladów obecności kulturowego współistnienia?
Jak dotknąć pociemniałych znaków, obumarłych źrenic w których chciałabym się przejrzeć, by odnaleźć cząstkę samej siebie?
Szukam światła w ciemności. Delikatnie przesuwam palcem po warstwie znieruchomiałego kurzu próbując poruszyć zaginiony kawałek świata, przywrócić do życia fragmentaryczność przynależności. Pozostawić ciepły dotyk dłoni poruszającej martwość zaginionych istnień. Obudzić zwiędłe kwiatki w wypalonej żarówce zawieszonej na cienkim sznureczku z paciorków rozsypanych słów spadających z rozbujanej karuzeli unoszącej się ponad nietykalnym płomieniem palących zdarzeń. Poczuć smak chałki zanurzonej w przydrożnej kałuży rozlanej goryczy.
Wstawiam zapaloną świeczkę, by rozjaśnić ciemne wnętrza tykającego swoim rytmem wiekowego zegara.
Wróciło życie. Zatoczony krąg nieuchronności przemieniającego czasu.

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...