Pomost

Teraz to zobaczyłem.
I jak w jakiej grze zręcznościowej czy jak w japońskim bilardzie, wszystkie te rzeczy, które miałem w pamięci, które tkwiły w wyobraźni, które istniały w ramach wyimaginowanych, poczęły trafiać do swoich łuz; nagle znajdowały się na swoim z dawna przygotowywanym miejscu, w ich przynależnej przestrzeni, znajdowały swoje miejsce na ziemi. A znajdując je zabarwiały się odpowiednio i powiedziawszy to z ręką na sercu, stawały się p r a w d z i w e.
Kolejny tydzień odlatuje na skrzydłach prawdziwego spełnienia. Dla mnie te mijające dni nagle pełne były słów, głosów, dźwięków, wrażeń, które chciałoby się zamknąć w dłoniach, jak w drogocennej szkatułce, by w każdej chwili móc im spojrzeć głęboko w oczy. Tymczasem cichutko, za rogiem księżycowej nocy, czekają dwa dni, kiedy dreptać będę drobniutkimi kroczkami, by móc się nimi jak najdłużej delektować. Chociaż przyznać muszę, że wciąż jeszcze czuję smak słów, które w środowe popołudnie rozbrzmiewały w Domu Literatury, gdzie zorganizowano, przez Polskie Stowarzyszenie Kultury Europejskiej (SEC - Societe Europeenne de Culture), spotkanie poświęcone Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Swoistemu pomostowi, który budował swoją twórczością pomiędzy Rosją a Italią, pomiędzy Petersburgiem a Wenecją, na moment skrywając się w cieniach sandomierskich wąwozów.
Między słowami, zabrzmiały dźwięki muzyki, łzy wzruszenia, wspomnienia z podróży. Znowu nabrały ostrości barw kartki ze znaczkiem pocztowym przedstawiającym miasto przeglądające się dumnie w połyskujących kopułach Soboru Zmartwychwstania Pańskiego lub całkiem innego, wijącego się między przygarbionymi mostami, chowającego w gondolach lub "Koronkach weneckich" pałacyków, bo przecież: W Wenecji w marcu bywa chłodno. Wiatr od Dalmacji przywiewa gwałtowne chmury i spada ulewny deszcz. Ale te niepogody niedługo trwają, zaraz nazajutrz powstaje dzień perłowy, przesycony mżącym blaskiem, rozproszonym różowym światłem, jakie tylko w Wenecji istnieje, i domy, i domki, hotele i pałace, wieże i wieżyce stają się rozrzuconą kupą różowawych kości, pobielonych grobów. Pisał Jarosław Iwaszkiewicz ze swojej weneckiej podróży, jednocześnie o Petersburgu zapisując: Nie spodziewałem się, że w zupełnej starości przeżyję jeszcze taką przygodę. Chodzi o to, że mimo, iż urodziłem się i wychowałem, skończyłem gimnazjum i uniwersytet na terenie imperium rosyjskiego, nigdy nie byłem w Petersburgu (...) Dziwne jest to w człowieku, że wiele, bardzo wiele sobie wyobraża, ale kiedy coś z rzeczy wyobrażalnych zobaczy, jego uprzednie przeżycie nabiera innych rozmiarów i rozgrywa się w innym kolorycie. Wyobrażenia umieszcza się wtedy w realnym doświadczeniu. Ja czekam na kolejne realne doświadczenie, w nadchodzącą niedzielę, która znowu rozbrzmiewać będzie, na Stawisku, słowami z "Dzienników" Pana Jarosława, jego głosem brzmiącym w każdej melodyjnej sylabie wyrytej na bieli kartek.Tymczasem, w tę piątkową, ciemną i bezgwiezdną noc, uchylam ponownie okładki książki, która ostatnio towarzyszy mi, nim sen zdoła pozbawić mnie zmysłu wzroku. Bo też trudno było się oprzeć pokusie sięgnięcia po książkę, która przyszła wraz ze słowami Radosława Romaniuka: „O Czechowie” to książka o czasie Bunina, jego bezsennych nocach (w ostatnim roku życia „prawie całkowicie utracił sen” – wspominała żona) poświęconych lekturom, notatkom, wspomnieniom własnego „gwiezdnego czasu”, wewnętrznym polemikom z literatami wspominającymi Czechowa i literaturoznawcami zajmującymi się czechowowską tematyką. W końcu i pisaniu, prawdziwej walce z czasem, próbie obrony.I tak, trzymając ją już w dłoniach, myśląc, że w jej wnętrze należałby spoglądać „sponad szkieł pince-nez”, sama dobrowolnie skazuję się na bezsenne noce. Bo jak oderwać się od książki, która wraz z kolejną stroną coraz barwniej uskrzydla się drobnymi, kolorowymi karteczkami przyklejanymi skrupulatnie, by przygarnąć, przyswoić myśli warte zatrzymania na dłużej. Nim pomknie się łakomie dalej na spotkanie z Iwanem Buninem i Antonem Czechowem.
W oddali topnieją śniegi pod ciepłym głosem Jeni Lubich, gdzieś słychać sanie sunące w odległej galaktyce słów otulone wełnianym pledem. Może i cień samego Antoniego Pawłowicz przechadza się brzegiem portowego miasta Taganrog, zasłaniając się od zimnego wiatru przychodzącego nagłymi podmuchami znad morza.
Tymczasem Iwan Aleksiejewicz opowiada „O Czechowie” lekko, niezobowiązująco, a jednocześnie mnie samą zobowiązując do szczególnego uwrażliwienia się na niezwykłość obu osobowości, o których w przedmowie Mark Ałdanow pisze: „Jako ludzi byli do siebie zupełnie niepodobni. A jednak coś ich łączyło, pominąwszy nawet ich ogromny talent. Obaj byli niezwykle mądrzy, obaj posiadali rzadko spotykany, prawie nieskazitelny smak; to samo cenili w literaturze, tym samym się zachwycali, tego samego nie lubili”.
Czy mogli być dwiema stronami tej samej kartki, przyglądając się sobie, a jednocześnie każdy z nich pozostając po swoje stronie twórczości. "O Czechowie" to wszak także o Buninie, bo kreśląc wizerunek Antoniego Pawłowicza, ukazuje nam także i swoje własne oblicze, mówi własnym głosem i Unikając literackości (...) kreśli tylko jedną artystyczną scenę, kiedy wspomina okoliczności, w których dowiedział się o śmierci pisarza, scenę tak naturalną i czystą, że mogłaby zasłużyć na pochwałę mistrza.

fragmenty z "Koronki weneckiej" oraz "Petersburga"
Jarosława Iwaszkiewicza

dzięki uprzejmości redakcji "Dwutygodnika" fragment z tekstu Radosława Romaniuka
http://www.dwutygodnik.com/artykul/2881

oraz fragmenty książki "O Czechowie" Iwana Bunina
wyd. Farbiarnia, 2011


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...