Przetarł dłonią zaparowane lustro odbijające w sobie widok obojętnie pobladłych ścian małej łazienki. Wydawał się sam sobie równie bezbarwny. Uchylił okno wpuszczając do pomieszczenia warstwę wieczornego chłodu. Poczuł jak jesień w zalążku rozsypywała się kryształowym deszczem stukając rytmicznie o pochylony parapet. Jego równa pochyła. Życie zbiegało z górki, a jemu jakby było coraz trudniej podążać za własnymi krokami. Zdawało mu się, że z każdym uderzeniem serca rozsypuje się na różne drobinki, sekundy własnego rozedrgania, które chowały się w szczelinach jego niezmiennie tykającej codzienności. Nie sposób było je wyłuskać z wąskich tunelików przykurzonej rzeczywistości, z coraz bardziej zawężających się zagłębień jego relacji z ludźmi pozostającymi jedynie śladem przecinających się niteczek na jego dłoni. Komu jeszcze może uścisnąć swoją dłoń, coraz bardziej drżącą i niezdolną do utrzymania przy sobie kogokolwiek?
Spojrzał w lustro. Chyba zgubił wątek własnych myśli. Gubił mnogość wątków, którymi kiedyś oplatał końcówki palców, by ich nigdy nie wypuścić, tymczasem one z upływem czasu poprzecierały się niczym cienkie włókna w starej, wełnianej rękawiczce.
Zamknął za sobą drzwi, wydającego mu się nagle zbyt małym, pomieszczenia. Podszedł do sekretarzyka. Mała szufladka zaskrzypiała trudem uchylenia przed światem chowanych w sobie szeptów. Wyjął pożółkłe koperty zaklejone warstwą milczenia. Opatrzone znaczkiem niemówiącym niczego szczególnego, jak niczym szczególnym się nie wyróżniał napisany odręcznie adres. Bez nadawcy. Nożykiem w kształcie półksiężyca rozciął pierwszą, zamkniętą kopertę. Nie wysypało się ani jedno słowo. Choćby od niechcenia postawiona kropka niczym gwiazdka z nieba. Położył przed sobą niezapisaną kartkę. Zapalił lampkę jakby nie dowierzając własnym oczom. Biało. Gładko. Jakby zeszłoroczny śnieg zamarzł warstwą wiecznego lodu na cienkiej fakturze arkuszu. Wiedział, że z niego nic nie wyczyta, chociaż mówiła sobą tak wiele.
Listy. Wysyłane do niego. Regularnie, czasem wręcz przeciwnie, w całkowitej dowolności czasu, adresowane emocjami, koniecznością zaznaczenia własnej obecności. Jakby tymi wysyłanymi do siebie samego pustymi kartkami chciał zaznaczyć swoje istnienie.
Kiedyś już tak czynił. Pierwszy raz kiedy był dzieckiem. Nie rozumiał dlaczego do niego nikt nie pisze. Listy przychodziły tylko do matki, z daleka, pachniały zawsze morzem, odległą tajemnicą, czasem stając się ciężkie i przezroczyste jak jej łzy. Odklejała dla niego znaczki, a on układał je starannie do starego pudełka, niczym elementy układanki, którą miał złożyć dopiero po wielu latach.
- Pisz sam do siebie. Nauczysz się ładnie pisać, nauczysz się płynnie czytać. Pisz do siebie – powiedziała mu kiedyś zamykając na kluczyk kolejne listy z miejsca zbyt odległego, by go mógł dostrzec ze swojego małego stołeczka stojącego przy starym piecu, tak gorącym jak jego pragnienie otrzymania pierwszej koperty zaadresowanej tylko do niego.
Pierwszy wysłany do siebie list był pustą kartką. Nie wiedział, co ma do siebie napisać. Włożył biały arkusz papieru starannie składając go w połowie i wsuwając do szarej koperty. Do dzisiaj pamięta trzepotanie serca, kiedy listonosz przyniósł pierwszą, zaadresowną do niego kopertę. Sama możliwość jej otwarcia ważniejszą stała się od nieobecnej treści na kartce. Potem zaczął do siebie pisać. Najważniesze listy przyszło mu jednak pisać wiele lat później. Podpisywał imionami tych, o których wiedział, że pozostali jedynie bezdźwięczym echem przeszłości. On odczytywał je na głos nadając im nowego brzmienia, przywracając do życia biciem serca, wysłowionego zaciśniętymi od bólu wargami. Kiedy oswoił rzeczywistość, tylko w chwilach ogromnej samotności zdarzało mu się nadać pustą kartę do siebie samego. Jakby chciał udowodnić sobie samemu, że wciąż oddycha, że wciąż żyje, wyciągając z dna ciemnej skrzynki cienką kopertę z niezapisaną kartka papieru. Jego nadzieja na wypełnienie nowej przestrzeń. Szansa na zapełnienie przetartych dziur w wełnianych rękawiczkach.
Zamknął za sobą drzwi, wydającego mu się nagle zbyt małym, pomieszczenia. Podszedł do sekretarzyka. Mała szufladka zaskrzypiała trudem uchylenia przed światem chowanych w sobie szeptów. Wyjął pożółkłe koperty zaklejone warstwą milczenia. Opatrzone znaczkiem niemówiącym niczego szczególnego, jak niczym szczególnym się nie wyróżniał napisany odręcznie adres. Bez nadawcy. Nożykiem w kształcie półksiężyca rozciął pierwszą, zamkniętą kopertę. Nie wysypało się ani jedno słowo. Choćby od niechcenia postawiona kropka niczym gwiazdka z nieba. Położył przed sobą niezapisaną kartkę. Zapalił lampkę jakby nie dowierzając własnym oczom. Biało. Gładko. Jakby zeszłoroczny śnieg zamarzł warstwą wiecznego lodu na cienkiej fakturze arkuszu. Wiedział, że z niego nic nie wyczyta, chociaż mówiła sobą tak wiele.
Listy. Wysyłane do niego. Regularnie, czasem wręcz przeciwnie, w całkowitej dowolności czasu, adresowane emocjami, koniecznością zaznaczenia własnej obecności. Jakby tymi wysyłanymi do siebie samego pustymi kartkami chciał zaznaczyć swoje istnienie.
Kiedyś już tak czynił. Pierwszy raz kiedy był dzieckiem. Nie rozumiał dlaczego do niego nikt nie pisze. Listy przychodziły tylko do matki, z daleka, pachniały zawsze morzem, odległą tajemnicą, czasem stając się ciężkie i przezroczyste jak jej łzy. Odklejała dla niego znaczki, a on układał je starannie do starego pudełka, niczym elementy układanki, którą miał złożyć dopiero po wielu latach.
- Pisz sam do siebie. Nauczysz się ładnie pisać, nauczysz się płynnie czytać. Pisz do siebie – powiedziała mu kiedyś zamykając na kluczyk kolejne listy z miejsca zbyt odległego, by go mógł dostrzec ze swojego małego stołeczka stojącego przy starym piecu, tak gorącym jak jego pragnienie otrzymania pierwszej koperty zaadresowanej tylko do niego.
Pierwszy wysłany do siebie list był pustą kartką. Nie wiedział, co ma do siebie napisać. Włożył biały arkusz papieru starannie składając go w połowie i wsuwając do szarej koperty. Do dzisiaj pamięta trzepotanie serca, kiedy listonosz przyniósł pierwszą, zaadresowną do niego kopertę. Sama możliwość jej otwarcia ważniejszą stała się od nieobecnej treści na kartce. Potem zaczął do siebie pisać. Najważniesze listy przyszło mu jednak pisać wiele lat później. Podpisywał imionami tych, o których wiedział, że pozostali jedynie bezdźwięczym echem przeszłości. On odczytywał je na głos nadając im nowego brzmienia, przywracając do życia biciem serca, wysłowionego zaciśniętymi od bólu wargami. Kiedy oswoił rzeczywistość, tylko w chwilach ogromnej samotności zdarzało mu się nadać pustą kartę do siebie samego. Jakby chciał udowodnić sobie samemu, że wciąż oddycha, że wciąż żyje, wyciągając z dna ciemnej skrzynki cienką kopertę z niezapisaną kartka papieru. Jego nadzieja na wypełnienie nowej przestrzeń. Szansa na zapełnienie przetartych dziur w wełnianych rękawiczkach.