Już tyle przeszłam

Nauczyć się samotności
tego co obok mnie
Dzielić ją tak jak gospodarz
dzieli chleb po trudzie zasiewów
Dźwigać jego niepokój o przyszłe plony
Skruszyć milczenie kamienia
Rozplątać języki drzewom
Postawić dom na ruchomych piaskach
a gramatykę miłości zbudować
na nieznanych odmianach czasu
który nadejdzie... więcej nie pragnę
(Irena Conti, z tomu "Cztery pory pieśni nieustających. Wiersze włoskie)

W ciągłym zabieganiu coraz chłodniejszych dni budzących się posiwiałym rankiem nad niewyspanymi powiekami zmęczenia. Próbuję się zbudzić. Pod kołdrą niedośnionych marzeń i nierozwikłanych trosk poprzedniego dnia. Przykrótki czas kuli się z każdym dniem coraz bardziej jak źle skrojona marynarka, a może całkiem odwrotnie. Marynarka zbyt duża, pod fałdami której można ukryć wszystkie swoje niedociągnięcia, popękania. Wielość tożsamości. Schować. Jak w słowach. Nawet przed sobą samą. Ubrana i przebrana jednocześnie. Irena. Może całe życie było dla niej za duże, niedopasowane, nie skrojone na miarę jej możliwości udźwignięcia go, jakby ktoś chciał jej tą marynarką dodać lat, powagi, odwagi do podejmowania dorosłych decyzji. 
Czy w jakimś sensie nie przestajemy być sobą kiedy ubrani jesteśmy w coś, co do nas nie pasuje, a my się do tego ubrania dopasowujemy, aby nie czuć się aż nazbyt niekomfortowo? Ona się przystosowała w czasie wojny do nazbyt dużej marynarki. Wyszła poza zapisany przez los kadr własnego życia. Zachodząca cieniem w źrenicach coraz częściej zamykających się już oczu przeszłości.
Irena. Szukam jej. Próbuję dopasować do siebie kawałeczki i skrawki obrazów, które kiedyś pokochałam w delikatności słów, które już nie wybrzmią na kartkach książki, a które wpisały się w każdy oddech i moją myśl o Irenie.
Nie lubię zdjęć. Moje fotografie to moje wiersze. Słowa są pojemniejsze od fotografii. W Montedoro spakowałam te wszystkie pamiątki z przeszłości w wielkie kufry i wyniosłam do piwnicy. Żadnych albumów dziadków, żadnych zakurzonych zdjęć. Wiesz, Juruś. Taką scenę pamiętam. Carlo, mój mąż golił głowę prawie na łyso. W każdą sobotę rano szedł do łazienki i przed dużym lustrem golił głowę maszynką. Tylko z tyłu sobie nie radził. Zrozumiałe. Wołał mnie wtedy. Prosił, żebym mu pomogła. Więc on stał nagi w łazience, przed wielkim lustrem. Ja naga wchodziłam do niego i kończyłam golenie. Przytulałam się wtedy do niego. Miał na ramionach te ścięte króciutkie włoski, a ja się do niego przytulałam. Patrzyłam w lustro i to było jak fotografia. To mnie po prostu wzruszało. Było piękne. Była w tym intymność, bliskość, szczerość. Nie umiem tego określić. Było w tym coś czystego. Za każdym razem myślałam: a gdyby tak zrobić zdjęcie. Ale nigdy nie zrobiłam. Żadna fotografia nie oddałaby tego, co czułam. A tak, do dzisiaj mam w sobie. Do dzisiaj wracam pamięcią i naprawdę się wzruszam.
Do dzisiaj to ja mam w sobie ten obraz Ireny. Taką ją pokochałam, choć dzisiaj oceniam tę miłość jako jedną z najtrudniejszych, ale i nieuniknionych. Otwieram kolejną kartkę. List. Zapis wypowiedzi. Dokument. Ślad w gruzach archiwów. Ruiny miasta i powoli ruiny jej samej. Jakby z każdą niszczoną kamienicą ginęła ona sama. Znikała w pustych ramach wypalonych okien. Fragmenty Ireny, spalające się w warstwach popiołu powolnego zacierania pamięci o sobie samej. W ciemności opustoszałych piwnic i niegasnącego ognia zniszczenia. Kolejna kartka książki na której rozsypuje się na drobne obrazki wspomnień, w niknących śladach stóp odchodzących w wojenną ciemność i w kliszach nielicznych zdjęć. A jednak nieugięta i niepokonana przez wojnę. Pokonać ją może jedynie ona sama. Sama sobie stając się po trosze wrogiem zapomnienia, zamazania siebie.
Złoszczę się, że tak trudno ją uchwycić w całość. Odbija się w życiu, wyborach, losach innych. W zaklejonych kopertach szeptów. Na nowo tworzy siebie. Z gruzów i zniszczenia. 
Podniosła się. Stanęła naprzeciw świata i siebie samej całkiem inna. Spoglądająca innym oczami, jakby jej źrenice zmieniły barwę dostrzegania. Tak wiele kolorów wyblakło, by mogła przywdziewać kolejne tożsamości. Skrywając swoje prawdziwe oblicze jak pod maskami z weneckiego karnawału. Festiwalu jej własnego, nowo pisanego życia pełnego zmienności. Irena. Trzy kobiety. Trzy życia. Jedna twarz.

Lubię mój pejzaż
ale wyprowadzam się z niego
często i bez żalu
Żadnych szaf
żadnych półek
zostają na miejscu
zabieram tylko gołe ściany pamięci
pod najpewniejszy dach jutra

Każdy z nas, by się samemu dookreślić potrzebuje poznać swoją tożsamość. Szuka, by móc odpowiedzieć sobie samemu na pytanie: kim i po co jestem? Znalezienie odpowiedzi na te pytania mogą okazać się trudne, a określenie swoje tożsamości rozpocząć życie jakby od nowa. Jednak czymże staje się świadome odrzucenie swojej tożsamości jak nie pustką, którą trzeba czymś zapełnić. Choćby nowym „ja”, wykreowanym, pokolorowanym, nazwanym innym imieniem - by na gołych ścianach pamięci napisać Irena Conti, po mężach Waniewicz i Di Mauro. Zaistnieć na nowo. Bez niechcianego nadmiaru pamięci. Szukając nowej drogi. Wchodząc w ciężkie ramy porzucenia swojego odbicia z drugiej strony lustra. Już nigdy nie być ubraną w nagość, ale jak pisał do niej w jednym ze swoich listów Romek, trzymając się cienia. Cienia, które zmieniało się w zależności od tego jak pada światło, jaka była pora dnia czy pora roku, dla niej samej. Zmieniający się, choć wciąż przynależny do tej samej osoby. Miała prawo w końcu sterować swoim życiem sama, nie wedle narzuconych jej losów historii i oczekiwań innych, ale może całkiem temu wszystkiemu wbrew. Płacąc najwyższą z cen - nieumiejętność porozumienia się z własną córką, Janką, której nie dane było odnaleźć swojego miejsce pod najpewniejszym dachem jutra matki. W poczuciu swoistego osierocenia i odrzucenia.
Ale Irena to także pokolenie tych, których już zostało niewielu. W  jakiejś przewrotności losu i przewrotności samej Ireny, dzięki jej tajemnicom, Remigiusz Grzela dociera i zachowuje dla potomnych tak wiele innych istnień. Tych, którzy już odeszli i odchodzą. Jej samej pozwalając wyjść z cienia, a "Wybór Ireny" staje się pomnikiem dla Tamtego pokolenia. Przemówili, nawet jeśli coraz więcej spraw się zlewa, zaciera, traci ostrość formy. To jest także Ich głos, może całkiem ostatni. I to jest też wybór Ireny. Jej wybór zamazania siebie dzięki któremu pokazała nam tych, którzy byli cząstką jej życia i jej zapomnienia.
"Wybór Ireny” Remigiusza Grzeli to jedna z najważniejszych książek. Głos i świadectwo. Portret i pejzaż Ireny - Kobiety. Poetki. Matki. W zbyt dużej marynarce. Zbyt dużym życiu. Zbyt dużym domu. 

Przejście
Nie chcę przejść przez ten most.
Mówi: Już tyle przeszłam.
Wiedzę ją we śnie. Jak żywą.
Matka. Na starość dziewczynka.
Idzie na przekór siebie.
Na życzenie dziecka.
Przez miłość. Przez ból serca.
Na sam koniec mostu.
"Wybór Ireny" Remigiusz Grzela
wyd. PWN, Warszawa 2014

Z całego serca dziękuję Remkowi Grzeli
za zgodę na opublikowanie fragmentu o Irenie Conti, 
który nie ukazał się w powieści "Złodzieje koni", 
a który był jego pierwszą próbą opowiedzenia o Irenie.  

wiersze Ireny Conti
oraz wiersz Janiny Katz "Przejście" z tomiku"Pisane po polsku"
wyd. Austeria, Kraków Budapeszt 2008








Staram się

Czyjeś spojrzenie uchwycone w oknie pociągu mijającego się z moim. Firanka rzęs niezdolna przysłonić świata. Lampki w wagonie restauracyjnym oświetlające samotne stoliki. Nazwa stacji, której już jutro nie będę mogła sobie przypomnieć, ani miejsca jej położenie w sunącej jakby poza mną przestrzeni geograficznej. Punkt na mapie podróży nieoznaczony żadnym uczuciem ani skojarzeniem zniknie z mojej pamięci na zawsze. Staram się mimo wszystko nie zgubić w pustym przedziale pociągu wnikającego pomiędzy kotary coraz wcześniej przychodzącego zmroku. Nie zgubić słów wypatrywanych zmęczonym, późną porą, wzrokiem. 
- Przepraszamy za 25 minut spóźnienia - wydobywa się ochrypłym głosem z małego nadajnika.  Już nie liczę długości nieplanowanych postojów, światła latarek pojawiających się w ciemności, jakby poruszały się całkiem samodzielnie po przeciwległych torach rozkrawając na kawałki gęstość mroku. 
W mroku można ukryć wszystko, jak pod metaforą. W lesie.  Dopóki nie zechce się wyjść naprzeciw siebie samej w uchylonych drzwiach do wielości własnej tożsamości Językowej. Kulturowej. Jak Magdalena Tulli. W wyborach przynależności. Polskiej. Włoskiej. Żydowskiej. Pomiędzy. Pomiędzy to jest dobre dla mnie miejsce. Czasem mi się wydaje, że jestem pomiędzy wszystkim. "Jeśli jest pomiędzy, to zdradzi" - myślą sobie ludzie ubrani w tożsamość. Powiedzieć, że jestem pomiędzy tym wszystkim, ale w Europie, to dla nich jakbym wydała na siebie wyrok śmierci cywilnej, wykluczenia ze wspólnoty. (...) Nie wiedzieć, kim się jest, to część ludzkiego doświadczenia, przynajmniej tak samo dobra jak ta jego cześć, która wie. To, do czego możemy dojść, jakoś łączy się z tym, do czego dochodzą inni. Być może razem wiemy coś więcej niż każdy w pojedynkę. To nie znaczy, że razem wiemy to samo.
Pociąg wie, dokąd podąża. Ja będąc na trzy godziny jego cząstką poddaję się temu starając się poskładać tę cząstkę samej siebie, która została za mną, w Krakowie i tę, która czeka na mnie w Warszawie. Też jestem pomiędzy. Ale to moje pomiędzy trwa zaledwie chwilę. Sto osiemdziesiąt minut. To chwila, w dobie całego życia, nawet jeśli dodamy do niej dwadzieścia pięć minut spóźnienia. Spóźnię się trochę do samej siebie, tej która po przekroczeniu progu pociągu nazwie się swoim imieniem i nazwiskiem kreślonym codziennością, obowiązkami i ostatnio nadmiarem pochłaniającej pracy zawodowej, zostawiając za sobą tę utkaną z przynależności do powolnego oddechu krakowskiej aury odnajdywania siebie.
Przekroczyłam próg. Wróciłam. Znowu jestem. I rodzi się znowu to niepokojące poczucie braku. Czego mi brak? Chciałabym móc powtórzyć za Magdaleną Tulli:
Teraz niczego, chyba tylko nieśmiertelności. Życie wydaje mi się takie fajne. Chciałabym mieć je na zawsze, ale trzeba je będzie oddać. Mówi się, że gdybyśmy byli nieśmiertelni, nie bylibyśmy szczęśliwi. Może to tak jest z tym lisem Ezopa, co się pocieszał, że winogrona są kwaśne. Ale z drugiej strony, gdybyśmy dostali nieśmiertelność, zrobiłoby się strasznie ciasno. Miałabym się tłoczyć w moim pokoju z dwudziestką innych ludzi? Coś za coś Tak, pocieszam się, że winogrona są kwaśne.
Staram się.

Gorąco polecam!

"Staram się. Rozmowa Justyny Dąbrowskiej z Magdaleną Tulli"
na łamach 127 numeru "Zeszytów Literackich", jesień 2014

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...