Spieszyłam się dzisiaj, choć to przecież nic wyjątkowego, tym razem jednak by zdążyć sprawy urzędowe załatwić. Zatem i drogę obrać inną musiałam. I znowu to mijane z rzadka Kłudzienko. Mieścina niewielka, jakże mnie swoją nazwą zawsze rozczulająca, zmiękczająca uczucia skłębione w odłamek skamieliny, tworu bezdusznej codzienności. Nazwa rozdrabniająca mnie każdą literką, sylabą, zgłoską, samogłoską, brzuszkiem pękatym turlającym się po przykurzonych ścieżkach Mazowsza. Kłudzienko. Zostało za mną przymierzając nagusieńkim konarom drzew siwy welon z ulotnych dymów unoszących się ponad dachami pobliskich domostw. Kłudzienko. Zapach domowego ciepła, drwa palącego się w kominkach, śpiących jeszcze krzaków bzów przy powyginanych, przez nieugięty czas, furtkach. Ostanie spojrzenie we wsteczne lusterko. Zniknęło. Kłudzienko.
Tymczasem w moim domu cisza popołudnia rozsiadła się w fotelu wygodnie nie spodziewając się mnie o wcześniejszej porze. Ustąpiła jednak miejsca dźwiękom wydobywającym się spod ulegających, moim palcom, klawiszy na klawiaturze laptopa. Strona Uniwersytetu Otwartego UW. Nowa lista kursów, wykładów, jak zawsze kusząca. Co wybrać, jak wpleść w zabiegany czas, jeszcze jedną nitkę, jakże ciągnącą się za mną kusząco, choć czasem sznurówką się zdając zawiązującą supełki wokół kostek uniemożliwiając zrobienie kolejnego kroku. A jednak jesienią zdołałam dobiec, co czwartek, na wykłady z literatury, zatem wiosna tym bardziej sprzyjającą być powinna obdarzając słońcem, energią, dodając sił do pogodzenia wszystkich obowiązków, z tą dodatkową dawką, literackich zachwytów. Na co się skusić?
Spoglądam na gruby zeszyt pełen notatek z jesiennej sesji. Tyle życiorysów, kontrowersji, odłamków historii, a wśród wielu z tych których poznawałam bliżej, Aleksander Wat. Pamiętam jak szukałam w antykwariatach "Mojego wieku", by chociaż zdążyć przekartkować, złapać myśli kilka, poszukać do niego klucza. Wtedy nie znalazłam.
I nagle, niespodziewanie, wrócił do mnie nadwątloną siłą swojego głosu, w bezlitosnej przynależność do świata bólu będącego jego największym ograniczeniem, więzieniem z karą dożywocia. Bez jakiejkolwiek szansy na ułaskawienie.
Głos pisarza. Swoista melodia, dźwięk otwierający drzwi do duszy. Podarowano mi klucz, do świata głosów pisarzy, poetów. Jeden z najdrogocenniejszych upominków.
Głos pisarza. I całkiem jak to Kłudzienko, rozczula mnie tembr głosu słabego, a jakże silnego swoją wymową, drganiem strun załamujących się w chwili, kiedy wypowiadają słowa, jakby w modlitewnym rozmodleniu: W czterech ścianach mego bólu / Nie ma okien ani drzwi. /Słyszę tylko tam i nazad / Chodzi strażnik za murami. Przez chwilę czuję się nieswojo. Tkwię przy nim, podsłuchuję, trochę jak ten strażnik, chociaż bardziej wartownikiem się czując, stojącym na straży jego spokoju, ciszy, ułudy ukojenia. To jego świat, Aleksandra Wata, stał się ostatnio czterema ścianami, w których się zamknęłam.
Myślę o bólu. Rozbijającym przynależność do życia na drobinki, szpileczki wbijające się pod skórę, dotykając rdzenia własnego odczuwania.
Ból. Jakże często pod jego wpływem stajemy się bardziej wrażliwi, nadwrażliwi, przewrażliwieni, można by w nieskończoność odmieniać te odcienie wrażliwości nazbyt czułej na najdrobniejszy dźwięk, nawet poruszenie się firanki w oknie, przez którą przedziera się snop porannego światła. Prawie sami zauważając z jakim wysiłkiem kolejny promień słońca próbuje przeniknąć ścisłe sploty tkaniny w gęstym materiale naszego odczuwania. Intensywniejszego. Bardziej doskwierającego. Chowamy się. Przed najdrobniejszym drżeniem powietrza, tam gdzie nie poczujemy nawet własnego oddechu.
Wsłuchuję się wciąż w głos Aleksandra Wata. Uzależniam się od niego. Brzmi spokojnie, choć tyle w nim okaleczenia. Wyciszony. Jakby pogodzony z nieodzownością istnienia w cierpieniu. Bez zbędnej egzaltacji, wykrzykników, jakichkolwiek oznak wewnętrznego buntu przeciwko własnej ułomności. Słucham i zastanawiam się jak bardzo można ukryć własne cierpienie w sobie. Zaszyć się za wykrzywiającym, twarz, grymasem boleści.
Umieć: Żywić się kwiatem glicynii, korą drzew palmowych / rozgrzebywać korzonki w chłodnej wilgotnej ziemi/ i tańczyć po świeżej nocy. Patrzeć na księżyc w pełni / odbijać w oczach obłe światło księżycowej/agonii. / Zaszyć się w mysią dziurkę na czas, kiedy zły Boreasz / szukać mnie będzie zimnymi palcami kościstymi / by gnieść moje małe serce pod blaszką swego szponu.
Sięgam po gęsto zapisany zeszyt. Rozczytuję szybko notowane zdania. Pierwsze z nich: Mówił o sobie jako "jasnej tożsamości".
Na parapecie mojego okna zakwitł fiołek.
fragmenty wierszy Aleksandra Wata
*** W czterech ścianach mego bólu...
*** Być myszą...
Pomost
Teraz to zobaczyłem.
I jak w jakiej grze zręcznościowej czy jak w japońskim bilardzie, wszystkie te rzeczy, które miałem w pamięci, które tkwiły w wyobraźni, które istniały w ramach wyimaginowanych, poczęły trafiać do swoich łuz; nagle znajdowały się na swoim z dawna przygotowywanym miejscu, w ich przynależnej przestrzeni, znajdowały swoje miejsce na ziemi. A znajdując je zabarwiały się odpowiednio i powiedziawszy to z ręką na sercu, stawały się p r a w d z i w e.
Kolejny tydzień odlatuje na skrzydłach prawdziwego spełnienia. Dla mnie te mijające dni nagle pełne były słów, głosów, dźwięków, wrażeń, które chciałoby się zamknąć w dłoniach, jak w drogocennej szkatułce, by w każdej chwili móc im spojrzeć głęboko w oczy. Tymczasem cichutko, za rogiem księżycowej nocy, czekają dwa dni, kiedy dreptać będę drobniutkimi kroczkami, by móc się nimi jak najdłużej delektować. Chociaż przyznać muszę, że wciąż jeszcze czuję smak słów, które w środowe popołudnie rozbrzmiewały w Domu Literatury, gdzie zorganizowano, przez Polskie Stowarzyszenie Kultury Europejskiej (SEC - Societe Europeenne de Culture), spotkanie poświęcone Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Swoistemu pomostowi, który budował swoją twórczością pomiędzy Rosją a Italią, pomiędzy Petersburgiem a Wenecją, na moment skrywając się w cieniach sandomierskich wąwozów.
Między słowami, zabrzmiały dźwięki muzyki, łzy wzruszenia, wspomnienia z podróży. Znowu nabrały ostrości barw kartki ze znaczkiem pocztowym przedstawiającym miasto przeglądające się dumnie w połyskujących kopułach Soboru Zmartwychwstania Pańskiego lub całkiem innego, wijącego się między przygarbionymi mostami, chowającego w gondolach lub "Koronkach weneckich" pałacyków, bo przecież: W Wenecji w marcu bywa chłodno. Wiatr od Dalmacji przywiewa gwałtowne chmury i spada ulewny deszcz. Ale te niepogody niedługo trwają, zaraz nazajutrz powstaje dzień perłowy, przesycony mżącym blaskiem, rozproszonym różowym światłem, jakie tylko w Wenecji istnieje, i domy, i domki, hotele i pałace, wieże i wieżyce stają się rozrzuconą kupą różowawych kości, pobielonych grobów. Pisał Jarosław Iwaszkiewicz ze swojej weneckiej podróży, jednocześnie o Petersburgu zapisując: Nie spodziewałem się, że w zupełnej starości przeżyję jeszcze taką przygodę. Chodzi o to, że mimo, iż urodziłem się i wychowałem, skończyłem gimnazjum i uniwersytet na terenie imperium rosyjskiego, nigdy nie byłem w Petersburgu (...) Dziwne jest to w człowieku, że wiele, bardzo wiele sobie wyobraża, ale kiedy coś z rzeczy wyobrażalnych zobaczy, jego uprzednie przeżycie nabiera innych rozmiarów i rozgrywa się w innym kolorycie. Wyobrażenia umieszcza się wtedy w realnym doświadczeniu. Ja czekam na kolejne realne doświadczenie, w nadchodzącą niedzielę, która znowu rozbrzmiewać będzie, na Stawisku, słowami z "Dzienników" Pana Jarosława, jego głosem brzmiącym w każdej melodyjnej sylabie wyrytej na bieli kartek.Tymczasem, w tę piątkową, ciemną i bezgwiezdną noc, uchylam ponownie okładki książki, która ostatnio towarzyszy mi, nim sen zdoła pozbawić mnie zmysłu wzroku. Bo też trudno było się oprzeć pokusie sięgnięcia po książkę, która przyszła wraz ze słowami Radosława Romaniuka: „O Czechowie” to książka o czasie Bunina, jego bezsennych nocach (w ostatnim roku życia „prawie całkowicie utracił sen” – wspominała żona) poświęconych lekturom, notatkom, wspomnieniom własnego „gwiezdnego czasu”, wewnętrznym polemikom z literatami wspominającymi Czechowa i literaturoznawcami zajmującymi się czechowowską tematyką. W końcu i pisaniu, prawdziwej walce z czasem, próbie obrony.I tak, trzymając ją już w dłoniach, myśląc, że w jej wnętrze należałby spoglądać „sponad szkieł pince-nez”, sama dobrowolnie skazuję się na bezsenne noce. Bo jak oderwać się od książki, która wraz z kolejną stroną coraz barwniej uskrzydla się drobnymi, kolorowymi karteczkami przyklejanymi skrupulatnie, by przygarnąć, przyswoić myśli warte zatrzymania na dłużej. Nim pomknie się łakomie dalej na spotkanie z Iwanem Buninem i Antonem Czechowem.
W oddali topnieją śniegi pod ciepłym głosem Jeni Lubich, gdzieś słychać sanie sunące w odległej galaktyce słów otulone wełnianym pledem. Może i cień samego Antoniego Pawłowicz przechadza się brzegiem portowego miasta Taganrog, zasłaniając się od zimnego wiatru przychodzącego nagłymi podmuchami znad morza.
Tymczasem Iwan Aleksiejewicz opowiada „O Czechowie” lekko, niezobowiązująco, a jednocześnie mnie samą zobowiązując do szczególnego uwrażliwienia się na niezwykłość obu osobowości, o których w przedmowie Mark Ałdanow pisze: „Jako ludzi byli do siebie zupełnie niepodobni. A jednak coś ich łączyło, pominąwszy nawet ich ogromny talent. Obaj byli niezwykle mądrzy, obaj posiadali rzadko spotykany, prawie nieskazitelny smak; to samo cenili w literaturze, tym samym się zachwycali, tego samego nie lubili”.
Czy mogli być dwiema stronami tej samej kartki, przyglądając się sobie, a jednocześnie każdy z nich pozostając po swoje stronie twórczości. "O Czechowie" to wszak także o Buninie, bo kreśląc wizerunek Antoniego Pawłowicza, ukazuje nam także i swoje własne oblicze, mówi własnym głosem i Unikając literackości (...) kreśli tylko jedną artystyczną scenę, kiedy wspomina okoliczności, w których dowiedział się o śmierci pisarza, scenę tak naturalną i czystą, że mogłaby zasłużyć na pochwałę mistrza.
fragmenty z "Koronki weneckiej" oraz "Petersburga"
Jarosława Iwaszkiewicza
dzięki uprzejmości redakcji "Dwutygodnika" fragment z tekstu Radosława Romaniuka
http://www.dwutygodnik.com/artykul/2881
oraz fragmenty książki "O Czechowie" Iwana Bunina
wyd. Farbiarnia, 2011
I jak w jakiej grze zręcznościowej czy jak w japońskim bilardzie, wszystkie te rzeczy, które miałem w pamięci, które tkwiły w wyobraźni, które istniały w ramach wyimaginowanych, poczęły trafiać do swoich łuz; nagle znajdowały się na swoim z dawna przygotowywanym miejscu, w ich przynależnej przestrzeni, znajdowały swoje miejsce na ziemi. A znajdując je zabarwiały się odpowiednio i powiedziawszy to z ręką na sercu, stawały się p r a w d z i w e.
Kolejny tydzień odlatuje na skrzydłach prawdziwego spełnienia. Dla mnie te mijające dni nagle pełne były słów, głosów, dźwięków, wrażeń, które chciałoby się zamknąć w dłoniach, jak w drogocennej szkatułce, by w każdej chwili móc im spojrzeć głęboko w oczy. Tymczasem cichutko, za rogiem księżycowej nocy, czekają dwa dni, kiedy dreptać będę drobniutkimi kroczkami, by móc się nimi jak najdłużej delektować. Chociaż przyznać muszę, że wciąż jeszcze czuję smak słów, które w środowe popołudnie rozbrzmiewały w Domu Literatury, gdzie zorganizowano, przez Polskie Stowarzyszenie Kultury Europejskiej (SEC - Societe Europeenne de Culture), spotkanie poświęcone Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Swoistemu pomostowi, który budował swoją twórczością pomiędzy Rosją a Italią, pomiędzy Petersburgiem a Wenecją, na moment skrywając się w cieniach sandomierskich wąwozów.
Między słowami, zabrzmiały dźwięki muzyki, łzy wzruszenia, wspomnienia z podróży. Znowu nabrały ostrości barw kartki ze znaczkiem pocztowym przedstawiającym miasto przeglądające się dumnie w połyskujących kopułach Soboru Zmartwychwstania Pańskiego lub całkiem innego, wijącego się między przygarbionymi mostami, chowającego w gondolach lub "Koronkach weneckich" pałacyków, bo przecież: W Wenecji w marcu bywa chłodno. Wiatr od Dalmacji przywiewa gwałtowne chmury i spada ulewny deszcz. Ale te niepogody niedługo trwają, zaraz nazajutrz powstaje dzień perłowy, przesycony mżącym blaskiem, rozproszonym różowym światłem, jakie tylko w Wenecji istnieje, i domy, i domki, hotele i pałace, wieże i wieżyce stają się rozrzuconą kupą różowawych kości, pobielonych grobów. Pisał Jarosław Iwaszkiewicz ze swojej weneckiej podróży, jednocześnie o Petersburgu zapisując: Nie spodziewałem się, że w zupełnej starości przeżyję jeszcze taką przygodę. Chodzi o to, że mimo, iż urodziłem się i wychowałem, skończyłem gimnazjum i uniwersytet na terenie imperium rosyjskiego, nigdy nie byłem w Petersburgu (...) Dziwne jest to w człowieku, że wiele, bardzo wiele sobie wyobraża, ale kiedy coś z rzeczy wyobrażalnych zobaczy, jego uprzednie przeżycie nabiera innych rozmiarów i rozgrywa się w innym kolorycie. Wyobrażenia umieszcza się wtedy w realnym doświadczeniu. Ja czekam na kolejne realne doświadczenie, w nadchodzącą niedzielę, która znowu rozbrzmiewać będzie, na Stawisku, słowami z "Dzienników" Pana Jarosława, jego głosem brzmiącym w każdej melodyjnej sylabie wyrytej na bieli kartek.Tymczasem, w tę piątkową, ciemną i bezgwiezdną noc, uchylam ponownie okładki książki, która ostatnio towarzyszy mi, nim sen zdoła pozbawić mnie zmysłu wzroku. Bo też trudno było się oprzeć pokusie sięgnięcia po książkę, która przyszła wraz ze słowami Radosława Romaniuka: „O Czechowie” to książka o czasie Bunina, jego bezsennych nocach (w ostatnim roku życia „prawie całkowicie utracił sen” – wspominała żona) poświęconych lekturom, notatkom, wspomnieniom własnego „gwiezdnego czasu”, wewnętrznym polemikom z literatami wspominającymi Czechowa i literaturoznawcami zajmującymi się czechowowską tematyką. W końcu i pisaniu, prawdziwej walce z czasem, próbie obrony.I tak, trzymając ją już w dłoniach, myśląc, że w jej wnętrze należałby spoglądać „sponad szkieł pince-nez”, sama dobrowolnie skazuję się na bezsenne noce. Bo jak oderwać się od książki, która wraz z kolejną stroną coraz barwniej uskrzydla się drobnymi, kolorowymi karteczkami przyklejanymi skrupulatnie, by przygarnąć, przyswoić myśli warte zatrzymania na dłużej. Nim pomknie się łakomie dalej na spotkanie z Iwanem Buninem i Antonem Czechowem.
W oddali topnieją śniegi pod ciepłym głosem Jeni Lubich, gdzieś słychać sanie sunące w odległej galaktyce słów otulone wełnianym pledem. Może i cień samego Antoniego Pawłowicz przechadza się brzegiem portowego miasta Taganrog, zasłaniając się od zimnego wiatru przychodzącego nagłymi podmuchami znad morza.
Tymczasem Iwan Aleksiejewicz opowiada „O Czechowie” lekko, niezobowiązująco, a jednocześnie mnie samą zobowiązując do szczególnego uwrażliwienia się na niezwykłość obu osobowości, o których w przedmowie Mark Ałdanow pisze: „Jako ludzi byli do siebie zupełnie niepodobni. A jednak coś ich łączyło, pominąwszy nawet ich ogromny talent. Obaj byli niezwykle mądrzy, obaj posiadali rzadko spotykany, prawie nieskazitelny smak; to samo cenili w literaturze, tym samym się zachwycali, tego samego nie lubili”.
Czy mogli być dwiema stronami tej samej kartki, przyglądając się sobie, a jednocześnie każdy z nich pozostając po swoje stronie twórczości. "O Czechowie" to wszak także o Buninie, bo kreśląc wizerunek Antoniego Pawłowicza, ukazuje nam także i swoje własne oblicze, mówi własnym głosem i Unikając literackości (...) kreśli tylko jedną artystyczną scenę, kiedy wspomina okoliczności, w których dowiedział się o śmierci pisarza, scenę tak naturalną i czystą, że mogłaby zasłużyć na pochwałę mistrza.
fragmenty z "Koronki weneckiej" oraz "Petersburga"
Jarosława Iwaszkiewicza
dzięki uprzejmości redakcji "Dwutygodnika" fragment z tekstu Radosława Romaniuka
http://www.dwutygodnik.com/artykul/2881
oraz fragmenty książki "O Czechowie" Iwana Bunina
wyd. Farbiarnia, 2011
Wyszarp mi ręce co już nie odrosną
Ociemniałym popołudniem zatrzymałam się pod drzwiami Twoimi. Aksamitem czarnej tasiemki, ścieżka ku progom Twego domu wiła się żałobnie. Skuliłam się w sobie. Ciebie szukając klęczącego przy kapliczce wiecznie żywej. Dzisiaj gwiazdy, trzydzieści dwie, spadły kroplami atramentu czarno-niebieskiego drżeniem.
(...)
Uranio, muzo dnia ostatecznego
Bogini końca, bogini wytrwałości
Zniszczeń bogini i wszystkiego złego
Stójże na straży domu i nicości.
Weźmij mnie w swoje grzywy, ty szalona
Wyszarp mi ręce co już nie wyrosną
Pogrzeb mnie, ratuj, daj swoje korony,
Bym także był Uranią, nicością i sosną.
fragment wiersza Jarosława Iwaszkiewicza
Urania z tomiku "Liryki'
wyd. PIW, Warszawa 1980
(...)
Uranio, muzo dnia ostatecznego
Bogini końca, bogini wytrwałości
Zniszczeń bogini i wszystkiego złego
Stójże na straży domu i nicości.
Weźmij mnie w swoje grzywy, ty szalona
Wyszarp mi ręce co już nie wyrosną
Pogrzeb mnie, ratuj, daj swoje korony,
Bym także był Uranią, nicością i sosną.
fragment wiersza Jarosława Iwaszkiewicza
Urania z tomiku "Liryki'
wyd. PIW, Warszawa 1980
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Polecany post
Tak czyta się tylko raz
Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego, co p...
-
Ten moment przebudzenia, gdy pojawiają się pierwsze myśli dnia; człowiek zadaje sobie pytanie - skąd się tam biorą, oczekując naszej świ...
-
Klamka ugina się lekko pod ciężarem nowego dnia stojącego na progu ciekawości świata. Wychodzę naprzeciw jutrzence otulonej woalem oczekują...