Florenckie skórzane pudełko


Jestem człowiekiem: krótko żyję
i niezmierzona jest noc.
Spoglądam w górę:
gwiazdy piszą.
Nie rozumiejąc, pojmuję:
ja też jestem pisany
i w tej właśnie chwili
ktoś mnie sylabizuje.

Octavio Paz "Braterstwo" 
tłum. Krystyna Rodowska

W niepewnych jeszcze promieniach słońca pojawiło się spojrzenie na nieznajomą twarz, samotny fotel i filiżankę angielskiej herbaty, szklankę whisky tomik wierszy Jarosława Iwaszkiewicza. Obraz składający się z wielości warstw w ciemnych ścianach niewielkiego pokoju pełnego książek i wybrzmiewających donośnie słów. Płótno przesiąknięte różnorodną intensywnością tonów, odmiennymi barwami i pozrywanymi włóknami nerwów oderwanych od korzeni. Istnienie poskładane ze spotów zdarzeń. Kilku szkiców. Szelestu czytanych ponownie listów.

Jeszcze jeden dokument stał u początku moich poszukiwań twarzy Henryka. Jest to list bez nagłówka bez daty, bez podpisu. Tekst bardzo literacki, ale dotyczący spraw podstawowych, zerwania przez Henryka z jego dawną biografią, przyznania sobie prawa do wyboru rodowodu i budowania własnego życiorysu.


Pudełko w pudełku. Florenckie. Skórzane. Wypełnione zapachem tytoniu owiniętego w białe bibuły. Otwierane z zaciekawieniem, stworzone skrupulatnie z niedopowiedzeń, zbieranych dokumentów, starych fotografii i zapisków. Portret układany niczym misterna mozaika nie zawsze pasujących do siebie fragmentów szlachetnych kamieni i zwykłych, przydrożnych kamyków. Droga, wijąca się od Stanisławowa, przez Riazań, Rzym i Mediolan, Warszawę, aż po wrośnięcie w ziemię Opactwa Bernedyktynów w Tyńcu.
Może teraz w cieniu klasztornego muru, patrząc ze skalistego wzniesienia, łatwiej dostrzec mu będzie prawdziwego siebie. Ukrywanego pod kolejnymi nazwiskami, wyschniętymi warstwami atramentu przykrywającego zmieniające się rysy tej samej twarzy trudnej do uchwycenia. Twarzy z efektem "braku umiejscowienia", różnych jej odmian nachodzących na siebie jak w kalejdoskopie kolorowych szkiełek, z których każda jest intrygującą w swojej odrębności, a przenikając się pozostają w charakterystycznej spójności grymasów tworząc obraz postaci nietuzinkowej i frapującej. Człowieka poruszającego się na granicy stwarzania siebie.

Zastanawiałem się nieraz nad tym, co jest gorszym wyborem moralnym - czy kontynuowanie swojej dawnej egzystencji, czy też rozpoczęcie życia na nowo, nawet za cenę stworzenia sobie mitologii zawsze nieszczelnej, zawsze wystawionej na niespodziewane dziurawienie. Wybrałem drugi wariant, i nie chciałbym go bronić. Po prostu wydaje mi się bardziej ludzki i uczciwy. Tamtą egzystencję można kontynuować uczciwie, jedynie odciąwszy się od świata, każdy inny sposób jest albo kompromisem, albo bezmyślnością.

Wojciech Karpiński podejmuje wyzwanie odtworzenia kolejnych twarzy Henryka Krzeczkowskiego patrząc na nie z taką samą ciekawością jak patrzy na bliskie mu obrazy w muzeach, z umiejętnością dostrzegania istotnych detali, odmiennych technik i sposobów nakładania farb, załamań światła odbijającego się w jego własnych źrenicach. Dzięki swojej zdolności dostrzegania mądrości w oczach człowieka odwróconego od swojej przeszłości, w podszewce przywdziewanych masek, znajduje głębszy sens jego istnienia. Duchowe przemiany niepozbawione licznych wątpliwości.
Patrzy świadomie, a jego wzrok wydaje się wciąż nienasyconym, skrupulatnie wyszukującym kolejne poszlaki, odczytującym kartki z dziennika, odnajdującym zapomniane adresy i numery telefonów. Układa historię życia od początku. Szkicuje kontury i nadaje blasku pobladłej twarzy człowieka imieniem Szilo. Człowieka z zatartą przeszłością, który tak silnie zaistniał w jego własnym życiu, bo jak przyznaje sam autor: Było mi to potrzebne do wewnętrznych rachunków z samym sobą.
Spłaty długu. Zachowania dla kolejnych pokoleń. Trudno zatem nie poddać się przenikliwej wędrówce przez kolejne etapy życia Henryka podejmującego próby odbicia się od szarzyzny powojennej Polski, w jej politycznym i historycznym tle, niczym od trampoliny pozwalającej oderwać stopy od otaczającej go przeciętności. Przyglądamy się z bliska wyborom Hermana Gernera / Henryka Meysztowicza / Henryka Krzeczkowskiego. Obieranym przez niego trudom budowania siebie. Ciągłej pracy u podstaw. Pracy nad sobą, swoją pozycją, swoim (za)istnieniem. Pewnej stałej zmienności. Płynnej, konsekwentnej jak rzeka czasu owijająca proces kreowania siebie za kolejną kurtyną niekończącego się aktu rodzenia na nowo. Monodramu jednego aktora. Intrygującego, wymyślonego, jak i boleśnie prawdziwego. W całej swojej szlachetności nigdy przeciwko komuś, ale w nieustannych próbach zapisania prawa do własnej wolności i dokonywanych wyborów. Własnoręcznie pisanego scenariusza na życie.
Paryż. Warszawa. Berlin. Tel Awiw. Wojciech Karpiński kreśli miejsca poszukiwań świadków przeszłości Henryka. Zatacza kręgi na mapie świata, zapisuje kolejne nazwy ulic, numery domów, daty i nazwiska, podpisuje zdjęcia i rozpoznaje twarze uchwycone w czarno-białych kadrach. Precyzyjnie składa rozsypane przez czas kawałki porzuconej tożsamości. Chwyta dawne głosy na zakręcie ulic.
W szczególny sposób zdaje się życie Henryka Krzeczkowskiego spójnym z życiem Ireny Conti, opisanej w książce Remigiusza Grzeli "Wybory Ireny". Poetki, dziewczyny walczącej Warszawy, która po wojnie przeobraża się, zmienia tożsamości, zaciera swoją przeszłość razem z jej własną pamięcią o ludziach pozostawionych za murem getta, za zgliszczami wojny, niechcianymi wspomnieniami. W zapomnieniu swojego żydowskiego pochodzenia. Zmieniający się wraz ze zmieniającym światem.
Oboje podejmują podobne decyzje. Oboje istnieją dzięki melodii własnych słów. W poezji. W namiętnych dysputach i monologach. Irena w ogólnym rozrachunku ponosząc osobistą porażkę. Umierając z dala od siebie. Szilo wychodząc zwycięsko choć nie pozbawiony ran. W każdym ze swoich wizerunków. W doświadczeniu przeprowadzek od siebie do siebie. Intensywności myślenia będącego iskrą autentycznego istnienia.
"Henryk". Kolejna twarz. Kolejna rozmowa Wojciecha Karpińskiego z Henrykiem. Może ostatnia. Książka pozbawiająca nocy snu. Intensywna i emocjonalna. Osobista, jak każda autora "Twarzy". Blisko skóry. Sprawiająca, że w uchylonej szafie rozkwitają kwiaty na letnich sukienkach, a iście londyńskie mgły osiadają w ogrodzie zwiewną lekkością zachwytu na dźwięk jego słów, niemal jak w piosence Gershwina, potrafiących odebrać urok samemu British Museum.
Trzeszczy stara płyta, gwiżdże czajnik z wodą, fusy czarnej angielskiej herbaty szamotają się w szklanym ciele szklanki  nabierając wyrazistości i wypełniając zapachem wnętrze małego pokoiku na Czackiego, wypełniając aromatem florenckie skórzane pudełko.
Octavio Paz powiedział, że "przeszłość jest czasem, który powraca". Zamykam powieki. W krześle rozsiada się cień sylwetki w idealnie skrojonej marynarce z białym goździkiem w butonierce.

Cóż, spotkanie z Henrykiem jest dla mnie przygodą, która zapewne nigdy się nie skończy. Wdzięczny jestem za rozmowy w pokoju na Czackiego, za lata spędzone nad pozostałymi po nim świadectwami. Dzięki wysiłkowi pamięci i wyobraźni pełniej rozumiem jego opisy pracy nad sobą, budowy siebie, wątpliwości co do sensu prowadzenia zapisków oraz niemożności ich przerwania (...)
Powracam do wybranych fragmentów, które nabierają głębszej wymowy. Odkrywam w nich kolejne szkice do jego autoportretu żywego, bo wciąż się mieniącego nowymi znaczeniami.


"Henryk" Wojciech Karpiński
wyd. Zeszyty Literackie, 2016



Znalezione. Tekturowe morze.

Przyklejony do ścianek szklanej butelki jak kalkomania rozbielonych barw. Zanurzony w ostatniej kropli porannego mleka. Obraz rysowany piaskiem. Przypływem niespokojnej fali znad ciemnego klifu pochylonego w codziennym trudzie zbierania ziarna do ziarna. W mozolnym procesie układania mozaiki najdrobniejszych drgnień rozbijających się wraz z przypływem księżycowego blasku zahaczającego czubkiem o rozciągnięty ponad taflą wody grafit. Przeglądający się w czujnym oku latarni morskiej.
Spirala obrazu. Muszli zanurzonej cichym szumem w nadmorskich fałdach odpływającego horyzontu. Tchnieniu spokojnej ziemi obejmującej ramionami kołyszące się statki, rybackie sieci łowiące ostatnie promienie zachodzącego słońca w źrenicach wąskich oczek. 
Krajobraz bez drzew. Płaska łyżeczka trzcinowego cukru rozsypana między pękatymi policzkami gładkich wydm. Tekturowe morze. Drewniana plaża.

Obraz "Plaża" Agnieszka Rokicka

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...