Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wojciech karpiński. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wojciech karpiński. Pokaż wszystkie posty

Wojciech Karpiński. Ballada zewnętrznego życia.

22 sierpnia 2002 w "Obrazach Londynu" Wojciech Karpiński pisał:
"W pewnym momencie powiedział, że po węgiersku istnieje słowo określające rodzaj serenite (ale to złe słowo), spontaniczne zachwycenie, korzystanie z życia, bezinteresowne otwarcie na świat, mają je często dzieci, wielu ludzi potem je traci, a bez tego życie nie jest warte złamanego grosza."

22 sierpnia 2020, sama próbuję notować. Mam jednak wciąż słowa bezskrzydłe. Niezdolne unieść ciężaru pustki zamkniętych źrenic. Trzepotałby tylko bezdźwięcznie stając się krzykiem bezradności i braku zgody. I tylko sama pytam siebie czy firanka w oknie dawnego mieszkania Gabora choćby drgnęła? Czy Chrystus Tycjana choć uronił łzę, Święty Franciszek Zurbarana przysłonił dłonią twarz?
Zostawiam dawne słowa i fragment wiersza, o którym Wojciech Karpiński pisał:

"Ależ to ulubiony przeze mnie fragment wyjątkowo bliskiego mi wiersza Hofmannsthala Ballada zewnętrznego życia: I ciągle wieje wiatr, i wciąż od nowa mówimy i słyszymy wiele słów, i czujemy pragnienie i zmęczenie ciała."


Wojciech Karpiński 11.05.1943-18.08.2020

Florenckie skórzane pudełko


Jestem człowiekiem: krótko żyję
i niezmierzona jest noc.
Spoglądam w górę:
gwiazdy piszą.
Nie rozumiejąc, pojmuję:
ja też jestem pisany
i w tej właśnie chwili
ktoś mnie sylabizuje.

Octavio Paz "Braterstwo" 
tłum. Krystyna Rodowska

W niepewnych jeszcze promieniach słońca pojawiło się spojrzenie na nieznajomą twarz, samotny fotel i filiżankę angielskiej herbaty, szklankę whisky tomik wierszy Jarosława Iwaszkiewicza. Obraz składający się z wielości warstw w ciemnych ścianach niewielkiego pokoju pełnego książek i wybrzmiewających donośnie słów. Płótno przesiąknięte różnorodną intensywnością tonów, odmiennymi barwami i pozrywanymi włóknami nerwów oderwanych od korzeni. Istnienie poskładane ze spotów zdarzeń. Kilku szkiców. Szelestu czytanych ponownie listów.

Jeszcze jeden dokument stał u początku moich poszukiwań twarzy Henryka. Jest to list bez nagłówka bez daty, bez podpisu. Tekst bardzo literacki, ale dotyczący spraw podstawowych, zerwania przez Henryka z jego dawną biografią, przyznania sobie prawa do wyboru rodowodu i budowania własnego życiorysu.


Pudełko w pudełku. Florenckie. Skórzane. Wypełnione zapachem tytoniu owiniętego w białe bibuły. Otwierane z zaciekawieniem, stworzone skrupulatnie z niedopowiedzeń, zbieranych dokumentów, starych fotografii i zapisków. Portret układany niczym misterna mozaika nie zawsze pasujących do siebie fragmentów szlachetnych kamieni i zwykłych, przydrożnych kamyków. Droga, wijąca się od Stanisławowa, przez Riazań, Rzym i Mediolan, Warszawę, aż po wrośnięcie w ziemię Opactwa Bernedyktynów w Tyńcu.
Może teraz w cieniu klasztornego muru, patrząc ze skalistego wzniesienia, łatwiej dostrzec mu będzie prawdziwego siebie. Ukrywanego pod kolejnymi nazwiskami, wyschniętymi warstwami atramentu przykrywającego zmieniające się rysy tej samej twarzy trudnej do uchwycenia. Twarzy z efektem "braku umiejscowienia", różnych jej odmian nachodzących na siebie jak w kalejdoskopie kolorowych szkiełek, z których każda jest intrygującą w swojej odrębności, a przenikając się pozostają w charakterystycznej spójności grymasów tworząc obraz postaci nietuzinkowej i frapującej. Człowieka poruszającego się na granicy stwarzania siebie.

Zastanawiałem się nieraz nad tym, co jest gorszym wyborem moralnym - czy kontynuowanie swojej dawnej egzystencji, czy też rozpoczęcie życia na nowo, nawet za cenę stworzenia sobie mitologii zawsze nieszczelnej, zawsze wystawionej na niespodziewane dziurawienie. Wybrałem drugi wariant, i nie chciałbym go bronić. Po prostu wydaje mi się bardziej ludzki i uczciwy. Tamtą egzystencję można kontynuować uczciwie, jedynie odciąwszy się od świata, każdy inny sposób jest albo kompromisem, albo bezmyślnością.

Wojciech Karpiński podejmuje wyzwanie odtworzenia kolejnych twarzy Henryka Krzeczkowskiego patrząc na nie z taką samą ciekawością jak patrzy na bliskie mu obrazy w muzeach, z umiejętnością dostrzegania istotnych detali, odmiennych technik i sposobów nakładania farb, załamań światła odbijającego się w jego własnych źrenicach. Dzięki swojej zdolności dostrzegania mądrości w oczach człowieka odwróconego od swojej przeszłości, w podszewce przywdziewanych masek, znajduje głębszy sens jego istnienia. Duchowe przemiany niepozbawione licznych wątpliwości.
Patrzy świadomie, a jego wzrok wydaje się wciąż nienasyconym, skrupulatnie wyszukującym kolejne poszlaki, odczytującym kartki z dziennika, odnajdującym zapomniane adresy i numery telefonów. Układa historię życia od początku. Szkicuje kontury i nadaje blasku pobladłej twarzy człowieka imieniem Szilo. Człowieka z zatartą przeszłością, który tak silnie zaistniał w jego własnym życiu, bo jak przyznaje sam autor: Było mi to potrzebne do wewnętrznych rachunków z samym sobą.
Spłaty długu. Zachowania dla kolejnych pokoleń. Trudno zatem nie poddać się przenikliwej wędrówce przez kolejne etapy życia Henryka podejmującego próby odbicia się od szarzyzny powojennej Polski, w jej politycznym i historycznym tle, niczym od trampoliny pozwalającej oderwać stopy od otaczającej go przeciętności. Przyglądamy się z bliska wyborom Hermana Gernera / Henryka Meysztowicza / Henryka Krzeczkowskiego. Obieranym przez niego trudom budowania siebie. Ciągłej pracy u podstaw. Pracy nad sobą, swoją pozycją, swoim (za)istnieniem. Pewnej stałej zmienności. Płynnej, konsekwentnej jak rzeka czasu owijająca proces kreowania siebie za kolejną kurtyną niekończącego się aktu rodzenia na nowo. Monodramu jednego aktora. Intrygującego, wymyślonego, jak i boleśnie prawdziwego. W całej swojej szlachetności nigdy przeciwko komuś, ale w nieustannych próbach zapisania prawa do własnej wolności i dokonywanych wyborów. Własnoręcznie pisanego scenariusza na życie.
Paryż. Warszawa. Berlin. Tel Awiw. Wojciech Karpiński kreśli miejsca poszukiwań świadków przeszłości Henryka. Zatacza kręgi na mapie świata, zapisuje kolejne nazwy ulic, numery domów, daty i nazwiska, podpisuje zdjęcia i rozpoznaje twarze uchwycone w czarno-białych kadrach. Precyzyjnie składa rozsypane przez czas kawałki porzuconej tożsamości. Chwyta dawne głosy na zakręcie ulic.
W szczególny sposób zdaje się życie Henryka Krzeczkowskiego spójnym z życiem Ireny Conti, opisanej w książce Remigiusza Grzeli "Wybory Ireny". Poetki, dziewczyny walczącej Warszawy, która po wojnie przeobraża się, zmienia tożsamości, zaciera swoją przeszłość razem z jej własną pamięcią o ludziach pozostawionych za murem getta, za zgliszczami wojny, niechcianymi wspomnieniami. W zapomnieniu swojego żydowskiego pochodzenia. Zmieniający się wraz ze zmieniającym światem.
Oboje podejmują podobne decyzje. Oboje istnieją dzięki melodii własnych słów. W poezji. W namiętnych dysputach i monologach. Irena w ogólnym rozrachunku ponosząc osobistą porażkę. Umierając z dala od siebie. Szilo wychodząc zwycięsko choć nie pozbawiony ran. W każdym ze swoich wizerunków. W doświadczeniu przeprowadzek od siebie do siebie. Intensywności myślenia będącego iskrą autentycznego istnienia.
"Henryk". Kolejna twarz. Kolejna rozmowa Wojciecha Karpińskiego z Henrykiem. Może ostatnia. Książka pozbawiająca nocy snu. Intensywna i emocjonalna. Osobista, jak każda autora "Twarzy". Blisko skóry. Sprawiająca, że w uchylonej szafie rozkwitają kwiaty na letnich sukienkach, a iście londyńskie mgły osiadają w ogrodzie zwiewną lekkością zachwytu na dźwięk jego słów, niemal jak w piosence Gershwina, potrafiących odebrać urok samemu British Museum.
Trzeszczy stara płyta, gwiżdże czajnik z wodą, fusy czarnej angielskiej herbaty szamotają się w szklanym ciele szklanki  nabierając wyrazistości i wypełniając zapachem wnętrze małego pokoiku na Czackiego, wypełniając aromatem florenckie skórzane pudełko.
Octavio Paz powiedział, że "przeszłość jest czasem, który powraca". Zamykam powieki. W krześle rozsiada się cień sylwetki w idealnie skrojonej marynarce z białym goździkiem w butonierce.

Cóż, spotkanie z Henrykiem jest dla mnie przygodą, która zapewne nigdy się nie skończy. Wdzięczny jestem za rozmowy w pokoju na Czackiego, za lata spędzone nad pozostałymi po nim świadectwami. Dzięki wysiłkowi pamięci i wyobraźni pełniej rozumiem jego opisy pracy nad sobą, budowy siebie, wątpliwości co do sensu prowadzenia zapisków oraz niemożności ich przerwania (...)
Powracam do wybranych fragmentów, które nabierają głębszej wymowy. Odkrywam w nich kolejne szkice do jego autoportretu żywego, bo wciąż się mieniącego nowymi znaczeniami.


"Henryk" Wojciech Karpiński
wyd. Zeszyty Literackie, 2016



Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj 
zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego, 
co podziwia w sposób - powiedziałbym - organiczny.
Konstanty A. Jeleński "Chwile oderwane"

Jeszcze kilka dni temu gorące powietrze w omdleniu zawisło na klamce upalnego poranka. Stopy wykradały wzory ze splotu gęstego powietrza i nitek wełnianej włóczki dywanów przenosząc je w nowe miejsca niczym kalkomanie z dzieciństwa. Jodełki z drewnianej podłogi odciskały się jak linie papilarne rozciągnięte od czubków palców po krągłości ociężałych stóp zostawiających ślady, wyglądające niczym drzeworyty Albrechta Dürera, odciśnięte na chłodnej posadzce łazienki. Czarno-białe. Zmyte z kolorów. Osadzone w kontrastach rzeźbień i zagłębień cienkich warstw mlecznej fugi.
Wycinek lustra zdawał się znieruchomiałym jeziorem niezdolnym odzwierciedlić spojrzenia zwieszonego po jego drugiej stronie. Duszno. Świat znikał w całkowitym bezruchu nieistnienia. W spiralnych korytarzach muszli odbijał się głos wspomnień niczym przypływ o skalisty brzeg opustoszałej plaży. 
Spomiędzy kartek książki wyciekały nitki czarnego atramentu wijąc się niczym górskie potoki między zakładkami kolejnych akapitów rozbijając się o kamyki i nierówności poustawianych w równym szeregu liter. Brodzę po kostki w tekście gotowa w nim utonąć na zawsze. Przesiąknąć każdym słowem. Roziskrzeniem magnetycznych spotkań i odniesień w wielości warstw. Historycznej, malarskiej i literackiej. 
"Książki zbójeckie". Dzisiaj rozwichrzone porywami chłodniejszego wiatru unoszą się na jego skrzydłach tworząc obrazy poetyckie w mojej prozie codzienności. Ukazując plastyczność urealniających się wizji pozostawiających niespokojne serce i oczy pragnące dostrzec jeszcze więcej, wyczytać mądrzej z rytmu stylistyki zarezerwowanej jedynie dla tego autora. W krokach jego swoistej pielgrzymki do książek i autorów jemu najważniejszych. 
Ich lektura stanowi zasadniczą przygodę duchową mojej młodości. Wybór autorów nie sprawia kłopotu. Przywołuję tych, którzy przemówili wówczas do mnie najsilniej. Byłem spragniony języka, który mógłbym uznać za własny. Po omacku szukałem pomocy. Siedem spotkań zapisało się w mojej pamięci ze szczególną wyrazistością. Z kart Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Józefa Czapskiego, Jerzego Stempowskiego, Aleksandra Wata, Konstantego Jeleńskiego dobiegł do mnie żywy głos.

Ich głos. Język. Stanowią istotę łączącą ich na wielu płaszczyznach przynależności. Do Polski, do Europy, do tradycji. W każdej z reprezentowanych przez siebie sztuk, malarstwie czy literaturze, politycznej wrażliwości, pozostający wierni sobie i swoim korzeniom potrafiąc jednocześnie widzieć szerzej, mówić dosadniej w spleceniu z ówczesną rzeczywistością, w walce o autentyczność i zachowanie dziedzictwa. Znajdując swój język. Uniwersalność, jaką w filozofii Hansa-Georga Gadamera możemy odczytać jako nieskończoność. Rozmowę, której brak końca, którą można wskrzesić na nowo, gdzie „język staje się prawdziwym centrum ludzkiego bytowania”. Stając się poszukiwaniem własnego głosu, który byłby zgodny z temperamentem i doświadczeniem, a potrafił przekazać wizję duchowej rzeczywistości. 

Wojciech Karpiński zebrał obok siebie garstkę wygnańców historii, emigrantów, twórców światowej miary, „niespiesznych wędrowców”, rysując ich portrety w skupieniu nasłuchując szepty ich „swobodnych głosów”, zbierając „Wyrwane strony” i utrwalając „Chwile oderwane”. Podnosząc z klęczek współczesnego zapomnienia ich myśl zdystansowaną od mód, bo opartą na spostrzegawczości świata, mądrości doświadczeń i autonomiczności, przeżywanego w pełni człowieczeństwa nie pozbawionego wyobcowania, bólu i talentu odczuwania mocniej, odbierania świata intensywniej. 
Trudno oderwać się od „Książek zbójeckich”. Wytaczają drogę dla każdego czytelnika. W toczącej się dyskusji o poziomie czytelnictwa w Polsce, o jakości książek jakie zalegają księgarniane półki i pojawiają się w czytelniczych rankingach, „Książki zbójeckie” mówią same za siebie. Współcześnie, choć spisywane w latach osiemdziesiątych.
Znudziły mi się te gonitwy za tytułami, których nikt nie widział. Jeżeli nie mogę dostać książek niezłych, dlaczego nie sięgnąć po dzieła znakomite, naprawdę istotne? Na tym szczeblu abstrakcji stopień nieistnienia staje się mało ważny. Spacerując od jednej księgarni do drugiej, zamiast mamrotać pod nosem niezbyt życzliwe komentarze pod adresem tytułów, nazwisk, problemów, postanowiłem porozmawiać z pamięcią i wyobraźnią. Książki nieistniejące? Nie ma ich jeszcze w księgarniach i bibliotekach. Mogłyby być. Powinny być. Niech będą.

Wielogłosem w głosie Wojciecha Karpińskiego. Jego własnym językiem. Podobnie jak Józef Czapski próbującym dotrzeć do pisarza, którego twórczość go zafascynowała i tę swoją fascynację przekazując dalej, ukazując jak słowa i widzenia stają się naczyniem połączonym stanowiącym siłę jego pisarstwa. Kreśląc portrety i olśnienia, krajobrazy poezji, przestrzenie i styl. "Książki zbójeckie" Wojciecha Karpińskiego. Moja książka zbójecka. Okradająca z każdej wolnej chwili. Wzbogacająca.
Tak czyta się tylko raz. (...) Ktoś potrafi utrwalić w słowach to, co było dla niego bolesną, intymną intuicją. Takie spotkania dodają siły, utwierdzają w słuszności obranej drogi. Wspomina się je ze szczególną wdzięcznością.

"Książki zbójeckie" Wojeciech Karpiński
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2009





"Piszę te słowa w Londynie"

Obrazy. Ujęte w ramy. Nieruchomo spoglądające z muzealnych ścian. Nieme, a jednocześnie mówiące tak wiele, pozostając obszarem także do naszej własnej interpretacji. I obrazy niczym nieograniczone. Przemieszczające się wraz z nami. Kryjące się za rogiem ulicy, w kąciku naszego oka, w migawce znikającego zachodu słońca lub sennie przejeżdżającego autobusu. 
Inne trasy. Pokonywane pieszo, mimo londyńskiego chłodu i deszczu, albo metrem sunąc podziemnymi korytarzami miasta. I inne trasy. Muzealnych wystaw, różnych jak artystyczne upodobania. Wszystko zamknięte w dniach i godzinach swoistego dziennika spisywanego w odstępach czasu nakreślanego wizytami w galeriach i w gościnnych progach mieszkania Gabora. W ważności każdej mijającej sekundy.
Okiem się widzi, ale także, w sposób zamierzony lub bezwiednie, wyraża siebie. Bogactwo języka daje tu pojęcie o możliwościach tej ekspresji - pisała w swojej książce, "Inne obrazy. Oko, widzenie, sztuka. Od Albertiego do Duchampa", prof. Maria Poprzęcka.
Wojciech Karpiński przy każdym obrazie Londynu pozostawia cząstkę samego siebie ilustrując ją z gracją dobieranych słów. Wyraża siebie i swoją wrażliwość, umiejętnością widzenia dotykając materii malarskiego płótna niemal w każdym jego ukrytym splocie. Pod warstwą farby, w jej zagłębieniach, załamaniach światła, półcieniach i wyrazistości kolorów. Sam pozostaje w ich tle, w cieniu sklepień muzealnych budynków rozsianych na indywidualnie kreślonej mapie kolejnych spacerów. W rozmowach z Gaborem, a może nade wszystko umiejętności słuchania jego poglądów na życie, w każdej jego sferze. Może dlatego, ze skrupulatnością, Autor notuje nawet godzinę spotkania, uwypuklając ważność tych wspólnie spędzanych chwil.

Sobota, 1 marca 2003
Z Gaborem jestem umówiony na kolację o 19.30 (...) Gabor dał gęstą węgierską zupę i gulasz. Rozmowa do pierwszej. Znów widział źródło zagrożenia dzisiejszej kultury w chęci ujęcia w słowa wszystkiego. Nic nie pozostaje. Wszystko zanika. Stąd kłopoty z tożsamością, z poczuciem własnej wartości.

To swoiste doprecyzowanie czasu wypełnionego rozmową, wychodzącą poza ramy tuzinkowych pogawędek przy filiżance afternoon tea, staje się istotne i dla nas, czytelników, skupionych nad kolejną kartką książki, sącząc każdy nowo widziany fragment podróży ujęty w obrazach i słowach. Same zaś "Obrazy Londynu" stają się także obrazem Gabora. Postaci, która będzie zamieszkiwać już nie tylko swoje ciasne mieszkanie wypełnione książkami, nie tylko pamięć i wspomnienia Autora, ale i nasze własne doświadczenie wyniesione ze wsłuchiwania się w jego sposób widzenia sztuki wplecionej w życie.
Z wdzięcznością wchodzę w ten londyński rytm idąc śladami Autora. Mijamy razem kawiarnie, przeglądamy poranne gazety i doniesienia o wystawach wartych zobaczenia i zauważamy drobne zmiany w rozwieszeniu obrazów na wystawach już nam znanych. Nasze kroki się stapiają z wieczorną mgłą, cienie pochylonych późną porą sylwetek suną za nami niczym spojrzenie znużonego swoją pracą strażnika muzeum. Dla niego obcowanie ze sztuką stało się być może codziennością. Nie ma ochoty na kolejne spotkanie z Tycjanem ani by schwytać na moment spojrzenie Moneta zza ściany deszczu. Zawsze może to zrobić dnia następnego, a może kolejnego nienaznaczonego żadną datą ani godziną. Męczeństwa świętego Maurycego. Wychodzimy zostawiając za sobą zamykające się drzwi kolejnej londyńskiej galerii. Księgarnie. Przystanki autobusowe. Opustoszałe stoliki w restauracjach, filiżanki pozostawione na wczorajszej gazecie jak z obrazu Józefa Czapskiego. On też obecny. Nieodzowny w tych wędrówkach, jak jego umiejętność widzenia. "Wystarczy patrzeć naprawdę patrzeć oczami bez przyjętej hierarchii (góry piękne - szmaty brzydkie), żeby en voyageant autour de ma chambre człowiek mógł przeżywać to, czego inni nie mogą dojrzeć, kręcąc się naokoło jak wiewiórki". Wytężam wzrok i słuch. Na obrazy. Na słowa. Porzucam przyjęte hierarchie. 

O Bonnardzie powiedziano, że nie malował świata, ale malował nasz proces postrzegania (...) Sam o sobie powiedział, że chciałby przedstawić na płótnie wrażenie, jakie się ma, gdy nagle wchodzi się do pomieszczenia. Powiedział też, że sztuka jest zatrzymywaniem czasu".

"Obrazy Londynu" Wojciecha Karpińskiego malują nasz proces postrzegania, a jego umiejętność widzenia sztuki zatrzymuje czas, byśmy mogli go lepiej dostrzec i przeżyć. Wpatrywać się w obrazy, by rozumieć więcej.

Piątek, 19 września 2008
Obudziłem się o 10.50, dość napięty, myślę z niepokojem o moich planach pisarskich, nie tyle o ich braku (bo jak najbardziej są) czy małej realności, ile o ich rozległym rozłożeniu w czasie. Łączy się to z wyjazdami, które są mi potrzebne, także do pisania. Wynika wyraźnie, że do stycznia zaległościami się nie zajmę. Na pewno jednak pobyt londyński dobrze mi zrobił. I doceniam wspaniałe warunki, jakie mam u Gabora, także dzięki możliwości kontaktu z jego niezwykła osobowością.


Wojciech Karpiński "Obrazy Londynu"
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2014



Przynosisz to, czego mi brak

Już dawno nic mnie tak nie poruszyło, nie wyrwało z wewnętrznego, mogłabym rzec nieomal klasztornego zamknięcia. Z odseparowania na czułość słów wydobywających się spomiędzy szelestu zamkniętych na jakiś czas dla mnie książek. Przebudziłam się, by z perspektywy kobiecej wrażliwości ubranej w zakonny habit i oddzielonej od zewnętrznego świata, ujrzeć jej niewidoczną obecność w listach wymienianych z Nicolą Chiaromonte. I chociaż trudno nie podziwiać kunsztu epistolograficznego pisarza, szeroko widzianego i rozumianego świata, jego filozoficznych rozważań, spostrzeżeń o stanie ludzkości, to właśnie jej nieobecne istnienie w tej korespondencji jest tak subtelnie wyczuwalne. Nie mówię tego tak sobie, pod wpływem radości, jaką napełniają mnie Twoje słowa, ale dlatego, że naprawdę staram się służyć Ci za "zwierciadło". 
Tymczasem Muszka (Melanie von Nagel) służy Bogu, pomiędzy murami klasztoru benedyktynek w których schroniła się po śmierci męża, w dobrowolnym zamknięciu na wszelką zewnętrzność, jednocześnie otwiera swoje własne wnętrze. Można się zastanawiać kto dla kogo był "zwierciadłem", może po prostu oboje przeglądali się we własnych oczach całkiem się nie widząc. Uzupełniając się i wzbogacając nawzajem, każde z nich przeżywając życie w liczbie pojedynczej, ale jednocześnie w jakimś szczególnym dusz i prawych umysłów złączeniem.
Opublikowanych siedem, niedługich listów Nicoli Chiaromonte do Melanie von Nagel pachnących lawendą i nieomal przepełnionych delikatnością płatków bratka, niesie w sobie niezwykłą siłę, intelektów, łączącego ich czujnego przyglądania się człowiekowi i jego istnieniu w ciągle zmieniającym się świecie, ale i w okazywanej sobie wzajemnie trosce i czułości. Jakby jedno dla drugiego stawało się szkicem do pełniejszego portretu, barwą i wyrazistością widzenia życia, odpowiedzialności za obraz świata i bytu jednostki. W prawdzie i szczerości wobec samych siebie, niczego nie ukrywając, nie tworząc niczego na pozór, ale obdarzając się wzajemnym zaufaniem. Ja czuję upływ lat głównie wtedy, kiedy odkrywam w sobie obszary martwe - a pociechą jest to, że nie jestem jeszcze "stary" w najgorszym tego słowa znaczeniu, zachowując jeszcze zdolność "odczuwania" i daję się ponieść temu, co czuję. Jeśli idzie o Ciebie, jesteś najmłodszą istotą, jaką znam.
Urzekli mnie oboje. Nicola intensywnością słów i myśli, które można przeczytać między kartkami "Zeszytów Literackich", Muszka w moim własnym domyśle jej słów. W jej skromnej, ale wyraźnie odczuwanej obecności między akapitami jego listów. W kompozycji dwóch niezwykłych istnień i ich wzajemnego dla siebie znaczenia.
Tak, Ty przynosisz mi czyste i łagodne powietrze. Ale właściwie nie takie łagodne, tak jak nie jest "łagodny" krajobraz Delf czy Kume. Otóż to: przynosisz to, czego mi brak.


Nicola Chiaromonte - Listy do Muszki (Melanie von Nagel)
wybór Wojciech Karpiński
tłum. Alina Kreisberg
"126 Zeszyty Literackie, Warszawa-Paryż, lato 2014"












Portret podwójny


(...) powinieneś odkrywać piękno, gdzie tylko można,
większość ludzi w ogóle nie dostrzega piękna...
pisał Vincent van Gogh w liście do swojego brata. A przecież bieg przez codzienność, potykanie się o jej kanciaste krawędzie, bieg niemalże równolegle z mijającym dniem, by za chwilę stąpać po jego śladach, jego cieniem się stając, jakże często przysłania nam umiejętność spostrzegania piękna skrytego tuż za niedostrzeganym rogiem nazbyt wąskiej ulicy.
Dlatego odliczam dni do wytęsknionego urlopu. I choć żaden nadmorski wyjazd nie kreśli się, dla mnie, płynnym ruchem na piaskach sierpniowych plaż, to sam fakt oderwania się od stosu służbowych papierów, uwolnienia od pantofli na obcasie i odwrócenia budzika plecami do zbyt szybko uciekającego czasu, napawa mnie trudną do ukrycia, przed samą sobą, radością.
Zatem obiecuję sobie: poranki witać leniwie, rozciągając w nieskończoność każdą najdrobniejszą cząsteczkę budzącego się dnia, machać nogami siedząc na brzegu łóżka, jak na brzegu grobli, wciąż z przysłoniętymi snem oczami, by niespiesznie, w dowolnie wybranym momencie, zanurzyć stopy w papuciach, w których przetuptam całe dnie. Miękko.
Włosy będę związywać niedbale w swój koczek w niezmiennym od lat stylu "a la babuszka" i pozwalać grzywce wpadać w oczy. Wezmę urlop od rutyny codzienności, jej ułożonego przez obowiązki schematu, wszelkich konieczności. Nie będę gonić za czasem ani łapać przykrótkiego oddechu.
Będę rozkoszować się przydymioną atmosferę artystycznej bohemy pykając „Fajkę van Gogha” i bujać się w hamaku ze Stingiem, spoglądając na intensywną barwę złocistego słonecznika kontrastującego z błękitem pogodnego nieba. Siadać w fotelu, obok Marii Kasprowiczowej, w stronę której, jakże zręcznie, popchnął mnie Radosław Romaniuk portretując intrygujący obraz żony poety na kartkach swojej książki "One". Będę więc z zainteresowaniem przyglądać się podwójnemu portretowi: Marusi Bunin, jej przemienieniu w Marię Kasprowiczową i sylwetce samego poety, kreślonych na kartkach jej "Dziennika", o których w swoim wstępie Konrad Górski napisał:
"
Dziennik Marii Kasprowiczowej jest dziennikiem  p r a w d z i w y m  i dlatego utrwala dokonywające się w czasie istotne zmiany w stosunku autorki do świat i ludzi. Odtwarzając ten rozwój wewnętrzny autorki, Dziennik jest zarazem wspaniałą ilustracją duchowego promieniowania Kasprowicza (...) Oczywistą też rzeczą jest, że Dziennik ten, rozpoczęty przez dwudziestoletnią dziewczynę, a skończony przez kobietę dojrzałą, która przeżyła kilkanaście lat u boku wielkiego poety, stał się zwierciadłem olbrzymiej ewolucji wewnętrznej, jaką żona Kasprowicza przejść musiała."  Brzmi pysznie.
W końcu u schyłku, oby, gorącego dnia zostawiając na rozgrzanym tarasie chłodne ślady wypoczętych stóp i zarys swojej, może wreszcie nieprzygarbionej sylwetki, schować się w blasku popołudniowego słońca, w iście południowych klimatach, pichcąc „Pappa al pomodoro”, tradycyjną toskańską, gęstą zupę pomidorowo-chlebową, z Marleną de Blasi, wiodąc leniwe i niewymagające większego wysiłku „Tysiąc dni w Wenecji”.
Obiecuję sobie, takie właśnie plany literackich podróży, podczas których nanosić będę swoistą mapę topografii uczuć, smaków i pasji, przekraczając granice wytaczane przez prozaiczną codzienność i dość przekornie oczekując nadejścia jesieni. Bo jakże za nią nie wyglądać, jakże jej nie wypatrywać, skoro to ona ma przynieść w swoim plecionym koszyku: trzeci tom "Dzienników" Jarosława Iwaszkiewicza, wydanie Jego korespondencji prowadzonej z Wiesławem Kępińskim, przybranym synem, może jeden z najintymniejszych portretów relacji ojciec-syn, oraz korespondencję z Czesławem Miłoszem w "Portrecie podwójnym".
A takim też podwójnym portretem jest zapowiadana na wrzesień wystawa w Muzeum Literatury, pod tymże właśnie tytułem, poświęcona Konstantemu Jeleńskiemu i Leonor Fini. Jak głosi niewielkich rozmiarów ulotka:
Po raz pierwszy w Polsce zostaną pokazane sprowadzone z Paryża obrazy olejne Leonor Fini. Zaprezentujemy prace plastyczne artystki z kolekcji muzealnych i prywatnych z Polski, Paryża i Nowego Jorku. Pokażemy fotografie archiwalne, dokumenty, rękopisy, pamiątki i księgozbiór Kota Jeleńskiego ze zbiorów Muzeum Literatury i Instytutu Literackiego w Maisons-Laffitte".A po urlopie, po wakacjach, wyczekiwana jesień na Otwartym Uniwersytecie. Tym razem w iście literackich klimatach, odkładając wykłady poświęcone portretom malarek na sezon wiosenny.
Cudowny stan oczekiwania, ale tymczasem
uciekam jeszcze do pracy, cicho odliczając kolejny dzień, a raczej już przenikającą, przez gęstą siateczkę moskitiery, noc, by rano w lusterku nie przyglądać się ze zdziwieniem swojemu portretowi podwójnemu, bo w niedospanych i przemęczonych oczach wydającemu się kiepską podróbką "rozbitej przestrzeni" z obrazów Roberta Delaunay'a.


fragment z Fajki van Gogha Wojciecha Karpińskiego, wyd. Zeszyty Literackie, 2011
oraz fragment ze wstępu do Dziennika Marii Kasprowiczowej
wyd. Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1958
 

Cokolwiek sobie przywłaszczam


Czuję się jak paproch, jak mikroskopijna grudka pyłu której dane było przysiąść na krawędzi wyrwanej kartki, na granicy światów pozostających wciąż nieprzebytymi.  Nigdy nie przeniknę tych warstw, bo najdrobniejszy powiew strąci mnie z tej krawędzi, zawieszając w pustej przestrzeni. W niebycie, w całkowitej próżni, bo jednego życia mało, by doszczętnie wsiąknąć w kartki nie czując pod stopami namacalnego dna, ale co najwyżej potykając o zbyt wysokie progi, które zachciało mi się przekroczyć. A ja chciałabym móc być kroplą tuszu na choćby jednej z kartek jego dziennika, zagiętym nieopacznie rogiem papieru, kropką postawioną od niechcenia, przecinkiem rozdzielającym zdanie, by mogło zgrabnie potoczyć się dalej. Nazbyt prostolinijnym wykrzyknikiem, podczas gdy on pozostanie na zawsze przepięknie wyprofilowanym znakiem zapytania zawieszonym nad moją, niewiele wciąż pojmującą, głową. Zostało zatem jedynie pomarzyć, by być choć źdźbłem myśli zakorzeniającym się w kolejnych warstwach książki, "ogonkiem" dnia i przebudzeniem nocy, końcówką pędzla sunącego bezszelestnie po płótnie zostawiając smugę jego postaci, zarys szczupłej sylwetki.
A mnie samej przecież zdaje mi się, że i
m dłużej z nim obcuję, to mocniej czuję rozkoszne uczucie zatracenia siebie samej. To tak, jak przestawać istnieć by za moment znów próbować poskładać swoje niezgrabne cząsteczki istnienia, czując ból zetknięcia z własną rzeczywistością. I jak teraz spojrzeć samej sobie w twarz, tak pozbawionej wyrazu,  niekształtnej, kiedy tuż obok widzę portret Józefa Czapskiego? Moje myśli rozsypują się zawstydzone, że ośmieliły się w ogóle narodzić w tak mizernej postaci. Więc pozostaje tylko pytanie: jak ogarnąć przenikliwość zapisków, jak je przysposobić, dopasować, ujarzmić ich moc i potęgę oddziaływania?
Czytam dwie książki jednocześnie: „Wyrwane strony” Józefa Czapskiego i jegoż „Portret” autorstwa Wojciecha Karpińskiego, by sobie coś z tego całego bogactwa spostrzeżeń i dociekliwej analizy "przywłaszczyć". Ale gdzie ja właściwie jestem, kim jestem, w poczuciu takiej nieprzydatności dla świata, nawet swojego własnego. I zdaję sobie sprawę z tego, że nigdy nie zdołam zobaczyć, czegokolwiek, w największych lustrach świata, tak jak on potrafił dostrzec wszystko w najmniejszym odłamku codzienności, poczuć ziarenko prawdy rozgryzając zalążek kolejnego dnia.
Więc sklejami pozrywane wątki, a opuszki palców chociaż pokrywają się coraz grubszą warstwą spoiwa, nadal odczuwają najdrobniejsze drgnięcie przenikające między akapitami, wznoszące się na pagórkach wybrzuszonych liter lub wpadające w pustkę na moment przerwanego zdania.
I jeszcze ten snujący się, po ścianach jego notatek, cień Simone Weil, której myśli tkwią w mojej głowie, dobijając się do rdzenia bytu, do źródła istnienia. Wszczepiły się we włosy, oplotły szczelnie przyprawiając o utratę tchu. Zgarniam więc każdy wymykający się moim palcom kosmyk jej myśli, jakbym próbowała zebrać niesforne włosy, na moment misternie je układając, próbując nadać im pewnego ugładzenia, ale one i tak się rozsypują jak nieudolnie zrobiona fryzura, z powrotem wpadając w oczy. A przyznać muszę szczerze, że tak wiele chciałabym sobie "przywłaszczyć", uczynić swoim by na zawsze pozostało prawdziwym podskórnym odczuwaniem, jednak jak zapisała S.W.:
Pokora polega na wiedzy, że w tym, co nazywa się <ja>, nie ma żadnego źródła energii, która pozwoliłaby nam się wznieść. Wszystko, co jest we mnie cennego, bez wyjątku, pochodzi skądinąd niż ze mnie, nie jak dar, ale jako pożyczka, która musi bez ustanku odnawiana. Wszystko, co jest we mnie, bez wyjątku, jest absolutnie bez wartości. A pośród darów pochodzących skądinąd cokolwiek sobie przywłaszczam, staje się natychmiast bez wartości.Tymczasem wartość tekstów Józef Czapskiego jest wartością niemożliwą do ujęcia w jakiekolwiek ramy obrazów, okładek książek. Są jak swobodne motyle przysiadając w dowolnie wybranym miejscu: w "Gołębniku", "Na widowni", stające się płatkami "Kwiatów w wazonie" lub "Żółtą chmurą", by w końcu schować się w kieszonce "Czerwonego szlafroka".
Na pewno kiedyś powstanie. Muzeum Czapskiego z konkretnym adresem, z eksponatami na ścianach, w gablotach, na bibliotecznych półkach. Byłoby spłatą społecznego długu wobec niezwykłej osoby i znakomitego dzieła, aby nastąpiło to możliwie prędko.Póki to nie nastąpi, ja wydzielam ze swojej własnej przestrzeni miejsce dla Józefa Czapskiego, na swój własny, prywatny użytek. Gdzie nie będzie się chować obrazów za grubymi szybami, bo jakże tam mogłby oddychać, ani zapisanych kartek w gablotach, bo jakże je wtedy posłyszeć. Zatem buduję obszar, gdzie będę mogła wejść o każdej porze dnia i nocy, przejść się między rysunkami, patrząc na wyrwane kartki jak na unoszące się latawce zachwycające kształtem i kolorem, swobodnie kołyszące się na wietrze. Wyrwane wszelki ograniczeniom. Sama zaś z pokorą chowam się za dowodem mojej niezdarności ujęcia kłębowiska odczuć i doznań, powoli blednąc, znikając, stając się szarym cieniem na ścianie.
   
fragmenty z książki "Portret Czapskiego" Wojciecha Karpińskiego
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich 

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...