Kiedy nie pracuje się nad czymś z ciągłością, wolą rytmu, jakiś chaos robi się w głowie, wykluczające się plany, zatory nastrojów. Jedyne wyjście – wrócić do pracy, wziąć się na mundsztuk, wtedy dopiero te myśli, plany, nastroje zaczynają istnieć konkretnie, zaczynają ważyć.
Tymczasem mój budzik rozdarł delikatną tkaninę ciszy lekko podnoszącego się ze snu poranka, uświadamiając dotkliwie powrót do mojej znacznie bardziej prozaicznej ciągłości, niż ta przynależąca do Józefa Czapskiego.
Wracam do pracy i do najzwyklejszej codzienności, stałego rytmu, do ważenia, co zdaje się być istotniejsze na szali dnia. Czy zdołam dorzucić choć deczko ulotnego zachwytu, czy uda się, wbrew wszelkim zasadom fizyki, odkleić od przyciągania ziemskiego i wzbić tak wysoko, by koniuszkami palców dotknąć miękkiej pierzyny nieba. Wszak u mnie nie praca zawodowa, ale cicho skrywane przed moim otoczeniem pasje pozwalają ogarnąć chaos w głowie, rozproszyć zatory nastrojów, rozedrgać amplitudę uczuć. Choć przyznaję, że w dniach całkiem od spraw zawodowych wolnych, przyzwalają także na rozleniwienie i dekadenckie snucie się w piżamie do późnego popołudnia, nakręcanie kosmyka włosów na palec ze wzrokiem, na długie godziny, utkwionym w książce, grzesznemu pałaszowaniem kolejnego pojemnika lodów pistacjowych i całkowitej obojętności okazywanej wszelkim szyderczo uśmiechającym się obowiązkom.
Bo, choćby nie wiem jak ważyć, czy to ułożony i zaplanowany, co do minuty, czas zwykłej codzienności, czy nonszalancko nieliczony czas urlopu, ważne, aby w każdej z tych chwil wciąż szukać swojej „czterolistnej koniczyny”, w wysokich źdźbłach traw z lubością wyglądających ponad ziemię po zachłyśnięciu się kolejną porcją ulewnego deszczu.
Byle zdołać się zachłysnąć, byle nie stać się suchą pustynią, która poza rozsypywaniem ziarenek, na trudnych do ogranięcia wzrokiem przestrzeniach przylegającej ziemi, niczego nie rodzi. I choć wiatr rozwiewa ziarnka piasku w najróżniejszych kierunkach, łącząc je ze sobą w zbyt sypkich konstelacjach, pustynia pozostaje martwa. Jedynie kropla wody, kropla czystego natchnienia stającego się orzeźwiającym przebudzeniem pozwala wznieść się, jak burza piaskowa, ponad ziemską materię poszukując ciągłości między rozmijającymi się pragnieniami i niezrealizowanymi marzeniami. Poszukując ciągłości oddechu w bezsennie duszne noce, by pozostawać wciąż "przy życiu", przylegając do coraz głębszych warstw jego skóry. Chwytać ciągłość pozwalającą splatać się myślom, planom, nastrojom i nie dopuszczać do zgubienie żadnego "oczka" w tym własnym mozolnym "szydełkowaniu" ciągu wydarzeń.
By istnieć konkretnie.
I choć ostatnio dość niezdarnie przychodzi mi odnajdywanie spójnych splotów, jakichkolwiek, to w dzisiejsze parne popołudnie, ciężko zawieszone ponad powolnie płynącym pierwszym, po urlopie, dniem pracy, jakże mocno utwierdziłam się w przekonaniu, że w tych poszukiwaniach najważniejsza jest ciągłość relacji międzyludzkich. Bo warto, nawet nadrywając ciągłość ułożonych skrupulatnie, sobie samej, koniecznych do wypełnienia się zdarzeń, znaleźć chwilę na spotkanie z osobą, która tę "przerwaną" ciągłość uzupełni swoją obecnością, pasjonującą rozmową i szczerym uśmiechem.
To relacje międzyludzkie są istotną ciągłością jaką jesteśmy obdarzani i jaką sami tworzymy.
To wszystko nie czucia, a podczucia, podpaniki, które przychodzą zawsze te same, nieraz nieoczekiwanie, po długim okresie pogodnym wewnętrznie i bezmyślnym właściwie, myśl zaczyna znowu żyć (...)
fragmenty z Wyrwanych stron Józefa Czapskiego
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, 2010
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz