Miasto żyjące w słowach

Miasta żyjące w słowach rozrastają się we wszystkich płaszczyznach
i we wszystkich kierunkach.
Ewa Zamorska-Przyłuska
"Przewodnik Literacki po Krakowie", wyd. WAM, 2010

Próbuję poskładać się z wewnętrznego rozedrgania, nieskładnego rozproszenia myśli, by przywołać choćby fragment siebie samej, by spojrzeć na swoją twarz, której ostatnio nawet nie mam czasu się przyjrzeć. Nie wiem nawet czy jeszcze prawdziwie bym ją rozpoznała. Czas wciąż odmienia.
Kraków zaś ma niezmiennych twarzy, pięknych tak wiele. Sam rozpostarty między tożsamością obecną i tą przeszłą, szemrzący strumieniem przywoływanych wspomnień, odtwarzanych z pokruszonych strzępków zdjęć, zamieszkując od nowa bezbarwne kamienice z wijącymi się schodami do własnej przynależności, skulony w długich szyjach bezdźwięcznych rynien i wyglądający zza otwierających się coraz szerzej okiennic.
Zaskrzypiało. Pora się obudzić.
Grzesznie zachłystuję się wczesnym porankiem jeszcze wtulonym w gęstą kołdrę ciężko opadającej mgły, by z każdym łykiem kawy, minutą mijaną, w jeszcze sennie oddychających uliczkach odnajdywać wyłaniające się promyki słońca ześlizgujące się po smukłych wieżyczkach kościołów. Stukot bryczek jadących na krakowski rynek wystukiwać będzie rytm budzącego się powoli dnia, który z czasem zamieniać się będzie w tętent wielości spraw do załatwienia, spotkań szeleszczących mnogością tematów i smakiem bajglowych piegusków.
Zwiewna firanka w oknie uchyla wnętrza Kamienicy Hipolitów. Wyimaginowana partyjka brydża przy dębowym, rzeźbionym stoliku rozbudza żyłkę niebezpiecznego hazardu, zapach wytrawnego cygara i łyk popołudniowej herbaty z porcelanowej filiżanki, na której pączki róż rozwijają się wraz z kolejnym dźwiękiem grawerowanym ostrzem starego patefonu, przenosi w inny wymiar. Fortepian uchyla swoje melodyjne wnętrze przysłaniając skromnie skłonność do muzycznego uniesienia. Zasłaniam purpurową kotarę mieszczańskiego życia, które rozsiadło się w miękkich fotelach rzucając nonszalancko kapelusz z upiętymi weń kwiatami i przeglądając „Nowości Ilustrowane”, nie zważając na upływający czas odmierzany bogatą kolekcją zegarków, zatrzymując się nieruchomo w zgrabnie wyprofilowanych, fajansowych figurkach baletnic.
Kwiaciarki plotą wianki.
Niedaleko już czekają Szołajscy z bogatą kolekcją dzieł sztuki. Zachwycających obrazów Malczewskiego spoglądającego z autoportretów, pobladłymi twarzami widzianymi oczami Boznańskiej, szykownie wyeksponowanymi sukniami z delikatnej koronki, profilami przygarbionych rzeźb, porami roku Hofmana. Obecność pośród nich Józefa Pankiewicza sprawia, że chowam się za plecami Józefa Czapskiego. Byłby mi teraz najdoskonalszym przewodnikiem tłumacząc światy ujęte w grube ramy twórczej wrażliwości i gęstości barw, które czasem tak trudno mi przeniknąć, by dotrzeć do ich sedna, do jądra ich pochodzenia.
Pyszny kogel-mogel z truskawkami. Cymes.
Zmieniam płaszczyznę i kierunek.
Drepczę w stronę Kazimierza i Podgórza. Moje stopy próbują odnaleźć ślady, do których mogłaby się dopasować. Dokładnego obrysowania, wyprofilowanego zagłębienia. Dźwięki klezmerskiej muzyki przysiadają czarnymi jaskółkami nut na brzegach talerzyków pełnych słodkości. Jednak, jednocześnie niemal namacalnie wyczuwa się pod stopami najdrobniejsze nierówności stające się stróżkami deszczu, kiedyś stanowiąc korytarze dla łez pozostających niezauważalnymi kryształkami wypełniającymi szczeliny bezwzględnego niewzruszenia. Plac Bohaterów Getta. Krzesła na których nikt nie przysiada. Wyprostowane. Dumne. Niezłomne. Aptekarskie flakoniki wypełnione żywą materią człowieczeństwa, o którego istnieniu zapomina się przekraczając progi Muzeum Pomorska, gdzie ściany krzyczą rozpaczą, pękają rozdarciem cielesnego bólu. Podziemne cele niezłomności. Schodziłam tam nie będąc pewna własnych sił, wychodziłam kryjąc wzruszenie pod przymkniętymi powiekami, zabierając ze sobą wyryte na ścianach słowa modlitw, tęsknot, gasnących istnień historii.
Jeszcze ostatnie spojrzenie. Zza rozrzedzającej się mgły Kraków żegna mnie rozpromieniony i jasny, przetykając złote nitki między drzewami oplatającymi wciąż gwarne Planty. Stukot odjeżdżającego pociągu wystukuje moje niegasnące, nostalgiczne pragnienie pozostania na dłużej.
Znowu obiecuję sobie, że następnym razem.... nucąc za Markiem Grechutą...

... Kraków (...) 
patrzy na mnie jakby wiedział, że
wracam po to by
choć na kilka chwil zamknąć oczy i móc uwierzyć,
że
widzę cię tak wiem
nie zrobię więcej zdjęć tak wiem
nie będę prosił lecz tak wiem
to przecież żaden grzech tak wiem


Co pod słowami leży niewyrażone

Mam wrażenie, że życie prześlizguje się między mną a moim cieniem rozsypującym się w szare drobinki pod wpływem zbytniego pośpiechu, osiadając warstwą kurzu na czubkach zmęczonych pantofli. Dzień kojarzy mi się z pospiesznym ich zakładaniem i zrzucaniem w progach domu zanurzającego się we wszechogarniającym przyprószeniu nadchodzącego wieczoru. Ciastko czekoladowe.
Miękkość kapci spawalnia rozbiegane stopy, wycisza swoim ciepłem i poczuciem komfortu u schyłku znikającej jasności. Przytrzymuję jej odejście światłem zapalonych lamp, stłumionych pod krągłymi kształtami słonecznych kloszy, szumem zmywarki w kuchni, której zdaje się, że może pójść w konkury z falami przysypiającego morza codzienności, rozbijając się o kanciasty brzeg zanikającego dnia, w nienaganności złożonego w kostkę prania. Późnym wieczorem zaś, kiedy nawet okulary opadają niczym ciężkie powieki próbuję jeszcze wtulić się w szerokie objęcia Jarosława Iwaszkiewicza. Czytam malutkie kawałeczki wzięte z jego życia, smakując każde zdanie jak Iwaszkiewiczowską poziomkę, przygryzając na wargach do pierwszego smaku kropli, ujętego między opuszkami palców, słowa. Poczuciu gęstej faktury druku skroplonego na białym obrusie nieskazitelnie intrygującego jestestwa, czającego się w zagnieceniach mojego niedospania. Warto nie spać, nie śnić nawet, wyjść poza obszar prozy codzienności, by podążać wijącymi się wąskimi ścieżkami kryształowych ziarenek cukru, w ukołysaniu dziecięcych pragnień i w pierwszych dźwiękach muzyki Chopina. Zadumać się w cieniu przedwcześnie zmarłego ojca małego Jarosława.
"Musiał ze swoimi zdolnościami, marzeniami, pragnieniami zamknąć się. Czytał dużo, trochę pisał, pracował cicho" - pisał Jarosław Iwaszkiewicz o jego życiu. "To wszystko. To przecie nic nadzwyczajnego. Prawda? Oczywiście. Nic nadzwyczajnego. Tak sobie. Życie jak życie. Gwiazdy takie same. W nocy spacer. Żaby w stawie rechotały. Ale nie, nie; jednak to jakieś bardzo smutne. [...] Ja jestem stary sentymentalista, [...] mi się ocieka serce na myśl o tym cmentarzu".
Brzoza w ogrodzie uderza delikatnie srebrnymi blaszkami liści.
Koniuszek księżyca zahacza o rąbek kartki przerzucając ją zawadiacko. Swoim idealnie wykrojonym profilem zalotnie wygląda sponad wierzchołków choinek śpiących w pobliskim lesie. Odkładając książkę na stolik spoglądam jeszcze na dedykację wpisaną przez autora biografii. Sny się potrafią przyśnić nawet na jawie.
Tymczasem przede mną niedługo pakowanie torby i dwudniowy wyjazd do Krakowa. Znowu w stronę niedawno porzuconego za szczytami gór Podhala.  Zamykam oczy, by przywołać niedawne obrazy.
Wstająca z dolin mgła drobnym obłoczkiem (jedynym) przemknęła po zatartym zboczu i unosząc się ku górze, przeszła niedaleko ode mnie. "Będzie jutro deszcz" - pomyślałem powierzchnią duszy, słowami, czując jednocześnie, jak zawieram braterstwo nierozerwalne z tym, co pod słowami leży niewyrażone i nigdy nie dostanie się na powierzchnię, podobne do utajonej żyły drogocennego metalu.


fragment z "Innego życia. Biografii Jarosława Iwaszkiewicza"
autorstwa Radosława Romaniuka
oraz fragment Noclegu w górach z "Podróży do Polski"
Jarosława Iwaszkiewicza


Inne życie

Dopiero co, z radości, mogłam rozprostować palce trzymane mocno za Andrzeja Franaszka i spisaną przez niego biografię Czesława Miłosza, która otrzymała Literacką Nagrodę NIKE od czytelników. Ciesząc się również z nagrody głównej przyznanej za "Książkę twarzy" Markowi Bieńczykowi. A teraz już mogę wziąć do rąk kolejną biografię, kolejne oblicze i jedną z najbardziej intrygujących ‘twarzy’ literackiego rdzenia, kwintesencji, sensu moich czytelniczych zauroczeń.
I choć jeszcze przed chwilą miałam przed oczami, tuż za szybą okna, Tatry i poranny powiew podhalańskiego powietrza, zostawiałam Zakopane i rozświetlone jesiennym słońcem szczyty niewzruszonego trwania, myśląc jedynie o zbliżającym się dniu, kiedy jedna z najbardziej oczekiwanych przeze mnie książek będzie na wyciągnięcie ręki. I mam tylko cichą nadzieję, że mi wybaczy jej autor, iż ośmielę się, w najbliższym czasie, stać się jego obejmującymi dłońmi, wzrokiem przenikliwie spoglądającym zza okularów. Oddechem osiadającym blisko warg, tak by poczuć smak, a jednocześnie nie zatracić się w zbyt zachłannym pochwytywaniu każdego, zapisanego przez niego słowa, ale oddać się jego powolnemu delektowaniu. By przeistoczyć się w cień i poranną mgłę, tylko po to, by podążać krok w krok po śladach jego stóp i móc zamieszkać w przestrzeni, którą sam przeniknął. Przekroczyć próg "Innego życia. Biografii Jarosława Iwaszkiewicza" wtulając się we fragmenty nietuzinkowego życiorysu, stając się zapewne i cieniem samej siebie, bo jak zawsze nie będę miała siły na najkrótsze nawet rozstanie z Panem Jarosławem. Z jego życiem skrupulatnie poskładanym z odkurzonych kawałeczków, fragmentów prawdziwych oblicz, chociażby chwilowych, wypełniających pustkę, otrzymujących nową odsłonę, rzeźbę pełną popękań, ale jakże prawdziwą, wyłaniającą się zza kotary nieprzychylnego czasu, wydobywając się świetliście spod warstwy zapomnienia. Życia powracającego na kartkach pierwszego tomu rozpoczynającego kolejną wędrówkę w świat najbliższy memu sercu, w świat Pisarza, który odmienia mnie samą niezmiennie, ofiarowując najczulsze spotkania z podskórnie odczuwaną wrażliwością.
I gdy myślą wracam do poprzednich książek Radosława Romaniuka: „Dramatu religijnego Tołstoja”, która dla mnie była przeżyciem wręcz metafizycznym, a o jej bohaterze Jarosław Iwaszkiewicz notował w swoim dzienniku: Tołstoj uczył "jak żyć"  czy do portretów niezwykłych kobiet, towarzyszek życia sławnych pisarzy, które ujął w przepięknej ramie „One”, to wydaje się, że Pan Jarosław nie mógłby dzisiaj zaznać większego szczęścia wiedząc w czyich dłoniach narodziła się powtórnie historia jego życia. Odradzając się z popiołów starych zdjęć, odzyskując ostrość rysów i przysłuchując się jak jego serce odmierza, na nowo, każdą sekundę wyślizgując się z objęć śmierci. Stając się nieśmiertelnym, wiecznym zapisem istnienia. 
Znakomita książka! Piszę z rozmysłem "książka", ponieważ - nie tracąc nic z walorów naukowych - jest to dzieło "do czytania", przykuwające uwagę czytelnika, pasjonujące w lekturze. Daje się ono czytać na kilka sposobów: jak życiorys artysty, jako prolegomena do dziejów polskiej inteligencji i jako zarys historii polskiej literatury i kultury w okresie dwudziestolecia międzywojennego. (...) Poszczególne tematy i motywy tej opowieści kreśli autor z niesłychaną dbałością o szczegóły, które czerpie z rozmaitych i wielorakich źródeł, nieraz z nieznanych lub trudno dostępnych tekstów archiwalnych. Jego erudycja jest imponująca! Umie przy tym zachować delikatną równowagę pomiędzy wiernością faktom, a ich interpretacją, wielorakością danych, a przejrzystym tokiem narracji. 
Brzmi przepysznie. Dlatego uciekam, chowam się w "Innym życiu..." przechodząc na drugą stronę literackiego lustra, aby odnaleźć znajomą twarz Pana Jarosława, wziąć go pod ramię i zgubić ścieżkę powrotną pod kobiercem jesiennych liści.

Radosław Romaniuk
"Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza"
tom 1
wyd. Iskry, Warszawa 2012


Patchwork

Weszłyśmy do domu. Zapaliła światło - w przedpokoju zaczynały się półki z książkami i ciągnęły się w głąb mieszkania. Zauważyła moje spojrzenie.
- To jest biblioteka mojego zmarłego męża. Czytał w pięciu językach. Tu jest masa książek o sztuce. Trzeba znaleźć godne ręce, w które można by to wszytko przekazać...
I tak czekają niezliczone książki lgnąc do rąk, samoistnie. W jakiś szczególny sposób mając umiejętność zwrócenia na siebie uwagi, na tyle, by już nie móc wyjść bez nich z księgarni, ale przygarnąć, oddać odrobiny z własnego skrywanego ciepła, pełnej akceptacji. Tej nieuchwytnej dozy urzeczenia, fascynacji.
Skusiłam się. Krótkie przekartkowanie, ukradzionych naprędce parę zdań, których już nie chce się zostawić w anonimowym bez-brzmieniu. Zachłanne wyczytywanie drobnych fragmentów, które urastają do zaczątku niezwykłych opowieści, od razu stając się cieniem naszych stóp, drepcząc cichutko szelestem kartek jeszcze ściśniętych sznurowadłami naszych tętnic wypełnionych oczekiwaniem. Kartek pragnących powietrza, oddechu, rozwinięcia łączącego w sobie wielość istnień, wydarzeń, postaci rozrzuconych na mapie historii i własnego jestestwa. Gdzieś na granicy życia i śmierci, w szczelinie przetrwania i wewnętrznej przemiany, niezgody na zapomnienie i potrzeby zgłębienia własnej przynależności.
Wzięłam do rąk. Istny wielokolorowy kalejdoskop drobnych, rozbitych szkiełek tkwiących w sercach, krążących w krwioobiegu, podrażniających wrażliwość i kaleczących, a jednocześnie składających się na rodzaj harmonijnego obrazu. Tworząc układankę z rozsypanych puzzli, gdzie każdy kawałeczek jest unikalny, odmiennie wykrojony, ale przyłożony jeden do drugiego stwarza spójną całość z widzialną i odczuwaną własną odrębnością. Nie gubiąc swojej tożsamości. To rodzaj mozaiki składającej się z drobnych kamyków, odłamków, ziarenek piasku, kamieni szlachetnych i tych całkiem pospolitych, razem dających pełnokrwisty, wyrazisty portret czasów i ludzi przesiąknięty wspomnieniami, wyznaniami wyciągniętymi z zakamarków pamięci, oderwanych spomiędzy linijek zapisanych dzienników i zdrapanych z powierzchni pożółkłych listów. Wysłuchanych i skrupulatnie notowanych, dla potomnych,  dla przyszłości.
Świadectwa istnień.
Ulicka zanurza się w świat myśli swoich bohaterów i rejestruje, jak śmierć przecina życie, przeszłość nie odstępuje teraźniejszości, a stary świat wciąż przenika do naszego. To wspaniale napisana powieść, ale też opowieść filozoficzna i głęboka analiza historyczna. Jest to patchwork, złożony z listów, dzienników, nagranych rozmów, oficjalnych pism i protokołów przesłuchań.  
Ludmiła Ulicka ujęła to wszystko w jeden krąg wzajemnych powiązań tłumacząc, rozwijając pętelki, sploty, zawiłości, sprowadzając z odległych kontynentów fragmentaryczne wydarzenia, które pod jej piórem stają się tym, co najważniejsze: wartością ludzkości. Prawdy o człowieczeństwie i jego odmiennych obliczach, niełatwych wyborach.  Za przewodnika obierając sobie Daniela Steina. Żyda, tłumacza w gestapo, późniejszego partyzanta, którego przeznaczenie wysyła do Hajfy, gdzie w habicie karmelity zakłada chrześcijańską wspólnotę przygarniającą wygnańców losu, wygnańców z własnego życia. Pokutujących za, nie tylko swoje własne, grzechy rozbitków z przeróżnych wysp historii, podejmujących najważniejsze decyzje w sprawach życia i wiary.
Sama autorka "Daniela Steina, tłumacza" wyznaje:
Nie jestem prawdziwym pisarzem, a ta książka nie jest powieścią, lecz kolażem. Nożycami wycinam kawałki z mojego własnego życia, z życia innych osób i sklejam "bez kleju" - cenzura! - "żywą opowieść na strzępach dni". 
Wytnę, i ja, kawałek z własnego, by pozwolić sobie na przeniknięcie życiem innych, naznaczonych, wybranych, wyrzutków i ułaskawionych, uczących oderwania się od cierpienia i bólu, szukających usprawiedliwienia, prawdy, zrozumienia, uliczki wiodącej do poznania siebie. W niezliczonych tomach książek, pod brązem habitu stającego się kawałkiem życiodajnej ziemi, zanurzając się w tajemnicy judaizmu, wchodząc w sferę niematerialnego bytu, szukając przymierza między ludźmi i wyrokami losu, wyglądając z ciekawością poza nasze własne getta przynależności.

Ludmiła Ulicka  Daniel Stein, Tłumacz
wyd. Świat Książki, Warszawa 2012






Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...