Postać

Postać - Początek

Przynajmniej raz w tygodniu zdarza mi się go mijać. Bez względu na pogodę nosi długi szary płaszcz. Kołnierz postawiony wysoko, koniuszkami dotykający zapadniętych policzków, zarumienionych od rześkiego powietrza i porywów wiosennego wiatru wiejącego od Wisły. Może to jedyne 'żywe' kolory jakie jeszcze pojawiają się w jego życiu. Siwe włosy schowane pod wyblakłym beretem w kratkę. Kto jeszcze dzisiaj nosi takie śmieszne berety? Z kieszeni zawsze wygląda poranne wydanie gazety i nieco zdeformowany zarys paczki papierosów, zapewne nigdy nieotwartej, jakby tkwiącej w gotowości, że może jednak, któregoś dnia po nią sięgnie łamiąc swoją żelazną zasadę, niepalenia. Przynajmniej od czasu, kiedy rzucił swój nałóg, jeden z niewielu jakie kiedykolwiek nim zawładnęły.
Nim podejdzie do przejścia, z
lewej kieszeni wyjmuje chusteczkę, bawełnianą, z wyhaftowanym monogramem. Zza szyby samochodu nie widzę liter splecionych w lekko zagniecionym rogu. Przeciera nią szkła okularów, bardzo starannie, jakby w przekonaniu, że od ich czystości zależy jego patrzenie na świat, ostrość widzenia i zdolność baczniejszego spostrzegania otaczającej go rzeczywistości. Co prawda, czasami, pozwala sobie na zdjęcie okularów i naciągnięcie bielma świadomego niewidzenia, ale zdarza się to nad wyraz rzadko i tylko w chwilach wielkiego przemęczenia dziejącymi się wokół niego wydarzeniami.
Zakłada okulary, a jego zmarszczki pod szkłem powiększającym stają się wyraźnie wyrzeźbionymi korytami niosącymi w sobie zagubioną z czasem pewność siebie.
Staje przed przejściem dla pieszych rozglądając się uważnie. Wie, że może ufać sobie coraz mniej. Kiedy ustaje szum koni mechanicznych przechodzi na drugą stronę ulicy powolnym krokiem, jakby czekał, aż pierwszy przez jezdnię przebiegnie jego ukochany pies. Bliżej nieokreślonej rasy, jak nieokreślone wydają się jego plany na najbliższe lata, ba, dni nawet. Ale psa już dawno przy nim nie ma, chociaż, któż to może wiedzieć. Może wciąż czuje jego obecność przy sobie, widząc jego sylwetkę w kałużach deszczu, w których odbijają się zniekształcone kształty szybko mknących samochodów. Nie lubi wspomnień. Czubkiem parasola rozmazuje swoje wyobrażenia o przyjacielu, który odważył się odejść przed nim. Zostawić samego na tym przeklętym przyjściu dla pieszych, przejściu nie dla biegnącego, nie dla czterołapego, którego sierść pod kroplami deszczu potrafiła falować jak tafla rzeki poruszana skrzydłami ptaków. Instynktownie, z przyzwyczajenia, wyciąga dłoń, która zawisa nieruchomo nad pustą przestrzenią chodnika. Chowa ją do kieszeni zawstydzony własną ułomną słabością. Na ścieżce w parku zostawia ślady swoich stóp ciężko dźwigających niezgrabne buty, jak niezgrabną wydaje mu się przyszłość, jaka mu jeszcze została. Ciężka i zdeformowana, wplatająca się wciąż w jego nazbyt długie, siwe włosy, które jak przetarte starością niteczki łączą go z niechcianą historią jego samotności.
Zapewne w końcu zawsze wraca do pustego mieszkania, chociaż przez okno widać, że jednak bardzo ciasno zamieszkanego przez trudne do zliczenia książki, których postarzałe, przykurzone grzbiety wyglądają spomiędzy krat zamontowanych w oknach starej, żoliborskiej kamienicy. Duże biurko przy podwójnych drzwiach balkonowych, lekko uchylanych w upalne poranki, przygarbione jak on od całodniowego przesiadywania nad kolejną profesorską rozprawą, esejem o wyczekiwanej starości czy też traktatem filozoficznym o śmierci, którego żaden student nie będzie chciał zbyt dociekliwie zgłębić. Jakby bez poszanowania jego oddania, pracy, zaangażowania, niezmiennego od lat, niepomna prawie czterdziestu. Na biurku, przy coraz słabiej przyświecającej mu lampce, staromodna fajka o fantazyjnie wygiętej szyi, miejscami nieco poprzecierana jak jego pamięć, wciąż pachnąca fragmentami wspomnień i zapachem tytoniu z dzieciństwa, kiedy to stryj Franciszek zapalał ją z niespotykaną konsekwencją, zawsze o zachodzie słońca, i pykając na ganku rozkoszował się spokojem nadchodzącego wieczoru. On sam, nigdy jej nie zapalił. To jakby naruszyć rodzinną „świętość”, puścić z dymem drzemiące w niej strzępki minionego wieku.
I tak przesiaduje, zapewne, przy swoim biurku godzinami, pisząc, czytając, z krótkimi przerwami na kawę zaparzaną w mosiężnym imbryku albo filiżanką mocnej herbaty ze starego samowara.
Nie kładzie się spać. Nocą siada z książką w głębokim fotelu, wspartym na niepewnych już własnej stabilności nóżkach. Boi się snów, boi postaci, która ukazuje się pod jego powiekami, gdy tylko ośmieli się zamknąć oczy. Najpierw zawsze stoi wyprostowana, by powoli się pochylać, jakby kuląc się sama w sobie, zwijając jak kłębek włóczki, aż w końcu upaść na kolana chowając w dłoniach twarz i dławiąc w sobie krzyk, którego nigdy nie usłyszy. Bo nigdy nie zasypia. W ostatniej chwili otwiera oczy, podbiega do okna otwierając je szeroko i łapie w płuca głęboki oddech nocnego powietrza. Boli, więc wciąż żyje.

Klakson samochodu stojącego za mną wytrąca mnie z zadumania. Przede mną już pusta jezdnia. Jadę dalej, wzrokiem jeszcze szukając śladów jego ciężkich, niezgrabnych butów i śladów czterech przemoczonych deszczem łap.

Postać i Rękawiczki
Otworzył okno szczelnie zamykane na noc. Wystarczy, że większość jego życia podszyta była przejmującym chłodem. Wystarczy. Za oknem wisiała przeźroczysta cisza. Patrzył na długie grzbiety ulic przeciągających się leniwie między alejkami, nim strzepną z siebie resztę snu i przyjdzie im dźwigać ciężar zabieganego dnia.
Wyciągnął rękę by uchwycić w dłoni kłębek porannej mgły. Kiedyś tak sięgał po kłębek włóczki leżący na kolanach matki. Jesienią robiła dla niego rękawiczki. Jego palce były zawsze nieproporcjonalnie długie. Życie takim też mu się teraz zdaje, ale wtedy życie dopiero zaczynał smakować. Pachniało drewnem z pieca rozpalanego o świcie i było dotykiem ciepłych rękawiczek dzierganych z siwej włóczki. Potem rękawiczki szył mu krawiec Szamowicz, z resztek skórzanych łatek, które zostawały po wykrojeniu eleganckich, damskich płaszczy, zgrabnie wywieszanych w szerokiej witrynie sklepu. Tego sklepu już nie ma. Nie ma tych gładkich płaszczy, czujnych oczu krawca wpatrzonych w rytmiczną pracę igły i tego specyficznego stukotu maszyny z wyczuciem wprawianej w ruch niewielką stopą Szamowicza, który siadał przy niej jak pianista-wirtuoz w czarnym surducie, sprawnie przesuwając palcami połacie materiału. Jego pochylona sylwetka jakby nigdy nie zniknęła znad tej maszyny. Samego Szamowicza jednak już nigdy  p o t e m  tam nie widziano. Nawet szyld znad jego pracowni nie został, chociaż  p o t e m wisiał jeszcze jakiś czas, na porwanych żyłkach straconego istnienia, skrzypiąc jak wyrzut sumienia nad anonimowym miasteczkiem.
Poszedł postawić czajnik na kuchence. Dostał kiedyś od swoich studentów nowoczesny, elektryczny, w którym pęcherzyki powietrza bulgotały zabawnie. Bawił go ten widok zza małej szybki umieszczonej na metalicznie połyskującym brzuchu naczynia. Tyle było w nim jeszcze z dziecka, któremu odebrano lata niewinności. Czasami chwytał ten rytm wybijając go placami o blat kuchennego stołu. Matka zawsze wierzyła, że zostanie pianistą. Z tak długimi palcami. Tymczasem on siadając przy pianinie, starej daty, najbardziej lubił szelest przekładanych kartek w zeszycie z nutami.
Z czasem odstawił jednak ten „nowoczesny imbryk” techniki, jak go sobie nazwał, czyniąc z niego eksponat schowany za szybą swojego staroświeckiego nieprzystosowania. Nie lubił zmieniać zbyt wiele, bo zbyt wiele, kiedyś w jego życiu się zmieniło. Zbyt wiele zostało za zaczadziałą szybą rozbitych zdarzeń.
Poza tym lubił ten czas oczekiwania. Donikąd mu się już nie spieszyło. Już nie ścigał się z czasem, lubił delektować się każdą budzącą się chwilką danego mu na nowo dnia. Danej mu kolejnej szansy na, coraz płytszy, oddech. To trochę tak, jak z przebudzeniem, ze smakowaniem poranków, kiedy był jeszcze dzieckiem. Najbardziej smakowały w soboty. Były pieszczotliwym muśnięciem policzka, gdy z zamkniętymi oczami budziła się powoli świadomość. Potem niespiesznie wyczulał się słuch odbierając drobinki pęknięć pojawiających się na parawanie powoli odsuwającego się snu, którego kontur oddalał się łagodnie. Dzisiaj najczęściej budzi go jego niemy krzyk i kontur postaci oddalającej się w najciemniejsze zakamarki jego pamięci, za te skórzane skrawki odklejające się bolesnymi ranami wspomnień.
Czajnik zagwizdał ostro. Pamiętał z dzieciństwa gwizd gnający za pociągiem po szynach na pobliskiej stacyjce. Wierzył, że wsiądzie kiedyś do jednego z tych wagonów i pojedzie w świat, ten kolorowo obracający się na popękanym globusie z jego biurka. Wsiadł, kiedyś, i pojechał trafiając w świat popękanego człowieczeństwa. Potem już nigdy nie wsiadł do żadnego wagonu.
Zaparzył herbatę. Esencjonalną i mocną, by mógł wyraźnie poczuć jej smak na znieczulonym przez koleje losu podniebieniu. Gorącą, tak bardzo, by docierała do najwrażliwszej tkanki jego istnienia. By nigdy nie zapomniał postaci, która w nim wciąż ciężko oddychała stukotem starej maszyny do szycia.

Postać i Listki Mięty
Spojrzał na smukłe łodyżki mięty łagodnie przenikające przez warstwy koronkowej firanki wiszącej w kuchennym oknie. Zerwał parę listków i zanurzył je w szklance z herbatą. Jeden z nich roztarł między palcami, by poczuć jego intensywny zapach. Dawno żaden dzień nie był przesycony taką dosłownością doznania. Jego dni ostatnio przypominały ot, choćby te biszkopty leżące na szafce. Jakby wyblakłe, twarde, bez smaku, stające się miałkie, kiedy popić je łykiem nazbyt słonych łez.
Usiadł przy stole wpatrując się w swoją niemłodą, chociaż wciąż silną, to znacznie częściej drżącą dłoń. Od dawna czuł się więźniem samego siebie, swojego coraz bardziej nieposłusznego ciała, ułomnego, odczuwającego dokuczliwie najdrobniejszą zmianę. Z coraz większą świadomością zdając sobie sprawę, że jest skazany na dożywocie w tym starym ciele. Potężnym, przygarbionym, pomarszczonym jak prześcieradło o poranku, w którego zagnieceniach kryły się trudy bezsennych nocy. Na nic mocowanie się w sobie, szamotanie się jak motyl złapany pomiędzy ściśle splecione nitki przeznaczenia. Na nic szukanie drogi ucieczki, najmniejszej szpary przez którą mógłby się wyślizgnąć, jak ślimak spod ciężkiego pancerza. Pozostanie w sobie na zawsze, choćby do krwi rozdrapywał paznokciami okalające go ściany ograniczeń o coraz słabszej konstrukcji, bo poza bolesnymi ranami, zadawanymi sobie, niczego więcej nie był w stanie uczynić. Niczego odmienić z przeszłości, ani z coraz wątlejszych dni, które jeszcze przed nim. Dlatego też niczego już nie zmieniał. Ani mebli, ani swoich przyzwyczajeń, nawyków, nie wspominając całego ogromu wyhodowanych w sobie kompleksów, wrośniętych w niego zbyt głęboko, by próbować je wyrwać. Były jak tętnice rozprowadzające krew po całym ciele. Zdawało się, że bez nich już nie umiałby żyć. Nie walczył. Wystarczyło mu walki toczonej przed laty.
Teraz godził się ze sobą, ze światem. Tylko, kiedy słońce wyciągało do niego swoje promieniste ramiona, o poranku, tulił się do nich jak do czułej kochanki, szukając dla siebie jeszcze choćby odrobiny ciepła. Wtedy przez ułamki sekund zdawało mu się, że znowu czuje delikatny aksamit jej skóry, słodki oddech i kosmyki ciemnych włosów przesypujących się między jego długimi palcami. Potem został po niej już tylko ten kosmyk czarnych włosów. Ścisnął go mocno. Poczuł jak drobinki szkła wbijają się w jego palce, a wrzątek wypełnia linie papilarne wyryte w jego dłoni.
Słońce schowało się za sąsiednią kamienicą, a on odzyskał jasność widzenia. Opatrzył swoją dłoń, wytarł resztki herbaty z nieporuszonego blatu stołu, a potłuczone kawałki złudzeń wyrzucił do kosza. Jedynie na spodeczku została kropla krwi, tak gęstej jak jego wspomnienia o niej. Na szklanki mógłby liczyć jej mgliste powroty.
Spojrzał w wyrzutem w jej wielkie oczy przyglądające mu się z wyblakłego zdjęcia. Odwrócił się. Nie chciał by widziała go takim. Samotnym, niezdarnym starcem.
Za oknem budziła się powoli ulica.

Postać i Drzewko Życia
Pamiętał jak stawiała dla niego mały stołeczek, u stóp choinki, by mógł dosięgnąć wątłych gałązek choinki. Zawieszając każdą bombkę dedykowali ją pamięci, tego, kto już miał nie zasiąść z nimi przy świątecznym stole i tych, którzy już dawno odeszli. Pamiętał jej drżącą dłoń, na której leżała delikatnie położona ozdoba, jakby matka w swojej dłoni chciała na dłużej zatrzymać istnienie, które już dawno się rozkruszyło. Jakby chciała je wskrzesić, przywołać do życia gestem wyciągniętej dłoni stającej się, na moment, pomostem między życiem i śmiercią. I tak, każda z tych szklanych kul otrzymywała czyjeś Imię, stając się wyjątkową i niepowtarzalną, mimo powtarzalności kształtu i barw. Tym prostym zwyczajem nauczyła go też szacunku dla przedmiotów zwracając uwagę, aby wieszał ostrożnie, dokładnie wkładając gałązkę w ciasną pętelkę, jak przyciasnym czasem stawało się dla nich ich własne życie. Uważając, by nie zsunęła się i nie potłukła na drobniutkie kawałeczki wbijając się pomiędzy sploty wypłowiałego dywanu, pomiędzy sploty ich nadwyrężonych uczuć.Były zimy, kiedy nie stać ich było na nowe ozdoby, że przez lat parę choinka wyglądała tak samo skromnie. A jednak dla niego rokrocznie była nie tylko drzewkiem świątecznym, ale urastającym do drzewa genealogicznego będącego zapisem postaci, o których nie wolno było zapomnieć. Sprawiając, że bogactwo świąt drzemało w zamkniętych obszarach jego wspomnień. Czasami nie mogli wręczyć sobie choćby najbardziej prozaicznego prezentu, a jednak czuli się obdarowani. Czułą pamięcią.P o t e m  miejsca dla bombek na choince zaczęło brakować i tak, wiele imion zostało nieprzypisanych, rozbijając się o niewzruszone ściany zatłoczonej historii.
Lata później zarzucił ten zwyczaj. Ileż musiałby kupować bombek, nawet jedno drzewko to za mało,
by  I c h wszystkich pomieścić. Z wiekiem docenił też prostotę zieleni, nienaruszoną harmonię kształtu drzewka, którego nie chciał niczym przysłaniać. Jedynie u jego zwieńczenia wieszał srebrzystą gwiazdę wypowiadając szeptem imię Tej, która miała przy nim trwać do końca. Wciąż czuł zapach ich pierwszych, wspólnych świąt, zapach przypalonych ciasteczek. Dzisiaj myśli o tym z rozrzewnieniem, bo później wszystkie inne wydawały mu się nijakie w smaku. Do dzisiaj lubi mocno przyrumienione, kiedy jeszcze ciepłe parzą zachłanne palce.
Jasność jego życia.
I tak to, tylko ona koncentrowała w święta całą jego uwagę, ku niej biegły jego nieprzysypane, odłamkami czasu, myśli. Zaś jej cień, kontur połyskujący w ciemności, rozświetlał ślady ich wspólnie przebytej drogi. Nie zależało mu już na żadnych prezentach. Był bogaty. Pamięcią wspomnień. Posiadał prezent, którego nie chciało się rzucić w kąt, bo nigdy się nie nudził, nie sposób było ocenić go za nieudany czy niepotrzebny. Nie do odebrania, nie do oszacowania, jedyny w swoim rodzaju, jak każde istnienie ludzkie, które na moment zagościło na drzewku życia.

Postać i Skórka od Chleba
Siedząc nad pustą kartką papieru, tak białą, jak gruba warstwa śnieżnego obrusu przylegająca do stołu w ogrodzie, zastanawiam się jak dalece mogę go jeszcze obnażać. Ponownie narażać na chłód nagości, niepewnie stawiając kolejną literę, by spróbować dokończyć malowany, niezdarnie portret. Czy kiedykolwiek mi wybaczy tę próbę przeniknięcia jego spojrzenia wyszukując w wąskich szczelinach źrenic tego, co tak drobiazgowo przysłaniał bielmem czasu.
Tymczasem, zachwyca, imponujący zarys jego wysokiego czoła. Głęboko osadzone oczy, o przenikliwym spojrzeniu, wydatny nos, z którego śmiał się, że przypomina przekarmiony brzuszek sikorki. Zapach wody kolońskiej osiadający lekką mgłą na kołnierzyku i skrzydła aksamitnej muchy rozłożyście przysłaniającej koniuszki jedwabnej koszuli. Skrawek chusteczki, jeszcze ciepłej od żelazka, wyglądającej zawadiacko zza niewielkich rozmiarów kieszonki w marynarce. Lubił, kiedy była idealnie wyprasowana, której gładkość mógł wyczuć pod zgrubiałymi palcami. Czasami wszystko musiało wyglądać nieskazitelnie. Idealnie, jak mało co w jego życiu.
I przyglądając mu się, wciąż mam wątpliwości czy mam prawo pozbawiać go tych atrybutów elegancji, tylko po to, by wniknąć w to, co drzemie w nim głęboko uśmierzone, połamane, okaleczone. W ciemnych korytarzach ślepej pamięci, ziarenkach goryczy przepływających w żyłach i piekących pod paznokciami, kiedy czasami z trudem próbuje rozgrzebać w sobie kawałek przysypanego wspomnienia. Pod tą warstwą sztucznego przyodzienia wciąż kryło się żywe, poranione ciało, lekko zagojone rany, sfastrygowane kawałki poszarpanego człowieczeństwa.
A jednak wciąż zachwycał swobodą ruchów, choć wewnętrznie szarpał się sam ze sobą, próbując pozrywać mocowania wiążące go z przeszłością. I tylko czasami można było zauważyć niewielkie czerwone krople spływające z przedramienia po mankiecie śnieżnobiałej koszuli. Algorytm do jego istnienia.
Idealnie skrojony garnitur stał się, z konieczności, jego drugą skórą. Pierwszą skrzętnie chował i chronił przed powtórnym narażeniem na jakiekolwiek zranienia. Jak sam mawiał, chorował, chronicznie, na nadwrażliwość.
Spojrzał na termometr drżący z zimna za oknem. Chłód późnego, zimowego popołudnia szczypał go w palce, kiedy wrzucał do karmnika okruszki chleba. Zadziwiał go ten malutki domek umieszczony na wątłym ramieniu brzozy, uginającej się pod grubą warstwą padającego śniegu. Wielokrotnie zdawał mu się symbolem podwalin naszych własnych domów. Z pozoru wyglądających nie dość solidnie, z czasem okazując się jakże trwałymi. Zwłaszcza tych budowanych w sobie. Powoli, bez doświadczenia. Intuicyjnie. Spostrzeżenie po spostrzeżeniu. Kropla uczucia po kropli. Choć mocno nadszarpywane przez wydarzenia, które zdawały się burzyć wszelki porządek świata, potrafiły jednak przetrwać, stojąc na zgliszczach zewnętrznego rozkruszenia. Bezimiennych popiołów.
I ten niewielki, będący w zasięgu jego ręki, domek dla ptaków, wyglądał na całkiem niewzruszony, mimo obciążenia coraz grubszą warstwą śniegu. Zamyślił się cofając czarno-biały film własnego życia. Jeden kadr, aż nazbyt dobrze znanego miejsca. Jego własnego karmnika, gdzie nocą, wtulony w ciszę poddasza, był przestraszonym wróblem szukającym bezpieczeństwa i ucieczki od zawirowań rozszalałej w nienawiści rzeczywistości. Kiedy grube warstwy śniegu, na dachu starego domu, zdawały się dodatkowym okryciem, a miast chłodu dawały złudne wrażenie ciepła wełnianego koca. Drżał jednak pod tym podniebnym sklepieniem, które na jakiś czas przysłaniało mu widok gwiazd, spadających na ziemię od wznoszonych pod niebo lamentów i topiących się w przydrożnych kałużach purpury. Rozbijających się na drobniutkie kawałeczki stając się, trudnymi do przełknięcia, odpryskami doświadczeń dzwoniących głucho w szyjach długich rynien oplatających opustoszałe kamienice. Paciorkami niewypowiedzianej na czas modlitwy. Pamiętał jak bał się, by w blasku tych drobinek nie odbiło się zastraszone spojrzenie jego wielkich, ciemnych oczu i drzemiącego w nich strachu, które ktoś mógłby dostrzec. Obnażyć go. Kulił więc w sobie własny oddech, przymykał oczy przyprószone nocą, by nie spostrzec swojego własnego odbicia w maleńkim lufciku, chowając swoje marzenia w cieniu księżyca i wsłuchując się w opadające na dach płatki śniegu. I trudno zliczyć ileż razy marzył, by stać się taką śnieżną rozgwiazdą, jedną z miliona, niewidoczną w tłumie, niezwracającą niczyjej uwagi.
Dzisiaj t a m t e dni przyprószył czas. Nabrały innej barwy, a poszarzałe fragmenty jego przeszłości bardziej przypominają gęsto przesączone wspomnieniami fusy niż ulotność białego puchu. Zamieszał herbatę, by poderwać na moment te poukładane przez czas drobinki. Wprawić je w ruch, jak koniki na karuzeli pozytywki. Poczuć to dawne drżenie, chłód minionych dni, które sprawiały, że mróz zbliżającego się właśnie wieczoru zdawał się już nie tak przeraźliwie dokuczliwy.
Dzisiaj też już w niczym nie przypominał tego przemokniętego odrzuceniem wróbla. Potrafił strzepnąć z siebie przenikliwą wilgoć t a m t e g o czasu. Nigdy jednak na zapomniał, aby włożyć do karmika choćby garść okruszków. Wiedział, jaki niezapomniany smak potrafi mieć podrzucona skórka od chleba.
Zamknął drzwi i wyszedł na ośnieżoną ulicę. Naprzeciw mroźnego piękna zimy. Spojrzeć w niebo. Szeroko otwartymi oczami dostrzec gwiazdy zawieszone na ciemnym niebie. Nieruchome. Jak jeden z miliona przechodniów, chowając swój zaczerwieniony „brzuszek sikorki” w warstwach wełnianego szala. Niezauważalny.

Postać i stara klamka
Za oknem powoli budziła się ulica, a mgła już zdążyła rozproszyć się przeźroczystym welonem ponad dachami sąsiednich kamienic, oplatając długie szyje kominów siwym szalem, przysiadając na parapetach okien i stapiając się z szarością gołębich skrzydeł. By, w końcu sama nieco uskrzydloną się czując zniknąć w podniebnym puchu.
Spoglądał na mknące coraz gęstszym sznurem samochody, goniące na spotkanie z, pozostającym nieodgadnionym o tej porze, obliczem nowego dnia. Domknął szczelnie okno, by uliczne rozedrganie nie wtargnęło do jego wciąż przenikniętego leniwym rozespaniem mieszkania. Zazgrzytała stara klamka odgradzając go od powierzchowności świata zewnętrznego. Klamka, słowo-klucz, do bram przeszłości. Swoim zgrzytem ryglująca drzwi wagonu przepełnionego strachem, śmiercią, duszącym oddechem.
Przez moment zastanowił się czemu nigdy nie naoliwił tej klamki. Czemu tak bardzo potrzebny był mu ten poranny zgrzyt zasuwy oddzielającej go od zbyt pospiesznego nurtu życia. Może chciał ochronić siebie przed wpadającym przypadkowo przeciągiem, bezlitośnie zrywającym kolejną kartkę z kalendarza. Może był mu potrzebny jak coraz płytszy oddech, by nie stracił świadomości swojego t u i t e r a z, poruszając rdzeń jego ciągłego istnienia, wciąż sięgającego swoimi wierzchołkami t a m t e g o ś w i a t a. Jakby paradoksalnie dając mu siłę do walki z błahymi dramatami życia, bo nic, czego doświadczał teraz, nie mogło się równać z dramatem t a m t e g o doświadczania.Zarzucił na siebie przesiąknięty niedospaniem szlafrok, naciągając, coraz bardziej przykrótkie rękawy, na nadgarstki. Jakby cały chciał się schować w tych wąskich rękawach, jakby w nich wyryty był bezduszny fragment jego życia. Spojrzał, jak co rano, na jej portret uśmiechając się bezwiednie, nie wiedząc czy czyni to sam do siebie, czy do tego ledwo dostrzegalnego grymasu twarzy malowanego porannym załamaniem się światła. Tego nieruchomego drgnięcia źrenic dawno obumarłych, ostatniego kadru niezatrzymanego na czas, umykającego nawet ciężkim ramom nieistniejącego już życia. Ileż razy zarzucał jej, że śmiała się poddać, że nie udźwignęła bagażu przeszłości. Przez lata będąc jak tragarz ciągnący za sobą zbyt ciężki wózek, który przy najdrobniejszym potknięciu przygniatał ją, miażdżąc zbyt słabą istotę którą się stała. Jakby rozbijały się wszystkie zbierane latami porcelanowe filiżanki, spodeczki, srebrne łyżeczki, siedmioramienne kandelabry z wyciągniętymi ku niebu ramionami, jakby prosząc o zmiłowanie. Całe jej dziedzictwo. Nagle stała się niezdolną do doświadczenia ani jednego zachodu słońca więcej. Ileż razy zarzucał sobie, że okazał się słaby, może nawet słabszy od niej pozostając niewystarczającym oparciem w jej wewnętrznym, powolnym rozkruszaniu się na kawałeczki, niezdolne do złożenia się ponownie w spójną całość.
Zatrzymał się. Oparł dłoń o parapet okna. Nogi znowu się pod nim ugięły. Musiał przyznać, że był coraz słabszy. Zegar wybił kolejną godzinę życia, jednocześnie przypominając mu o bezimiennych istnieniach ożywających, na moment, z każdym uderzeniem zegara. Wsłuchując się w ich niemy śpiew.
Za oknem jesienne liście, wciąż piękne, ale gdy je ująć w dłonie rozkruszają się i rozsypują jak konfetti, spadające na czubki zakurzonych butów. Stając się jedynie strzępkami samych siebie. Rozwarstwiając się boleśnie. Tak jak rozwarstwiają się jego dwa światy, które łączy jedynie ten poranny zgrzyt klamki w oknie.
Zostawiam go w momencie, gdy przygląda się swojej twarzy w zaśniedziałym lustrze wspomnień.


Postać - Między Pagórkami
Sen przeciągał się jeszcze leniwie między jego łopatkami, jak między pagórkami, do których przylgnęła pomarszczona połać czasu. Zwykł żartować, że całe piękno minionego świata ukryte jest w płytkiej dolinie między jego wystającymi łopatkami. Gdy odwrócić głowę, spojrzeć wstecz, nie sposób było go dostrzec, za to można było poczuć w dreszczach przenikających wzdłuż paciorków kręgosłupa. Jakby będąc nutami próbowało znaleźć swoje miejsce na żyłkach naciągniętych na smyczki Stradivariusa. Przyznawał, że czuł się czasami nagim instrumentem w rękach wirtuoza, a jeszcze częściej w rękach muzycznego nieudacznika, który raz to próbował wygrywać delikatną kantylenę, innym razem nieprzewidywalną wariacją. Życie pogrywało z nim jak chciało.
Wyprostował się. Na chwilę rozprostowując wszystkie swoje zagniecenia. Poprawił siwe kosmyki włosów, które na bieli poduszki wyglądały jak cienkie niteczki przypadkowo wyślizgujące się z podszewki. Unosząc głowę zdawało mu się, że rozpruwa się sfatygowana poszewka, a z niej wysypują drobinki niedospania, jak koraliki z długich sznurków przetartych snów. Kawałeczki krótkich przebłysków dotkliwego istnienia i kłębowisko potarganych myśli, które nocą osiadały na poduszce niczym mgły wieczorne, nie pozwalając dostrzec końca drogi.Kolejny poranek. Przed nim mozolne przewlekanie nitek przez wąskie ucho igielne. Coraz trudniej przez nie się prześlizgnąć, a przed nim zszywanie, minuta po minucie, nowego dnia. Ręce coraz bardziej drżące, czasem jedynie sfastrygować się udawało. Innym razem nieco mocniej związać ze sobą mijające chwile, tak by stworzyć, pod koniec dnia, swoisty patchwork z płytszych i głębszych oddechów, by schować pod nim chłód zasypiającego o zmroku dnia.
Tymczasem śniadanie. Tradycyjnie, miało posmak niedospania, ale przyzwyczaił się do niego i dziwnym byłoby odnalezienie innej nuta na podniebieniu. Przed nim codzienny spacer. Równie tradycyjny. Spojrzał na parę ciężkich butów wyglądających z półki przytartymi noskami. Znowu będzie musiał się przed nimi pochylić. Po jednej z nielicznych wizyt w Paryżu nazwał je „napoleonkami”, bo pochylał się nad nimi jak nad sarkofagiem wielkiego wodza w Dôme des Invalides. Ileż one już z nim przeszły, ile ścieżek wydeptały. Odporne, bardziej niż on sam, na zmiany zachodzące w pogodzie, także tej odmiennymi odcieniami zabarwiającej jego duszę. Nieprzemakalne, jakby nieczułe na wszelkie niedogodności aury i wyboistość drogi, którą przychodziło im razem przemierzać. Pokonując pagórki wyrastające ponad miarę jego własnych sił. Jakby pokryte oblodzoną warstwą niemożności sprawiając, że nie mógł czasami wysłowić własnej bezsilności. Czuł, że słowa przywierały do jego warg zamieniając się w ledwo dostrzegalną mgiełkę osiadającą szeptem na szybach okien. Milczące. Jak teraz wyczytać w tych mroźnych rozetach znaczenie niewypowiedzenia? Czasami uchylał okno, bo ująć między palcami garstkę gwiezdnego puchu rozcierając śnieżny miąższ, docierając do rdzenia wszelakiego istnienia, do serca gorącego obleczonego warstwą chłodnego szronu. Docierając do siebie. Innym razem przykładał palce do szyb oblepionych mroźnymi freskami czekając, aż pod wpływem ciepła zaczną zatracać swój finezyjny kształt, wtapiając w zagłębienia wyryte dłutem czasu na jego długich palcach. Swoistych działach drzeworytu.
Tym razem to on odciskał ślad swojego istnienia. Ukryty między pagórkami niewypowiedzianych na głos słów. Postać, niedostrzegalne piękno drżące między pagórkami mojego dziedzictwa.

Postać i Paciorki Różańca
Obudził go, w środku nocy, przenikliwy zapach deszczu. Srebrzyste paciorki spływały cienkimi sznureczkami po gładkich szybach okien. Wiatr zrywał je, by nawlec na przeźroczyste żyłki tworząc kryształowe naszyjniki iskrzące się w poświacie niedalekich latarń. Czyjeś ślady stóp utonęły w przydrożnej kałuży. Rozpłynęły się kręgami wspomnień dotykając płynnej granicy chwilowego istnienia. Podmuch wiatru, kolejnym ruchem, zacierał ostatnie dowody czyjejś obecności. Trzepotem rozłożystych skrzydeł zagłuszał echo kroków oddalających się pospiesznie.Już nie dowie się kto, pod jego oknami, przemykał w samym sercu samotnej nocy, która zasnuwała wszystko nieprzeniknionym woalem tajemniczości. W nocy życie toczyło się, jakby całkiem innym torem, a on przyglądając się jej z wnętrza, własnego gwałtownego rozbudzenia, stawał w szczelinie między rozwarstwiającymi się płaszczyznami wszechogarniającej ciemności. Czuł gęstość z jaką obejmowała nagie sylwetki budynków, czarnym aksamitem zasłaniając ociemniałe wystawy sklepów. O tej porze nie przyciągały niczyjego wzroku, traciły na swojej atrakcyjności i wobec własnej przyblakłej urody, zastygały w przygaszonym zawstydzeniu.
Ileż razy zdawało mu się, że sam jest takim nieruchomym przedmiotem na wystawie życia, z czasem stającym się nieatrakcyjnym dla nikogo, poszarzałym i całkiem niezauważanym. Może stąd tak dobrze czuł się w ciemnościach nocy, która wszystko ujednolicała, zacierając różnorodność kształtów i barw. Jednocześnie wymagała zwiększonej uwagi, wytężenia wzroku i szukania jasności, w sobie samym, by przyświecać sobie w ociemniałych porach jej panowania nad światem. Dzień wszystko rozjaśniał, ułatwiał, stawał się widocznym drogowskazem, niewymagającym przewodnikiem prowadzącym nas za rękę we właściwym kierunku. Noc była wymagająca. Uwielbiał ją za to, że potrafiła go zmobilizować. Obudzić się silniejszym.Uchylił okno i spróbował złapać za jeden z deszczowych sznureczków, ale przeźroczyste paciorki rozsypały się nawlekając na linie wyryte głęboko w jego dłoni. Uśmiechnął się do siebie. Tyle razy w życiu wszystko mu się rozsypywało, ale jeśli tylko mieć siłę, by swoje życie uchwycić w dłonie, zawsze znajdzie się jakaś, choćby wątła, żyłka na którą uda się nawlec potłuczone kawałki codzienności. Swoisty różaniec modlitewnych próśb o łaskę nowego życia. Instynktownie zaczął przebierać palcami, ale jedyne co poczuł, to szorstkość skóry na opuszkach palców. Przestał. Czy jest w nim mniej wiary? A może z wiekiem wymaga się od niego więcej? Spojrzał w oczy świętych, pełne czułości, patrzące na niego z obrazków na pobladłych ścianach. Oni nigdy nie zasypiają. Nie szarzeją. Wybrańcy. Paciorki. Na różańcu między miękkimi opuszkami palców Boga.
Usypiał go przenikliwy zapach deszczu i dźwięk srebrzystych paciorków spływających cienkimi sznureczkami po gładkich szybach okien. Słyszał jak czyjeś ślady stóp utonęły w przydrożnej kałuży. Rozpłynęły się kręgami wspomnień dotykając płynnej granicy chwilowego istnienia.

Postać i Manfred
Noc zaglądała przez niezasłonięte okna, by po cichu wślizgnąć się do pokoju. Wtulił się w jej ciepłą ciszę, próbując palcami dosięgnąć gwiazd, jakby chciał zamknąć oczy nocy. Wydawały musię nazbyt przenikliwe.
Zamykał kolejny dzień. Zapisany gęsto rozdział życia, bo miejsca w nim coraz mniej i każde zdanie trzeba ubrać w najmniejszą ilość słów, ale brzmiących wyraziście, nakreślonych grubą kredką, chociaż nie przekraczającą granic wyznaczonych cienką warstwą oddechu. Niewiele w nim już uniesień, zresztą kto miałby siłę udźwignąć jego przeżycia. Więcej w nim też upadków, bo nogi coraz słabsze, a jakby chciały chodzić własnymi drogami. Coraz bardziej mu nieposłuszne. Pozrywał zatem nadwątlone więzy, niewystarczająco mocne, by mogły przetrwać czas, w którym on coraz częściej chował się przed światem. Życie nie dawało mu już zbyt dużo czasu na obcowanie z samym sobą, chciał wykorzystać każdy skrawek minuty wykradzionej spomiędzy coraz ściślej przylegających do siebie wskazówek zegara. Przeczuwał, że w końcu staną się jednością, drogowskazem do nieskończoności, a tak wiele rzeczy chciał jeszcze uporządkować. Zdążyć poukładać. Dlatego coraz trudniej było mu dzielić ten darowany czas z kimś innym. Chciał się wtopić we własny cień, zjednoczyć z nim i pomóc mu się jeszcze na chwilę wyprostować. Gwiazdy flirtowały z nim w blasku księżyca, ale on to przyjmował z przymrużeniem oka. Całe życie budował dystans do siebie samego i do tego, co nieosiągalne. Gwiazdek z nieba.
Podszedł do starego patefonu. Igła zgrabnie zaczęła poruszać się po czarnej powierzchni zanurzając się w wąskie zagłębienia, poruszając się w rytm każdego budzącego się pod jej dotknięciem dźwięku. Stając się drżeniem. Wróciło wspomnienie tamtego wieczoru, kiedy ujrzał jej drobną postać w czarnej, niewyszukanej sukience. Stała przed synagogą nakręcając pukiel czarnych włosów na palec. Nieświadoma swojego urzekającego piękna, tak, że nawet stanowiąca jej tło kamienica z czerwonej cegły wyglądała na pobladłą z zawstydzenia. Pamiętał, kiedy pierwszy raz objął jej smukłe ciało, a ona przyglądając mu się mrużyła oczy, jakby próbowała uchwycić ostrość jego rysów. Zakochał się w tym przenikliwym spojrzeniu, w sposobie jakim na niego patrzyła. Już wtedy wiedział, że będzie o nią walczył, wyprze się samego siebie, choć nie wiedział, że życie szybko go z tego postanowienia rozliczy. Pokona każdego kto chciałaby mu ją odebrać, ale nie przewidział, że będą ich tysiące – bezimiennych, bez twarzy, wraz z jej krzykiem rozsypujących się w popiół osiadający ciężką przysłoną na jej rzęsach. Ostatecznie zamykając jej oczy. Potem już nikt nigdy tak na niego nie patrzył. Może poza oczami nocy, które chciał zakryć dłonią, ale one też były poza jego zasięgiem. Gasły kiedy same tego zapragnęły, kiedy uznały, że już więcej widzieć nie chcą. Nie mogąc patrzeć na własne odbicie w jego oczach.
On sam, każdego poranka spoglądając przed siebie wciąż miewał chwile niedowierzania oczom patrzącym na niego z lustra. Próbował wypłukać z nich to uczucie, ale woda, której krople spływały po jego długich palcach, wciąż pozostawała przeźroczysta. Może były to jedynie łzy, które już dawno powinny były wyschnąć na piaskach Negewu, a teraz zdawały się wyblakłymi wspomnieniami, jak zdjęcia zatrzymane na kiepskiej kliszy. Bał się, że straci na ostrości barw, że zniknie z pamięci. Kolejne, niepoliczalne ziarneko piasku na bezkresnej pustyni ludzkości.Nie chciał odchodzić w przekonaniu, że jego życie nie było wystarczająco wartościowe. Wątpliwości miał wciąż tak wiele. Tyle w jego życiu było zmagania, kiedy świat stawał się garstką sypkiego piasku palącego skórę. Teraz chował się w cieniu, tam szukał ukojenia.
Dźwięki 'Manfreda' Piotra Czajkowskiego wyrwały go z zamyślenia. Uwielbiał dramatyzm tej symfonii. Fatum które odbijało, w każdej nucie, skrawek jego życia obarczonego przeznaczeniem, którego wciąż nie całkiem potrafił objąć. Jego ramiona stawały się coraz słabsze. Włączam starą, zdartą płytę analogową, pokrytą zagłębieniami. "Manfred".
Czy zdołam to objąć, czy zdołam objąć jego coraz wątlejszą postać?

Postać i warstwa marcepanu
Znowu próbuję go objąć. Wygłodniała widoku jego przejmujących ciemnych oczu spoglądających zawsze spod gęstej linii brwi będących rodzajem ochrony przed najdrobniejszymi pyłkami, które mogłyby doprowadzić do podrażnienia oczu. Załzawienia. Miał wszak pozostawać wyschniętą pustynią.
Wyglądałam jego pochylonej sylwetki i dostojnie, a zarazem frywolnie trzepoczącej muchy, uchwyconej czystości bieli kołnierzyka, starającej się unieść ciężar skryty w wyrzeźbionych łódeczkach jego ust na swoich wyprostowanych skrzydłach. Niezdolna.
Ja również nauczyłam się ustępować. Zjawia się tylko, kiedy sam tego pragnie. Nigdy nie daje się pochwycić siłą, choćby nawet wytęsknienia, przygarnąć mocą moich bezwładnych, wobec niego, dłoni które nie potrafią go wyczuć, w żadnej formie, pod palcami. Ani wystukać rytmicznego bicia jego serca, ani wyczuć miarowego tętna skrywającego się pod coraz twardszą skórą narosłych doświadczeń.
Przyglądam mu się uważnie ciągle szukając niedostrzeżonych fragmentów jego samego. Jest wciąż mapą pełną tajemnic zagłębionych w wyżłobieniach życia, szczelinach niedościgłego ukrycia przed wszelką zmiennością przyzwyczajeń, które stały się dla niego swoistymi tablicami Mojżeszowymi. Nienaruszalnymi jak on sam, w swoim upartym niedostrzeganiu iskierek przychylności iskrzących między popielatymi rzęsami przysłaniającymi mu odmienność barw zatopionych w jego codzienności.
A zdawać by się mogło, że o tej porze świat wydawać mu się może okraszony chrupiącą warstwą zmrożonego marcepanu, wyglądającego o poranku nad wyraz zjawiskowo, a on sam, otulony po czubek zaczerwienionego nosa, stara się pochwycić kilka promyków słońca ześlizgujących się z gracją po przygarbionej rączce laski rozkruszającej zaśnieżone ścieżki niczym warstwę słodkiej bezy pękającej delikatnie, kiedy próbuje znaleźć równowagę w głębokich zaspach białego puchu.
To nie wina śniegu. Z każdym dniem coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że traci umiejętność sprawnego poruszania się, traci stabilność kolejno stawianego kroku. Jest jak ta ławeczka u jej grobu chwiejąca się na słabych nóżkach, których nigdy nie pozwolił naprawić. Chciał czuć tę niepewność, chwiejność każdego dnia bez niej, pielęgnując pamięć o niej na równi z bólem straty, dotykając najgłębszego pęknięcia na jego Mojżeszowej tablicy, niezmienności braku jej obecności.
Zachwiał się u progu nowego dnia. Wyciągam swoją dłoń. Nie chce jej ująć. Odchodzi. Wciąż, dla mnie niezmiennie, odchodzi ode mnie w cienie i załamania światła, gdzie tak trudno go dostrzec. Zamykam oczy. Chce przejść na drugą stronę ulicy. Samochód przedziera się przez drżenie zatrzymanego nagle, powolnego kroku. Szlam. Błoto pośniegowe rozpryskując się pod kołami przykleja się do szarości jego starego płaszcza niczym poszarpane łaty. Staje się niczym płótno malarza wchłaniając najdrobniejszą kroplę farby, sztucznych barwników podrażniających jego skórę. Budzi się znajomość uczucia. Ileż razy czuł się obrzucony, słowami których nigdy nie udało się do końca zmyć, zdrapać z powierzchni boleśnie odczuwanego człowieczeństwa, bo wsiąkających w samą strukturę jego jestestwa. Nie do wybarwienia. Nasłuchując dźwięków świata odnosi wrażenie, że wciąż niewiele się zmieniło. On też. Prometeuszowe dzieło. Z gliny i łez.
Przechodzi na drugą stronę. Siada przy niewielkim stoliku w pobliskiej kawiarence. Zamawia kawałek marcepanowego tortu. Pochłania widok nieskazitelnej, gładkiej warstwy marcepanowej polewy. Bez popękań. Nienaruszalnej.
Wychodzi zostawiając nietknięty kawałek.

Postać i nowalijki
Próbował delektować się wstającym z uśpienia życiem natury, skąpanej w zielonościach. - Na wiosnę każdy dzień smakuje nowalijkami – pomyślał spoglądając na purpurowe brzuszki rzodkiewek. Nie pamiętał kiedy je kupił. Nie zapisał tego. Na pewno pamięta, że na poduszce coraz dłużej pozostaje ślad zaspanego policzka, a w powietrzu unosi zapach mleka z miodem. Ptaki od rana przepłukują gardła kropelkami skradzionymi z nocnej mgły. Spojrzał na swoje dłonie. Wyglądają na staruszeńkie, obdarzone niejedną wiosną już przebrzmiałą między wierzchołkami niezgrabnych palców próbujących uchwycić szklankę w metalowym koszyku splecionych pnączy.
Jak być lepiej przygotowanym na kolejny stary dzień? Rozejrzał się po sypialni w poszukiwaniu młodości. Może została na dnie niewyśnionego snu, a może pozostała zdradliwie utkwiona w zagnieceniach prześcieradła, w rogach wykrochmalonych poszewek. - Gdzie jest wczorajszy ‘ja”? – wyszeptał do nikogo. Woda nie zmywa zmarszczek. Przetarł lustro. Nic się nie zmienia. Za oknem nieśmiałe promienie słońca prześlizgują się po skali ciepła. Jak utrzymać temperaturę uczuć wobec życia. Odnosił wrażenie, że ostatnio zdecydowanie spada. Może to i dobrze, już nie będzie nawiązywało się między nimi nic mocniejszego. Takiego uzależnienia obawiał się zawsze, uzależnienia od codziennego oddechu, nawet najbardziej płytkiego, ale wyczekiwanego w podszyciu porannego przebudzenia. Był moment, że jego zażyłość z życiem obierała nazbyt szybkiego tempa. Zachłanności, do której on sam jeszcze nie dojrzał. Potrzebował więcej czasu na oswojenie się z żywiołem wiecznych odejść i powrotów. Zbyt rychło następujących po sobie porach dnia i nocy. Ileż razy przewracał się próbując nadążyć za tą zmiennością, pragnąc sprostać oczekiwaniom pokładanym w jego wątłym przystosowaniu do napotykanych nieprzewidywalności losu.
Otworzył szeroko okno. Kolejny oddech. Jak długo jeszcze może mu ufać? Prowadził z życiem swoistą grę, ono i on, wystawiając siebie na największe próby, poddając w wątpliwość uzasadnienie własnego istnienia, istnienia czegokolwiek. Tak często za nim nie nadążał. Za życiem, za oddechem, a przecież z każdym dniem coraz trudniej było mu istnieć bez tego zatracania się w podążaniu do kolejnego z nim spotkania. Niewysłowionej między nimi rozmowy.
Teraz to nawet wysokie schody stawały się dla niego, z każdym dniem, coraz większym wyzwaniem. Codziennie pokonywane stopnie, do wtajemniczenia i zgłębienia własnej wytrzymałości, determinacji w osiąganiu kolejnego celu, a ostatnio stał się on szalenie prozaiczny, drzwi mieszkania na trzecim piętrze starej kamienicy. Do windy nie wsiadał przenigdy. Nie potrafił zmierzyć się z dźwiękiem zatrzaskiwania się metalowych drzwiczek i tego nienaturalnego zniewolenia niewielką przestrzenią. Oderwania od ziemi. Nie umiał odnaleźć się w swoistej próżni wąskiej kabiny nad którą nie miał kontroli. Odnosił wrażenie,  że funkcjonowała jakby niezależnie od niego, uzależniając się tylko na krótki moment jednego przycisku. Potem żyła swoim życiem, a on utkwiony w niej, bezsilny w razie jakiejkolwiek awarii. Zbyt dużo usterek w jego życiu już zaistniało, trudnych do naprawienia. Nie miał ochoty na dobrowolne skazywanie siebie na ewentualność pojawienia się kolejnej.
Ona raz utknęła w windzie. A tyle razy prosił ją by sama nie wsiadała. Jej krzyk przeszył mury do szpiku kości leżących w milczeniu pod ziemią. Ale ona wolała jeździć windą. Jeszcze długo po wojnie wyjście z mieszkania było dla mniej walką z własnymi stopami. Wciąż zdawało jej się, że chodzi po ludzkich szczątkach śpiących w bezimiennym zapomnieniu pod miastem. Winda ją odrywała od własnych wspomnień. Potrafiła jeździć nią bez żadnego uzasadnienia. Godzinami. W końcu stłukła szklane drzwiczki za kratami nie mogąc unieść dłużej kruchości świata, za którym się wciąż chowała.
Pokroił rzodkiewki w plasterki i ułożył na okrągłej kromce kajzerki, która wyglądała jak kolorowy kapelusz noszony na wiosnę. Pamiętał, że nie miała umiaru w przymierzaniu kapeluszy. Z większym umiarem, ale wytrwale, przymierzała się do własnej zagłady.
Szczypta soli. Smak nowalijki. Jakże uderzająca jest intensywność odrodzenia się natury. Czy jest jej cząstką?

Postać i puste listy
Przetarł dłonią zaparowane lustro odbijające w sobie widok obojętnie pobladłych ścian małej łazienki. Wydawał się sam sobie równie bezbarwny. Uchylił okno wpuszczając do pomieszczenia warstwę wieczornego chłodu. Poczuł jak jesień w zalążku rozsypywała się kryształowym deszczem stukając rytmicznie o pochylony parapet. Jego równa pochyła. Życie zbiegało z górki, a jemu jakby było coraz trudniej podążać za własnymi krokami. Zdawało mu się, że z każdym uderzeniem serca rozsypuje się na różne drobinki, sekundy własnego rozedrgania, które chowały się w szczelinach jego niezmiennie tykającej codzienności. Nie sposób było je wyłuskać z wąskich tunelików przykurzonej rzeczywistości, z coraz bardziej zawężających się zagłębień jego relacji z ludźmi pozostającymi jedynie śladem przecinających się niteczek na jego dłoni. Komu jeszcze może uścisnąć swoją dłoń, coraz bardziej drżącą i niezdolną do utrzymania przy sobie kogokolwiek? 
Spojrzał w lustro. Chyba zgubił wątek własnych myśli. Gubił mnogość wątków, którymi kiedyś oplatał końcówki palców, by ich nigdy nie wypuścić, tymczasem one z upływem czasu poprzecierały się niczym cienkie włókna w starej, wełnianej rękawiczce.
Zamknął za sobą drzwi, wydającego mu się nagle zbyt małym, pomieszczenia. Podszedł do sekretarzyka. Mała szufladka zaskrzypiała trudem uchylenia przed światem chowanych w sobie szeptów. Wyjął pożółkłe koperty zaklejone warstwą milczenia. Opatrzone znaczkiem niemówiącym niczego szczególnego, jak niczym szczególnym się nie wyróżniał napisany odręcznie adres. Bez nadawcy. Nożykiem w kształcie półksiężyca rozciął pierwszą, zamkniętą kopertę. Nie wysypało się ani jedno słowo. Choćby od niechcenia postawiona kropka niczym gwiazdka z nieba. Położył przed sobą niezapisaną kartkę. Zapalił lampkę jakby nie dowierzając własnym oczom. Biało. Gładko. Jakby zeszłoroczny śnieg zamarzł warstwą wiecznego lodu na cienkiej fakturze arkuszu. Wiedział, że z niego nic nie wyczyta, chociaż mówiła sobą tak wiele.
Listy. Wysyłane do niego. Regularnie, czasem wręcz przeciwnie, w całkowitej dowolności czasu, adresowane emocjami, koniecznością zaznaczenia własnej obecności. Jakby tymi wysyłanymi do siebie samego pustymi kartkami chciał zaznaczyć swoje istnienie.
Kiedyś już tak czynił. Pierwszy raz kiedy był dzieckiem. Nie rozumiał dlaczego do niego nikt nie pisze. Listy przychodziły tylko do matki, z daleka, pachniały zawsze morzem, odległą tajemnicą, czasem stając się ciężkie i przezroczyste jak jej łzy. Odklejała dla niego znaczki, a on układał je starannie do starego pudełka, niczym elementy układanki, którą miał złożyć dopiero po wielu latach.
- Pisz sam do siebie. Nauczysz się ładnie pisać, nauczysz się płynnie czytać. Pisz do siebie – powiedziała mu kiedyś zamykając na kluczyk kolejne listy z miejsca zbyt odległego, by go mógł dostrzec ze swojego małego stołeczka stojącego przy starym piecu, tak gorącym jak jego pragnienie otrzymania pierwszej koperty zaadresowanej tylko do niego.
Pierwszy wysłany do siebie list był pustą kartką. Nie wiedział, co ma do siebie napisać. Włożył biały arkusz papieru starannie składając go w połowie i wsuwając do szarej koperty. Do dzisiaj pamięta trzepotanie serca, kiedy listonosz przyniósł pierwszą, zaadresowną do niego kopertę. Sama możliwość jej otwarcia ważniejszą stała się od nieobecnej treści na kartce.  Potem zaczął do siebie pisać. Najważniesze listy przyszło mu jednak pisać wiele lat później. Podpisywał imionami tych, o których wiedział, że pozostali jedynie bezdźwięczym echem przeszłości. On odczytywał je na głos nadając im nowego brzmienia, przywracając do życia biciem serca, wysłowionego zaciśniętymi od bólu wargami. Kiedy oswoił rzeczywistość, tylko w chwilach ogromnej samotności zdarzało mu się nadać pustą kartę do siebie samego. Jakby chciał udowodnić sobie samemu, że wciąż oddycha, że wciąż żyje, wyciągając z dna ciemnej skrzynki cienką kopertę z niezapisaną kartka papieru. Jego nadzieja na wypełnienie nowej przestrzeń. Szansa na zapełnienie przetartych dziur w wełnianych rękawiczkach.

Postać i eteryczność poranka
Obudziło go głośne pukanie do drzwi. Próbował dociec czy ten rozrywający, eteryczność rozciągającego się leniwie poranka, dźwięk drży na cienkiej tkance snu czy to tylko nadgorliwa świadomość budzącego się dnia. Próbował pozbierać odłamki samego siebie z zagnieceń niedospania. Szuranie kapci powoli zawężało się do ciemnego korytarza nieprzeniknionego przez żaden dźwięk w zimnych ścianach obojętności. Uchylił ciężkie drzwi. Na wycieraczce leżała ulotka w pośpiechu porzucona niczym złudna nadzieja zaistnienia choćby na moment, choćby dla kogoś nieznajomego. Nadaremność trudu. Nagła cisza pękła resztkami złudzeń. Zamknął drzwi i oparł się ciężko o pochylone plecy starego fotela czując jakby jego ramiona były nadłamanymi gałęziami drzewa przynależnego do opustoszałego kawałka ziemi. Nieruchomej.

Zaczął szukać w sobie rozgrzeszenia za nie swoje winy. W pustce poszarzałych źrenic. W przebudzeniu ze stanu osamotnienia, w tułaczce odwiecznego poszukiwania swojej przynależności. W zagłębieniach wychudłych policzków. Wydobywając siebie spod ciężkich gruzów przeszłości i składając całość z rozbitego zwierciadła zdarzeń. Przeszłość wciąż wisiała nad nim ciężkim kamieniem noszonego brzemienia.
Spojrzał w okno. Niebo wyglądało jak budyń waniliowy z mgiełką gęstego syropu malinowego. Zbyt apetycznie. Jemu w odniesieniu do życia jakże tego apetytu z każdym dniem ubywało. Mógł jak mantrę powtarzać za Amielem, że życie to tylko tkanina przyzwyczajeń stających się dla niego kokonem, warstwą ochronną przed jakąkolwiek niepożądaną zmianą ustalonego dla sobie porządku. Poczuł podskórnie, że to jedna z tych chwil, kiedy czuje się jak dróżnik na rzuconej w zapomnienie bezimiennej stacyjce. Swoistej nadziei przetrwania, choćby w czyimś przelotnie uchwyconym spojrzeniu. Trzymał ich mnogość pod powiekami pamięci i tylko on widział wagony jadące w mgliste przeświadczenie o czyimś tlącym się jeszcze istnieniu. On i nieznośny turkot przemykających wagonów. W emocjonalnym od siebie oderwaniu, biegnąc równoległymi torami niemożliwymi do spotkania się w jakimkolwiek punkcie rzeczywistości. Za szlabanem ostatecznego rozstania.
Sam czuł się wpisany w jakąś, jemu niedościgłą wciąż, realność. Autentyczność jego życia została dawno temu za murem popękanych losów, niedosłyszanych głosów. Za nieprzejednanym przekonaniem, że utknął nieruchomo w czasie coraz bardziej niezdolnym do jakiegokolwiek uczucia. Jego osobny świat utrzymywany przy życiu na własny koszt niemożliwy do oszacowania. Jego spłata zaciągniętego długu, za ciągłe trwanie przy życiu. Ciche noce pozostały jego zasłoną przed światem. I on sam, w poświacie przydrożnych latarni w oczekiwaniu, by ktoś spojrzał w jego stronę. Uniósł wzrok ponad doczesność. Zauważył pochyloną nad samym sobą sylwetkę, skuloną w bezczuciu między framugami własnego nadwyrężonego człowieczeństwa.
Uchylił okno wystawiając twarz na mroźny podmuch przedwczesnej zimy. Zmierzał donikąd, stojąc wciąż przy tym samym parapecie na osi przenikliwego przeciągu. Poprzestał na istnieniu. W przenikliwości eterycznego poranka.

Postać i książka telefoniczna
Obudził go przejmujący zgrzyt tramwaju ostro skręcającego w wąską uliczkę wypełnioną boleścią świata. Cieniem rzęs chciał przyćmić budzącą się niepewność i kolejną próbę zmierzenia się z czasem zatrzaskującym się jak w pudełku wypalonych zapałek, pozbawionych nadziei na najmniejszą iskrę ożywienia. "Allumettes soufrees". 100 sztuk. Stare pudełko z paczki przysłanej kiedyś z Francji. Dzisiaj dowód na brak jakiegokolwiek płomienia mogącego rozjaśnić przytłumione światło nieprzespanej nocy pokrytej rdzą niewyraźnych iluzji.
Wciąż doszukiwał się sensu czekania na nieuchronność. Na podłodze leżał stos porozrzucanych kartek. Zagniatał w nich nieudolność do zapisania coraz trudniej przychodzących myśli zapętlających się wokół niezgrabnych palców wyglądających jak skarłowaciałe gałęzie drzew. Przyglądał się dłoniom przypominającym wypłowiałą mapę życia, z wyschniętymi korytami, niegdyś, wartko płynących rzek przyspieszonego tętna. Pagórkami wystających kości pokrytych chropowatością nieudolnych wspinaczek na szczyty nieobecnych już sił do zmagania się z nieprzewidywalną przewrotnością losu. Każde zaciśnięcie dłoni otwierało niezagojone rany rozsiane niczym nienazwane wyspy cierpienia na pergaminie jego schorowanych rąk. Spojrzał na swoją, dla niego jakby całkiem obcą, sylwetkę odbijającą się w poszarzałym lustrze drugiej strony jego własnego ja. Był jakby niepełny, jakby był tylko cząstką siebie, obecną między ciężkimi ramami zwierciadła zanurzonego w wyobraźni o sobie samym. Co rano powracał znikąd.
Na talerzyku kromka chleba bez smaku. Tytuły wczorajszej gazety wybrzmiały w jedną noc. Zostały nikomu dzisiaj niepotrzebne słowa. Sięgnął po książkę telefoniczną otwierając na przypadkowej stronie. Kwiatkowski. Kozłowski. Koziński. Krajewski. Kaczmarczyk. Kacprzak. Kozieł. Krzyżanowski. Wzrok zatrzymywał się na przypadkowych nazwiskach. Próbował do nich przypisać choćby jedną twarz przywołaną z pamięci. Pozostawały niezdolne do powrócenia z wąskich korytarzy zapomnienia.
Zatrzasnął drzwi na klamce zawieszając zburzony niepokojem porządek nowego dnia cicho oczekującego za progiem. Obolałymi stopami omijał popękane fragmenty chodnika wytaczającego utartą drogę sobotnich poranków. Wyżłobione szczeliny w szarym trotuarze wyglądały jak zatrzymany kadr niemego krzyku w kosmosie nieziszczonych pragnień przetrwania. Podążał po nim bez określonego celu. Idąc donikąd gubił fragmenty samego siebie. Resztki obumarłych kawałków dawnej harmonii ze światem. Skrawków grubej kory odchodzącej od rdzenia drzewa, od rdzenia jego egzystencji. Pozostawały jedynie przestrzenie wypełniające się zgodą na samotność, niesprecyzowane domysły o konieczności spotkania się z ostatecznością, czymkolwiek by ona nie była, czymkolwiek by się nie stała na jego własny użytek.
Przysiadł na schodach bezradności. Z kieszeni płaszcza wyjął garść czarnych klawiszy ze starej maszyny do pisania. Rzucił je przed siebie jak kostki do gry licząc, że ułożą się w słowo-klucz do życia. Nadzieję. Niezdarnie. Kiedyś pozostanie jedynie nazwiskiem bez twarzy w nikomu już niepotrzebnej książce telefonicznej. Dzisiaj jeszcze, resztkami sił, zajął puste miejsce w tramwaju ze zgrzytem skręcającym w wąską uliczkę wypełnioną boleścią świata. Zobaczył w oknie swoją twarz.


4 komentarze:

  1. Ladnie tu jest i tak domowo, tak cieplo. :) Bede czytac. Pozdrawiam z Edinburgha w Szkocji. Marek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Marku z Edinburgha w pięknej Szkocji. Dziękuję za miłe słowa i zapraszam ponownie, serdecznie :)

      Usuń
  2. To perełki Twoje Małgosiu! Zaczytać się można ,dziękuje! Brak słów nad Twoim talentem -PIÓREM! W tym szumie brzydkim a hałaśliwym w słowach,dźwiękach i obrazach .. to co tu czytam to odetchnienie niebywałe. Tak się cieszę.. powiem Ci ,że zmęczył mnie ostatnio EMPIK! Całe stosy książek już po pierwszej kartce przeczytanej widać ,że komercja okrutna .A pozycji wartościowych nie miałam siły szukać . Klasykę mam w domu a nowości ,nawet Noblowskie czasem są trudne dla mnie do "przełknięcia".Ostatnio czytam Wiesława Myśliwskiego jego koronne pozycje , w wybranych fragmentach..ale wrócę do pozycji Jarosława Iwaszkiewicza.Mama moja nigdy z się z Nim nie rozstawała i miała rację jako i Ty Małgosiu. ! jeszcze wracać będę ,bo Ciebie czytać to przyjemność.. mam jeszcze do poznania trzy" Postaci .." Ściskam Ola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Postać jest dla mnie bardzo ważna i cieszę się, że jej cząstka może przejrzeć się w źrenicach tych, którzy tutaj zaglądają. W Twoich Olu.
      Ja z trudem odnajduję się w dużych księgarniach, wybieram małe, kameralne, gdzie są książki których nie znajdzie się np. w Empiku. Wiesława Myśliwskiego bardzo cenię i warto czekać na jego książki. Pan Jarosław, cóż, musi być zawsze na wyciągnięcie ręki. Ściskam Cię najmocniej Olu!

      Usuń

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...