Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty

Ucieleśnienie wspomnienia w formie plastycznej

Czas się nie zatrzymuje, nawet gdyby chciało się przytwierdzić wskazówki zegara sznureczkami do dowolnie wybranej sekundy, i tak nie da się ujarzmić. Nieposkromiony wymyka się ludzkiej woli i gna przed siebie nie oglądając się wstecz. Mam wrażenie, że nawet zarys mojej sylwetki, przemykający po szybie mijanych wystaw sklepowych, rozsypuje się na drobinki zabiegania i zbytniego pośpiechu jaki ostatnio stał się moim nieodzownym towarzyszem, czekającym tuż za rogiem. Podejrzewam nawet, że noc całą skulony na ganku, ogrzewając się jedynie sztucznym światłem lampek, oczekuje uchylenia drzwi, by przylgnąć do mnie nie pytając o zgodę. Na dzień cały. Póki mrok nie stanie się mu nazbyt strasznym i zdecyduje się wyślizgnąć, przez dziurkę od klucza, niczym jedna z wielu postaci na obrazach Marca Chagalla. Wyciągnięta ze snu jawa, stająca się półprzezroczystą mgłą wijącą ponad dachami rosyjskich wiosek zamieszkiwanych przez chasydzką społeczność, skrywająca się w tlącym nieśmiało świetle zapalonych świec, w rozmodleniu piątkowych zmierzchów, dająca o sobie znać w cichym syczeniu samowara. Rozprzestrzeniona. Rozedrgana. Pozostawiając mnie na czas niezmąconego snu czekającego w miękkiej podszewce poduszki kusząco nadstawiającej swoje gładkie policzki. W niedomkniętej kopercie chowając szkice wyobrażeń, które być może pod zamkniętymi powiekami staną się celuloidową taśmą przysłaniającą granicę między realnością i tym, co tak realnie nieuchwytne.
Nieuchwytność. Może to w obrazach Chagalla tak bardzo mnie zachwyca. W pozorach całkiem zwyczajnych obrazów kryje się tajemnica, nieprzenikniona wrażliwość, własny język malarski Chagalla dotykający podniebienia egzystencji uniesionej lekko ponad doczesnością, w poszukiwaniu własnej rzeczywistości którą nosił w swoim wnętrzu i starał się zobiektywizować jedynie za pomocą środków malarskich, w kontraście kolorów wyznaczających jego granicę między odtworzeniem i stworzeniem obrazu widzianego jego oczami, korzeniami silnie wrośniętymi w rosyjską prowincję przywodzącą na myśl wspomnienia z dzieciństwa. Ulotny dym przeszłości porzuconej dla malarstwa, dla artystycznej samorealizacji wymykającej się wszelkim ramom teorii zbytnio obciążającej lekkość malarskiej swobody, twórczej zadumy i poetyckiego widzenia prozy życia. Barwami, zachwianiem proporcji nawiązując do symboliki bizantyjskiej.
Marc Chagall. Jeden z artystów, który kiedyś wdarł się w moją duszę wręcz z rewolucyjną siłą, burząc moje ukochanie proporcji, klasycznego pojmowania kanonu piękna wyrażonego nienagannością formy, pozbawiając mnie nieufności wobec artystycznej awangardy. Mój rewolucjonista. Uwiódł mnie zmuszając do wysiłku dostrzeżenia zachwytu w zniekształceniu, dozie abstrakcji i krztynie groteski. W symbolice ukrytej pod warstwą rozmytych barw, złudnie przydających wrażenie niewyrazistości, bo wyrazistość znaczenia symbolu u Chagalla tkwi w rdzeniu jego malarstwa, w doświadczaniu życia.
Tajemnica tkwi być może w samej naturze jego sztuki, która wykorzystuje doświadczenie wspomnień. Prawdziwe malarstwo jest życiem, i być może życie jest malarstwem (...) Wizualna logika, która od tej pory układa formy, posłuszna jest innym prawom niż te, jakie rządzą przestrzenią euklidesową. Żaden wektor geometryczny nie określa przestrzeni, a jej plastyczność pozwala rysunkowi na to, by znalazł dla siebie wyraz w całej giętkości i spontaniczności.
Nie bez znaczenia jest fakt, iż malarstwo Chagalla prowokuje krytyka czy historyka do wykorzystania terminów muzycznych. Postaci i motywy postrzegane są jako liczne dźwięczne przedmioty, kolory to rytm, a linie - melodie; metafora ta dobrze pasuje do malarstwa, ponieważ tak jak ono akcentuje pojęcie czasu.
Czas się nie zatrzymuje, ale ja zatrzymałam się w czasie, w malarstwie jednego z moich ulubionych artystów przedstawionych w albumie "Marc Chagall". 
"Książka ta poświęcona jest wczesnemu okresowi twórczości jednego z najwybitniejszych malarzy XX wieku - urodzonemu w Rosji Marcowi Chagallowi (...) Reprodukowane tu prace malarskie i graficzne Marca Chagalla pokazują nie tylko skalę talentu artysty, ale także nieistniejący już świat wschodnioeuropejskich żydowskich miasteczek". 
"Marc Chagall" Mikhail Guerman i Sylvie Forestier
wyd. Confidential Concepts, USA
polskie tłumaczenie: 2006 Firma Księgarska Jacek i Krzysztof Olesiejuk
tekst polski opracował: Dariusz Konstantynów



Z doskonałą słodyczą niepodległej samotności wśród tłumu

28 lipca 2011 roku, swój post "Cokolwiek sobie przywłaszczam" zaczynałam od słów:
Czuję się jak paproch, jak mikroskopijna grudka pyłu, której dane było przysiąść na krawędzi wyrwanej kartki, na granicy światów pozostających wciąż nieprzebytymi. Nigdy nie przeniknę tych warstw, bo najdrobniejszy powiew strąci mnie z tej krawędzi, zawieszając w pustej przestrzeni. W niebycie, w całkowitej próżni, bo jednego życia mało, by doszczętnie wsiąknąć w kartki nie czując pod stopami namacalnego dna, ale co najwyżej potykając o zbyt wysokie progi, które zachciało mi się przekroczyć. A ja chciałabym móc być kroplą tuszu na choćby jednej z kartek jego dziennika, zagiętym nieopacznie rogiem papieru, kropką postawioną od niechcenia, przecinkiem rozdzielającym zdanie, by mogło zgrabnie potoczyć się dalej. Nazbyt prostolinijnym wykrzyknikiem, podczas gdy on pozostanie na zawsze przepięknie wyprofilowanym znakiem zapytania zawieszonym nad moją, niewiele wciąż pojmującą, głową. Zostało zatem jedynie pomarzyć, by być choć źdźbłem myśli zakorzeniającym się w kolejnych warstwach książki, "ogonkiem" dnia i przebudzeniem nocy, końcówką pędzla sunącego bezszelestnie po płótnie zostawiając smugę jego postaci, zarys szczupłej sylwetki (...).

To było moje pierwsze, poruszające mój malutki kawałek ograniczonego świata, spotkanie z Józefem Czapskim. Przywłaszczenie. Niezdolna byłam oderwać się od "Wyrwanych stron" swobodnie wfruwających przez okno mojego pokoju wnikając w przestrzeń którą oddychałam, stając się łykiem życiodajnego powietrza, niezbędnym elementem moich literackich poszukiwań. Otworzyło moje oczy, poruszyło wrażliwość wciąż nieudolnie się przebudzającą. Prawdziwe przebudzenie.
"Wyrwane strony" leżą na moim biurku obok "Dzienników" Jarosława Iwaszkiewicza i "Chwil oderwanych" Konstantego A. Jeleńskiego. Muszą być na wyciągnięcie ręki, dla wewnętrznej równowagi, dla szukania odpowiedzi na wielość codziennych pytań, własnych ułomności i trudów pokonywania słabości czyhających za rogiem poranka. Siła czerpana ze słów.

"Czwartek, 25 III, ranek (z kajetu Marzec 1976)
Wystarczy dotknąć w sobie jakiegoś punktu ważkiego i zrobić krok w głąb świadomości, i zaraz każda książka, po którą sięgasz, zdaje ci się, że porusza tę samą dziedzinę problemów, i daje ci jeszcze i jeszcze cytaty, strzałki ku  d a l e j."

"Sobota, 16 XIII (z kajetu Październik 1978 - styczeń 1979)
To odbudowywanie co ranek świata, który dzień przed tym utraciłeś całkowicie na to, żeby znowu ten świat w sobie zgubić (z własnej winy?), ale to jest wciąż to samo, ta wina jest zmieszana z samym życiem, z ludźmi, z samym wyjściem w ludzi. Stąd przecież bierzesz również potrzebną pożywkę (...)
Jednak pamiętać, że powinien być we mnie jeden cel dominujący, te chwile powrotu do życia przez łaskę, próbować unieść w sobie i ochronić wśród tłumu ten płomyk "z doskonałą słodyczą niepodległej samotności wśród tłumu" (...)
Może trzeba by jeszcze zacząć pisać najprościej, najbliżej zasadniczego wątku - de quoi s'agit-il. Ale właśnie de quoi, o co mi chodziło, o przekazanie tej siły szczęśliwego wzruszenia, które dać może słowo pisane - literatura"

fragment z "Wyrwanych stron" Józefa Czapskiego
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2010


Dzisiaj, 12 stycznia roku 2013, przypada 20. rocznica śmierci Józefa Czapskiego - malarza, rysownika, pisarza, eseisty, krytyka.
Urodził się w 1896 w Pradze, zmarł w 1993 w Maisons-Laffitte, we Francji.







Staw Malczewskiego

"Przed Radomiem dwie rzeczki, pierwej Radomka, a potem Mleczna. Dawniej wjeżdżało się tu w przedziwny tunel wierzbowy nad mleczną i na most nad tą rzeką. Dziś wierzby są wysieczone, a most pozbawiony swej ozdoby".
Powietrze zatrzymało się w ciężkim oddechu stojąc nieruchomo niczym Pomnik Czynu Legionów na rynku. Gdzieś za ścianą przeszłości szeptał zamknięty obszar nietykalności, oddzielenia od prawa do życia sprzed siedemdziesięciu lat. Przyklejony do murów pamięci niczym plaster na wciąż krwawiącej ranie. Miejscami, przyschnięty ból i odbicie krzyku, odklejają się płatami wspomnień z pomarszczonych kamienic. Ani śladu ptaków i dźwięków drepczących stóp. Puste, zawieszone w przestrzeni balkony trwają uchwycone, resztkami zaginionej egzystencji, fasad starych domów. Bramy niczym smutne oczy zaglądają we wnętrze spowolnionego życia, w niedzielne popołudnie. Myślami próbuję poruszyć własną wyobraźnię spoglądając na dwie drobne, przytulone do siebie kamienice: domy Gąski i Estery. Puste krzesełka zapraszają, by przysiąść na chwilę, zadumać się nad wszechogarniającą ciszą zanurzając się w zagłębieniu czasu. Gwar musiał rozprzestrzenić się poza granicami wyznaczonymi moją obecnością na kawałku staromiejskiego trotuaru.
Strzepuję z siebie ciężar podróży. Lżej. Zwiewniej.
Cisza prowadzi schodami w przestronne wnętrze dawnego Kolegium Pijarów. Niepewnie otwieram drzwi Muzeum Jacka Malczewskiego. Chłód, błogi w dość upalny dzień, który takim się wcale nie zapowiadał.
Przestronne sale wystawowe. Przestronność malarstwa Jacka Malczewskiego. Odbicie jego myśli, poszukiwań - tych artystycznych i życiowych powinności, roli artysty w świecie. Powoli wtapiam się w nurt symboliki, drugoplanowej, a jednocześnie najistotniejszej w swojej obecności na płótnie skropionym twórczym natchnieniem, swoistym „Błędnym kołem” artystycznego powołania.
T a l e n t   m a l a r s k i   Malczewskiego, pomimo ogromu treści myślowej, jaką zawierają jego obrazy, nie przestaje ani na chwilę iść za czysto malarskimi celami, za doskonałością odtwarzania kształtu, za szukaniem dobrego rozwiązania zagadnień światłocienia. Talent ten opera się stale i ciągle o naturę i, jakkolwiek daleko w niezmierzony świat uczuć i myśli sięga wyobraźnia artysty, jego malarstwo nie przestaje patrzeć, ze ścisłością przyrodniczego badacza, na budowę ludzkiego ciała, nie przestaje studiować natury, dążyć do opanowania wszystkich przejawów jej kształtu, starać się o  wprowadzenie jej żywej, drgającej całą niespodziewanością przypadkowych zjawisk. Podczas kiedy Malczewski poeta snuje głęboką treść myślową swego poematu, Malczewski malarz z niezrównanym mistrzostwem buduje płaszczyzny ludzkiego ciała, przynosząc je bezpośrednio z natury do obrazu, z całą świeżością studium, robionego z wyłączną tendencją ścisłego przestudiowania i dokładnego poznania zjawiska wzrokowego (...)  Malczewski - to głęboki poeta  
i  o g r o m n y,  d o   s a m e g o   d n a   o r y g i n a l n y   t a l e n t   m a l a r s k i, złączeni w jednym człowieku.
Złączenie. Z pasją, malarstwem, słowami zapisanymi kroplami farby przenikającymi przez skórę, jak przez splot włókien tworzących jednolitą warstwę odczuwania.
Złączenie. Także duchowe, w progach bazyliki katedralnej, z zewnątrz poddawanej renowacji, przez co, nie zapowiadającej piękna drzemiącego w jej wnętrzu. Koronkowe detale, witraże rozpraszające wielobarwne światło, ciepłem wlewające się w boczne nawy, jakby wypełniając je tchnieniem wyciszenia. Misternie rzeźbione figurki świętych i opiekuńczych aniołów wstrzymują oddech. Gotyckie sklepienia jak rozpostarte skrzydła opatrzności czuwające nad miękkim rozmodleniem.
"W Radomiu musieliśmy przenocować i dopiero nazajutrz rano po drodze zmytej deszczem, pod niebem oczyszczonym z chmur, lecz zimnym, jechaliśmy dalej".
Zostawiam zarys miasta, odbijającego się w gładkiej tafli Stawu Malczewskiego, wijąc się źródlaną wstążką Malczewskiego potoku.













fragment z tekstu Stanisława Witkiewicza
Jacek Malczewski (Fragment), "Krytyka" 1903, z.2.
datowany Zakopane 1901
oraz fragmenty z "Podróży  do Polski" Jarosława Iwaszkiewicza
wyd. PIW, 1979

Von klippe zu klippe


Biegnę, biegnę, a dobiec tutaj nie mogę. Przepraszam, ale czas wypełniony pracą, obowiązkami, rozjazdami. Ostatnio Kraków, trzy dni we mgle o poranku, za to wieczorem przyprószony kurzem wzniecanym przez moje zabiegane stopy. Zmęczone, udręczone, z rozkoszą zrzucające z siebie coraz cięższe okrycie i warstwy przemierzonych kilometrów, startych trotuarów, śladów wąskich uliczek odciśniętych na podeszwie. Rozwiązując zbyt pospiesznie sznurowadła zamiast rozwiązania, pojawiały się nowe supełki, niby niewielkie, ale jak dokuczliwie nierozwiązywalne, zwłaszcza pod koniec męczącego dnia, kiedy wszystko stawało się "ponad siły".
W końcu jednak, kiedy wieże wawelskiej katedry zasypiały w blasku księżyca, ja próbowałam wyciszyć emocje całego dnia, poukładać myśli, a wtulając twarz w miękkie poduszki, obudzić się kolejnego poranka i usiadłszy na krawędzi nowego dnia przywołać słowa Józefa Czapskiego:
"Wczorajszy dzień - nowe doświadczenie:  t o   z m ę c z e n i e  wieczorem po dniu normalnej pracy, von Klippe zu Klippe - to opadanie ze stopnia na stopień. Przebudzenie znów z uczuciem, że jestem w ciemności."
Dzisiaj jednak życzę światłości, w dniu Święta Diwali, dniu zwycięstwa światła nad ciemnością, bo: "Jeżeli nie możesz, jeżeli nie dość chcesz być cały w wysiłku, nie zapominaj, że może masz inne siły, inną drogę i że wysiłek każdego dnia nikły, ale jakiś przecie możesz zrobić i możesz ratować siebie z tego dna."
fragmenty z "Wyrwanych stron" Józefa Czapskiego
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2010

W poszukiwaniu ciągłości


Kiedy nie pracuje się nad czymś z ciągłością, wolą rytmu, jakiś chaos robi się w głowie, wykluczające się plany, zatory nastrojów. Jedyne wyjście – wrócić do pracy, wziąć się na mundsztuk, wtedy dopiero te myśli, plany, nastroje zaczynają istnieć konkretnie, zaczynają ważyć.

Tymczasem mój budzik rozdarł delikatną tkaninę ciszy lekko podnoszącego się ze snu poranka, uświadamiając dotkliwie powrót do mojej znacznie bardziej prozaicznej ciągłości, niż ta przynależąca do Józefa Czapskiego. 

Wracam do pracy i do najzwyklejszej codzienności, stałego rytmu, do ważenia, co zdaje się być istotniejsze na szali dnia. Czy zdołam dorzucić choć deczko ulotnego zachwytu, czy uda się, wbrew wszelkim zasadom fizyki, odkleić od przyciągania ziemskiego i wzbić tak wysoko, by koniuszkami palców dotknąć miękkiej pierzyny nieba. Wszak u mnie nie praca zawodowa, ale cicho skrywane przed moim otoczeniem pasje pozwalają ogarnąć chaos w głowie, rozproszyć zatory nastrojów, rozedrgać amplitudę uczuć. Choć przyznaję, że w dniach całkiem od spraw zawodowych wolnych, przyzwalają także na rozleniwienie i dekadenckie snucie się w piżamie do późnego popołudnia, nakręcanie kosmyka włosów na palec ze wzrokiem, na długie godziny, utkwionym w książce, grzesznemu pałaszowaniem kolejnego pojemnika lodów pistacjowych i całkowitej obojętności okazywanej wszelkim szyderczo uśmiechającym się obowiązkom.
Bo, choćby nie wiem jak ważyć, czy to ułożony i zaplanowany, co do minuty, czas zwykłej codzienności, czy nonszalancko nieliczony czas urlopu, ważne, aby w każdej z tych chwil wciąż szukać swojej „czterolistnej koniczyny”, w wysokich źdźbłach traw z lubością wyglądających ponad ziemię po zachłyśnięciu się kolejną porcją ulewnego deszczu.
Byle zdołać się zachłysnąć, byle nie stać się suchą pustynią, która poza rozsypywaniem ziarenek, na trudnych do ogranięcia wzrokiem przestrzeniach przylegającej ziemi, niczego nie rodzi. I choć wiatr rozwiewa ziarnka piasku w najróżniejszych kierunkach, łącząc je ze sobą w zbyt sypkich konstelacjach, pustynia pozostaje martwa. Jedynie kropla wody, kropla czystego natchnienia stającego się orzeźwiającym przebudzeniem pozwala wznieść się, jak burza piaskowa, ponad ziemską materię poszukując ciągłości między rozmijającymi się pragnieniami i niezrealizowanymi marzeniami. Poszukując ciągłości oddechu w bezsennie duszne noce, by pozostawać wciąż "przy życiu", przylegając do coraz głębszych warstw jego skóry. Chwytać ciągłość pozwalającą splatać się myślom, planom, nastrojom i  nie dopuszczać do zgubienie żadnego "oczka" w tym własnym mozolnym "szydełkowaniu" ciągu wydarzeń.
By istnieć konkretnie.
I choć ostatnio dość niezdarnie przychodzi mi odnajdywanie spójnych splotów, jakichkolwiek, to w dzisiejsze parne popołudnie, ciężko zawieszone ponad powolnie płynącym pierwszym, po urlopie, dniem pracy, jakże mocno utwierdziłam się w przekonaniu, że w tych poszukiwaniach najważniejsza jest ciągłość relacji międzyludzkich. Bo warto, nawet nadrywając ciągłość ułożonych skrupulatnie, sobie samej, koniecznych do wypełnienia się zdarzeń, znaleźć chwilę na spotkanie z osobą, która tę "przerwaną" ciągłość uzupełni swoją obecnością, pasjonującą rozmową i szczerym uśmiechem.
To relacje międzyludzkie są istotną ciągłością jaką jesteśmy obdarzani i jaką sami tworzymy.
To wszystko nie czucia, a podczucia, podpaniki, które przychodzą zawsze te same, nieraz nieoczekiwanie, po długim okresie  pogodnym wewnętrznie i bezmyślnym właściwie, myśl zaczyna znowu żyć (...)
fragmenty z Wyrwanych stron Józefa Czapskiego
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, 2010

Cokolwiek sobie przywłaszczam


Czuję się jak paproch, jak mikroskopijna grudka pyłu której dane było przysiąść na krawędzi wyrwanej kartki, na granicy światów pozostających wciąż nieprzebytymi.  Nigdy nie przeniknę tych warstw, bo najdrobniejszy powiew strąci mnie z tej krawędzi, zawieszając w pustej przestrzeni. W niebycie, w całkowitej próżni, bo jednego życia mało, by doszczętnie wsiąknąć w kartki nie czując pod stopami namacalnego dna, ale co najwyżej potykając o zbyt wysokie progi, które zachciało mi się przekroczyć. A ja chciałabym móc być kroplą tuszu na choćby jednej z kartek jego dziennika, zagiętym nieopacznie rogiem papieru, kropką postawioną od niechcenia, przecinkiem rozdzielającym zdanie, by mogło zgrabnie potoczyć się dalej. Nazbyt prostolinijnym wykrzyknikiem, podczas gdy on pozostanie na zawsze przepięknie wyprofilowanym znakiem zapytania zawieszonym nad moją, niewiele wciąż pojmującą, głową. Zostało zatem jedynie pomarzyć, by być choć źdźbłem myśli zakorzeniającym się w kolejnych warstwach książki, "ogonkiem" dnia i przebudzeniem nocy, końcówką pędzla sunącego bezszelestnie po płótnie zostawiając smugę jego postaci, zarys szczupłej sylwetki.
A mnie samej przecież zdaje mi się, że i
m dłużej z nim obcuję, to mocniej czuję rozkoszne uczucie zatracenia siebie samej. To tak, jak przestawać istnieć by za moment znów próbować poskładać swoje niezgrabne cząsteczki istnienia, czując ból zetknięcia z własną rzeczywistością. I jak teraz spojrzeć samej sobie w twarz, tak pozbawionej wyrazu,  niekształtnej, kiedy tuż obok widzę portret Józefa Czapskiego? Moje myśli rozsypują się zawstydzone, że ośmieliły się w ogóle narodzić w tak mizernej postaci. Więc pozostaje tylko pytanie: jak ogarnąć przenikliwość zapisków, jak je przysposobić, dopasować, ujarzmić ich moc i potęgę oddziaływania?
Czytam dwie książki jednocześnie: „Wyrwane strony” Józefa Czapskiego i jegoż „Portret” autorstwa Wojciecha Karpińskiego, by sobie coś z tego całego bogactwa spostrzeżeń i dociekliwej analizy "przywłaszczyć". Ale gdzie ja właściwie jestem, kim jestem, w poczuciu takiej nieprzydatności dla świata, nawet swojego własnego. I zdaję sobie sprawę z tego, że nigdy nie zdołam zobaczyć, czegokolwiek, w największych lustrach świata, tak jak on potrafił dostrzec wszystko w najmniejszym odłamku codzienności, poczuć ziarenko prawdy rozgryzając zalążek kolejnego dnia.
Więc sklejami pozrywane wątki, a opuszki palców chociaż pokrywają się coraz grubszą warstwą spoiwa, nadal odczuwają najdrobniejsze drgnięcie przenikające między akapitami, wznoszące się na pagórkach wybrzuszonych liter lub wpadające w pustkę na moment przerwanego zdania.
I jeszcze ten snujący się, po ścianach jego notatek, cień Simone Weil, której myśli tkwią w mojej głowie, dobijając się do rdzenia bytu, do źródła istnienia. Wszczepiły się we włosy, oplotły szczelnie przyprawiając o utratę tchu. Zgarniam więc każdy wymykający się moim palcom kosmyk jej myśli, jakbym próbowała zebrać niesforne włosy, na moment misternie je układając, próbując nadać im pewnego ugładzenia, ale one i tak się rozsypują jak nieudolnie zrobiona fryzura, z powrotem wpadając w oczy. A przyznać muszę szczerze, że tak wiele chciałabym sobie "przywłaszczyć", uczynić swoim by na zawsze pozostało prawdziwym podskórnym odczuwaniem, jednak jak zapisała S.W.:
Pokora polega na wiedzy, że w tym, co nazywa się <ja>, nie ma żadnego źródła energii, która pozwoliłaby nam się wznieść. Wszystko, co jest we mnie cennego, bez wyjątku, pochodzi skądinąd niż ze mnie, nie jak dar, ale jako pożyczka, która musi bez ustanku odnawiana. Wszystko, co jest we mnie, bez wyjątku, jest absolutnie bez wartości. A pośród darów pochodzących skądinąd cokolwiek sobie przywłaszczam, staje się natychmiast bez wartości.Tymczasem wartość tekstów Józef Czapskiego jest wartością niemożliwą do ujęcia w jakiekolwiek ramy obrazów, okładek książek. Są jak swobodne motyle przysiadając w dowolnie wybranym miejscu: w "Gołębniku", "Na widowni", stające się płatkami "Kwiatów w wazonie" lub "Żółtą chmurą", by w końcu schować się w kieszonce "Czerwonego szlafroka".
Na pewno kiedyś powstanie. Muzeum Czapskiego z konkretnym adresem, z eksponatami na ścianach, w gablotach, na bibliotecznych półkach. Byłoby spłatą społecznego długu wobec niezwykłej osoby i znakomitego dzieła, aby nastąpiło to możliwie prędko.Póki to nie nastąpi, ja wydzielam ze swojej własnej przestrzeni miejsce dla Józefa Czapskiego, na swój własny, prywatny użytek. Gdzie nie będzie się chować obrazów za grubymi szybami, bo jakże tam mogłby oddychać, ani zapisanych kartek w gablotach, bo jakże je wtedy posłyszeć. Zatem buduję obszar, gdzie będę mogła wejść o każdej porze dnia i nocy, przejść się między rysunkami, patrząc na wyrwane kartki jak na unoszące się latawce zachwycające kształtem i kolorem, swobodnie kołyszące się na wietrze. Wyrwane wszelki ograniczeniom. Sama zaś z pokorą chowam się za dowodem mojej niezdarności ujęcia kłębowiska odczuć i doznań, powoli blednąc, znikając, stając się szarym cieniem na ścianie.
   
fragmenty z książki "Portret Czapskiego" Wojciecha Karpińskiego
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich 

SMAŻONE ZIELONE POMIDORY


Tydzień minął niepostrzeżenie szybko. Przefrunął, zatrzepotała liśćmi, uśmiechnął promieniami słońca. Każdy dzień budził się jak zawsze o piątej trzydzieści, by zasnąć koło północy. I znowu na zegarku rano ta sama godzina i noc w takich samych barwach ciemności. Jak było odróżnić jeden dzień od drugiego. Mijały. Drzwi w pracy otwierały się o ósmej trzydzieści, podpisanie listy i lista zadań. Przerwa na kawę, zebranie, bladość beznamiętnych papierów, niełatwe rozmowy. Szesnasta trzydzieści zamykała drzwi, a ja wychodziłam na spotkanie ze wciąż widnym światem zewnętrznym. A jednak dni są coraz dłuższe, chociaż mnie wciąż zdawało się, że to przecież ten sam dzień. Szpilki zmieniałam na buty na płaskim obcasie, zrzucałam ograniczającą swobodę ruchów marynarkę. Praca, zawód zostawały za mną, nie licząc telefonu służbowego, który nie zna granic godzin pracy, bo pracuje bez jakichkolwiek ograniczeń.
Zawód, praca, czasami wybrane świadomie, czasami dane z przypadku, wykonywane z pasją bądź z pasji przyzwyczajenia. I choć sama pracą wciąż żyję, pochłania większość mojego czasu, kosztuje czasem dużo nerwów, obarczając odpowiedzialnością, którą dźwigam przygarbiając się pod jej ciężarem coraz bardziej, to przecież wychodząc z niej, wychodzę naprawdę, nie tylko fizycznie, ale nade wszystko duchowo. Zostawiam za sobą, by wrócić do siebie.
Tymczasem wczoraj patrzyłam na zawód, który jakby nim nie był, bo wczoraj zobaczyłam aktorstwo, które jest w pełnym tego słowa znaczeniu powołaniem i pasją, drugą skórą. Nie tylko rzemiosłem, na pewno nie podpisem na liście obecności w teatrze, etatem, zakładaniem masek, nie tylko świetnym warsztatem. Jest życiem, jest kobietą, jest Elżbietą Czerwińską.
W sobotnie popołudnie w ramach 9. Ogólnopolskiego Przeglądu Monodramu Współczesnego dla zgromadzonych widzów zagrała właśnie Ona. Chociaż 'zagrała' to nie jest słowo właściwie dobrane, po prostu wyszła na scenę. Wkroczyła w czerwonych, wysokich szpilkach, by przykuć naszą uwagę, by przyszpilić tych, którzy zapomnieli czym jest prawda o aktorstwie. By, nas widzów, zahipnotyzować, zelektryzować swoją charyzmą. W idealnie skrojonym garniturze stanęła jednak naga, objawiając całą prawdę o sobie, Elżbiecie Czerwińskiej-aktorce, Elżbiecie Czerwińskiej-kobiecie. Nie zakładała masek, nie stawała się, na potrzebę chwili, dwiema bohaterkami z historii napisanej przez Fannie Flagg w „Smażonych zielonych pomidorach”. Była każdą z nich po trosze. Pełnokrwistą Evelyn Couch, która w końcu pokazuje światu na jak wiele jeszcze ją stać, że wciąż może być atrakcyjna, pełna energii, radości życia dojrzałą kobietą, a za moment zmienionym głosem, z drżącymi dłońmi namalować portret starszej pani Threadgoode. I nie musiała zmieniać stroju, przywdziewać charakteryzacji, nakładać zmarszczek, ona sama je tworzyła na naszych oczach. Przekraczała granice wieku, doświadczeń, granice postaci tylko i wyłącznie samą sobą, każdym nerwem, tkanką, spojrzeniem, nakreślonym gestem, modulacją głosu. Wzruszała, rozśmieszała do łez, bawiła, tańczyła afrykański taniec radości życia, dla mnie, radości bycia na scenie, życia na scenie, odnajdywania siebie i potwierdzania, że warto było wrócić na scenę po latach z nią rozłąki, dla takich chwil, dla takiego monodramu wyreżyserowanego dla niej przez Remigiusza Grzelę. Tego, który jak nikt inny odczytuje pragnienia duszy, tego co skryte, który z takim wyczuciem "ulepił" postacie dla Elżbiety Czerwińskiej, tak by mogła pokazać samą siebie, włożyć w każdą z nich cząstkę własnej historii, własnego życia, własnych przeżyć i doświadczeń, prawdy o sobie.
Dzisiaj niedziela (spędzona na Iwaszkiewiczowskim Stawisku i spotkaniu z nietuzinkowym Jackiem Dehnelem, ale o tym przy innej okazji), zatem jak to niedziela, dla mnie będąca ostatnim dniem przed nowym tygodniem pracy. Powrót do szpilek, marynarek, odgrywania swojej roli, ale przecież nie siebie. Bo prawdę o sobie na ponad osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu, chowam pod płaszczem obowiązków, wymagań stawianych przez zawód, stanowisko. Mój podpis na liście obecności nie jest podpisem pod samą sobą, podczas gdy Elżbieta Czerwińska pod stworzonymi, w monodramie "Smażone zielone pomidory", postaciami podpisała się swoją pracą, łzami, pasją, wrażliwością, oddaniem i talenem. Całą sobą.
I parafrazując fragmencik z książki Fannie Flagg "Smażone zielone pomidory" mogę szepnąć sama do siebie: Może i siedzę tu, w domu spokojnej dojrzałości, ale myślami jestem w Starej Prochowni, przed monodramem "Smażone zielone pomidory".

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...