Furtka Anny


Jej wiersze są, dla mnie, jak drzeworty Durera. Wypukłe, wyryte fragmenty światów, które przywołują pamięć, odmalowują jej przyblakłe barwy odbijające się w intensywnych barwach rzeczywistości. To jakby dotykać wypukłości każdej litery, każdego akapitu ustępującego kolejnemu równie pięknie wypełnionemu wrażliwością spostrzegania. Gdzie końcówka pióra jak ostrze rylca precyzyjnie rzeźbi w twardej materii, by dostać się do miąższu życia, jego najdelikatniejszej warstwy. Gdzie każdy wiersz staje się dzwonkiem u drewnianej furtki prowadzącej do świata jej poezji.
 
Dom darowany, strych nieopalany,

stłuczone szyby w piwnicznych okienkach,

który jak duchy przechodzą przez strefy

zdeptanej trawy, ktoś tu kogoś ukrył.

A pewnej nocy wyrywano drzwi z futryn,

poszła pogłoska, ten ktoś był na liście,

rozpalono ognisko, opadały liście,

wiatr wyrzucał papiery z szuflad i kuferków.

Cofam samochód, we wstecznym lusterku

czas też się cofa. Dziecko do ogrodu

otwiera furtkę. W małej dłoni konik,

krzywo strugany, drewniany. Czerwony

płaszcz zarzucony na ramiona matki

spada na ziemię kiedy pochylona

wyciąga z ognia kartki i gałęzie.

Dziewczynka zmyka, boi się, nie będzie

dzisiaj zabawy. Kobieta kołacze

starą kołatką w furtkę, mała płacze,

skręcam, za rogiem znajoma mleczarnia,

butelki z mlekiem, biało-żółte kapsle,

pies przy śmietniku jak świat opuszczony,

świat – pies samotny, błąd niedopuszczony,

piorun uderza w metalowy dzwonek.

Anna Piwkowska, wiersz Furtka
Milanówek, 2011
115 Zeszyty Literackie, jesień 2011

Postać i rękawiczki

Otworzył okno szczelnie zamykane na noc. Wystarczy, że większość jego życia podszyta była przejmującym chłodem. Wystarczy. Za oknem wisiała przeźroczysta cisza. Patrzył na długie grzbiety ulic przeciągających się leniwie między alejkami, nim strzepną z siebie resztę snu i przyjdzie im dźwigać ciężar zabieganego dnia.
Wyciągnął rękę by uchwycić w dłoni kłębek porannej mgły. Kiedyś tak sięgał po kłębek włóczki leżący na kolanach matki. Jesienią robiła dla niego rękawiczki. Jego palce były zawsze nieproporcjonalnie długie. Życie takim też mu się teraz zdaje, ale wtedy życie dopiero zaczynał smakować. Pachniało drewnem z pieca rozpalanego o świcie i było dotykiem ciepłych rękawiczek dzierganych z siwej włóczki. Potem rękawiczki szył mu krawiec Szamowicz, z resztek skórzanych łatek, które zostawały po wykrojeniu eleganckich, damskich płaszczy, zgrabnie wywieszanych w szerokiej witrynie sklepu. Tego sklepu już nie ma. Nie ma tych gładkich płaszczy, czujnych oczu krawca wpatrzonych w rytmiczną pracę igły i tego specyficznego stukotu maszyny z wyczuciem wprawianej w ruch niewielką stopą Szamowicza, który siadał przy niej jak pianista-wirtuoz w czarnym surducie, sprawnie przesuwając palcami połacie materiału. Jego pochylona sylwetka jakby nigdy nie zniknęła znad tej maszyny. Samego Szamowicza jednak już nigdy  p o t e m  tam nie widziano. Nawet szyld znad jego pracowni nie został, chociaż  p o t e m wisiał jeszcze jakiś czas, na porwanych żyłkach straconego istnienia, skrzypiąc jak wyrzut sumienia nad anonimowym miasteczkiem.
Poszedł postawić czajnik na kuchence. Dostał kiedyś od swoich studentów nowoczesny, elektryczny, w którym pęcherzyki powietrza bulgotały zabawnie. Bawił go ten widok zza małej szybki umieszczonej na metalicznie połyskującym brzuchu naczynia. Tyle było w nim jeszcze z dziecka, któremu odebrano lata niewinności. Czasami chwytał ten rytm wybijając go placami o blat kuchennego stołu. Matka zawsze wierzyła, że zostanie pianistą. Z tak długimi palcami. Tymczasem on siadając przy pianinie, starej daty, najbardziej lubił szelest przekładanych kartek w zeszycie z nutami.
Z czasem odstawił jednak ten „nowoczesny imbryk” techniki, jak go sobie nazwał, czyniąc z niego eksponat schowany za szybą swojego staroświeckiego nieprzystosowania. Nie lubił zmieniać zbyt wiele, bo zbyt wiele, kiedyś w jego życiu się zmieniło. Zbyt wiele zostało za zaczadziałą szybą rozbitych zdarzeń.
Poza tym lubił ten czas oczekiwania. Donikąd mu się już nie spieszyło. Już nie ścigał się z czasem, lubił delektować się każdą budzącą się chwilką danego mu na nowo dnia. Danej mu kolejnej szansy na, coraz płytszy, oddech. To trochę tak, jak z przebudzeniem, ze smakowaniem poranków, kiedy był jeszcze dzieckiem. Najbardziej smakowały w soboty. Były pieszczotliwym muśnięciem policzka, gdy z zamkniętymi oczami budziła się powoli świadomość. Potem niespiesznie wyczulał się słuch odbierając drobinki pęknięć pojawiających się na parawanie powoli odsuwającego się snu, którego kontur oddalał się łagodnie. Dzisiaj najczęściej budzi go jego niemy krzyk i kontur postaci oddalającej się w najciemniejsze zakamarki jego pamięci, za te skórzane skrawki odklejające się bolesnymi ranami wspomnień.
Czajnik zagwizdał ostro. Pamiętał z dzieciństwa gwizd gnający za pociągiem po szynach na pobliskiej stacyjce. Wierzył, że wsiądzie kiedyś do jednego z tych wagonów i pojedzie w świat, ten kolorowo obracający się na popękanym globusie z jego biurka. Wsiadł, kiedyś, i pojechał trafiając w świat popękanego człowieczeństwa. Potem już nigdy nie wsiadł do żadnego wagonu.
Zaparzył herbatę. Esencjonalną i mocną, by mógł wyraźnie poczuć jej smak na znieczulonym przez koleje losu podniebieniu. Gorącą, tak bardzo, by docierała do najwrażliwszej tkanki jego istnienia. By nigdy nie zapomniał postaci, która w nim wciąż ciężko oddychała stukotem starej maszyny do szycia.

Nim zapadnie noc


"Nim zapadnie noc" sięgam po najnowszą książkę Michaela Cunninghama. Nie licząc godzin, w moim domu na końcu świata, poniekąd znowu wracam do Nowego Jorku, gdzie pomiędzy książkami Manna, Kafki, Fitzgeralda, zachłyśnięty muzyką Schuberta i Coltrane'a, Peter - właściciel nowojorskiej galerii - szuka w życiu, jak w sztuce, czegoś niepowtarzalnego. Elementy jego uporządkowanego świata zaczynają się poddawać subtelnym zmianom, gdy w mieszkaniu Petera i Rebekki pojawia się dużo młodszy brat, chłopak z narkotykową przeszłością.
Każdy z nas nosi w sobie jakąś przeszłość, każdy z nas budzi się z nadzieją na lepszą przyszłość, a może nadzieją na przyszłość, jakąkolwiek, w ogóle. Może na nowy początek, z pragnieniem dotknięcia niepowtarzalnego piękna, bo wiecznie dążymy do piękna. Własnego piękna, które definiujemy indywidualnie, a jednak wciąż szukamy go w innych ludziach i czasami znajdujemy w najmniej odpowiednim miejscu...A czasem miejsce jest jak najbardziej odpowiednie, jak chociażby kartki październikowego "Zwierciadła". Tam, co miesiąc, piękno emanuje z tak różnych twarzy, bo i samo piękno nigdy nie jest takoż same. Czasem znajdujemy je w nieskazitelnie gładkich obliczach, a czasem w zmarszczkach, w tych drobnych pęknięciach, które jak pajęcze nici przechwytują nasze przeżycia, emocje, doświadczenia dnia codziennego i dni całkiem niecodziennych. Raz są iskrą radości i beztroski, czasem przygaszeniem, wewnętrznym pogodzeniem z czasem, innym razem niepohamowaną ciekawością świata, ludzi, ale też ciągłą ciekawością siebie samego.
Chciałbym się porozpychać - podotykać w sobie miejsc, o których nie wiem, że istnieją. Człowiek może być kreatorem piękna i niszczycielem. To nie znaczy, że chciałbym się dokopywać do mrocznych miejsc w sobie, ale jako aktor chciałbym poszerzać swoje możliwości. Chodzi o to, żebyście mi uwierzyli. Walczę, żeby każda moja rola była inna, ale to nie jest cel sam w sobie. Chciałbym nadawać życiu znaczenia. Jak się robi rzeczy miałkie, to tak się żyje - wyznaje w rozmowie z Remkiem Grzelą, Robert Więckiewicz.Ileż razy rozpycham się w sobie, szukam nieznanych obszarów własnej wrażliwości, spostrzegania, umiejętności odczytywania zdarzeń. Wciąż zastanawiając się ile sama mogę zmienić w tym napisanym na mnie scenariuszu, ile zdążę dodać, jak go upiększyć i urozmaicić, jak nadać mu konkret, coś namacalnego, prawdziwego. Jak nauczyć się godzenia z bólem, z odejściem, jak sztukować pęknięcia, które zdają się już nigdy nie zagoić? Jak być pisarzem swojej własnej książki, która już jest ograniczona ramami, gdzieś pozostającym za mną początkiem i nieuniknionym, ale niedatowanym końcem, zamknięciem ostatniego rozdziału. Jak zrobić, aby w tej ostatniej chwili chciało się tę własną książkę jeszcze raz, choćby, przekartkować, by jej strony nie wydawały się miałkie.
Robert Więckiewicz o swojej własnej książce życia mówi:
Nie jest już nowa, właściwie jest zniszczona, bo czasami przytulam się do niej, a czasami rzucam nią o ścianę. Potem ją naprawiam, zszywam i znów po niej kreślę. Są w niej już takie pokreślone strony, że nic nie można z nich przeczytać. Ileż takich pozaznaczanych stron, akapitów, słów we mnie samej?
Sięgam po kolejną książkę i zastanawiam się na ile to, co w niej zawarte pozostanie we mnie, będzie wzbogacać tę moją pisaną własnym oddechem. A może całkiem odwrotnie, to ta moja pokreślona, z pozaginanymi rogami, będzie wpływać na odczytywanie tej pisanej inną ręką.
Chyba znowu się pogubiłam.
Dlatego lepiej jednak wrócić do książek autorstwa tych, którzy potrafią znacznie lepiej określać drogę, wyznaczać kierunki, budzić emocje, utrwalać piękno i zmuszać moje stopy do odnajdywania swoich ścieżek. Bo czytanie zdaje się włożeniem na stopy miękkich skarpet, w których stąpanie po twardej podłodze jakże wydaje się łagodniejsze, delikatniejsze dla stwardniałej skóry, która sama musiała nauczyć się uodparniać na wszelkie nierówności, wyboiste drogi, kamienie i płatki pogubione z zeschniętego piękna róż.
Czy dopiero dojrzenie do świadomej utraty piękna zewnętrznego, z nadzieją na rozwinięcie się piękna wewnątrz, przydaje nam większej łagodności w obchodzeniu się z samym soba i ze światem? A przecież róża choć przekwitnie, choć jej płatki zwiną się jakby w bolesnym skurczu, nie traci kolców, tej broni do walki z niechcianym, jak niechcianymi mogą być dłonie ogrodnika ścinającego róże, podcinającego ich chęć wzbicia się jeszcze wyżej ponad ziemie, tylko po to, by swoim pięknym mogły zachwycać czyjeś oczy. Albo przed dłońmi tego, kto gdy stracą swoją urodę usuwa je z swojego otoczenia. A one choć tracą swoją urodę widoczną dla oczu, wciąż zatrzymują kolece, tę broń do ochrony tego, co wciąż rozwija się w nich samych, w tych zdawałoby się uschniętych gałązkach, gdzie wciąż tętni życie w zakrzepniętych kroplach krwi.
Zastanawiasz się czasem, jakim cudem życie nieustannie cię pochłania, mimo, że rzadko przytrafia ci się coś naprawdę wyjątkowego? Bogactwo odczuć, piętno tragicznych wydarzeń z przeszłości, latami skrywane marzenia, pragnienia, lęki - wszystko to pcha nas naprzód.

fragmenty z książki Nim zapadnie noc Michaela Cunninghama
wyd. Rebis, 2011
oraz fragmenty z rozmowy Remigiusza Grzeli z Robertem Więckiewiczem
"Zwierciadło", październik 2011

Otwieranie oczu


Pociągnęłam tuszem swoje rzęsy myśląc o jego oczach. Przyznaję, że uśmiech pewnego nieśmiałego zakłopotania błąka się po mojej twarzy, kiedy patrzę jak są przenikliwe.
Jaki jest kiedy budzi się o poranku, o czym myśli podchodząc do okna zaścielonego jeszcze nowojorską mgłą i przeczesując dłonią włosy?
Poranki o tej porze roku potrafią być już chłodne, czasami pada deszcz. Zarzuca pewnie na siebie ciepły pulower z kaszmiru i owija szyję ciemnozielonym szalem...
Przemoczony poeto siądź,
skończ ten swój niezwykły wiersz.
Pusta kartka i tylko znów ogarek świecy.
Dla ciebie dziś kupiłam ten zielony szal...
Tymczasem on, z tym swoim rozbrajającym uśmiechem, odbierając z rąk młodej kelnerki filiżankę mocnej kawy, w kafejce za rogiem, w wyobraźni czyni ją jedną z bohaterek swojej kolejnej książki. Zapalając papierosa przegląda "New York Post". Czyta o zwłokach młodego mężczyzny znalezionych  w Riverside Park. Notatkę nader krótką, beznamiętną, zdawkową. Czy już wtedy przychodzi mu na myśl, że ta wiadomość może być początkiem nowej historii?
Czy złości się, kiedy umyka mu dopiero co uchwycony wątek? Jak dalece potrafi spostrzec to, co niewidzialne?
Zapewne codziennie odbiera niezliczoną liczbę wiadomości, zaproszeń na spotkania z czytelnikami, na odczyty i dyskusje o roli literatury w XXI wieku. Jeździ na promocję kolejnej książki, czytając jej fragmenty swoim lekko zachrypniętym głosem. Nie na wszystko jednak znajduje czas. Niektórym odmawia, inni będę oczekiwać niecierpliwie jego przyjazdu.
On sam, wieczorem, przy kieliszku czerwonego, wytrawnego wina, przegląda nadesłany poranną pocztą tomik poezji francuskiej, myśli o kolejnym scenariuszu filmowym i zamawia kolację z pobliskiej restauracji. Być może potrawkę jagnięcą z ziemniakami i rzepą, równie pyszną jak ta przyrządzona przez Margo.
Próbuję przyjrzeć się Paulowi. Szalenie intrygujący, na swój sposób obezwładniający, więc po cóż zastanawiać się zbytnio, nad faktem, że nie mogę oderwać się od ciągłego wracania myślami do tego, co ukryte w jego książce "Niewidzialne". Ona jest równie obezwładniająca, swoją wymową, wielowątkowością. W niej każda pojawiająca się postać otwiera drzwi do własnej bajki, zaczyna żyć własnym życiem, choć wszyscy spleceni są łańcuszkiem nierozerwalnych powiązań. Jest w tej książce coś niezwykle frapującego, niedopowiedzianego, co czyni ją fascynującą na każdym etapie czytania.
Paul Auster swoim patrzeniem rozgniata zakamarki lęków, tęsknot, słabości, ułomności pełnych buntu, namiętności, zemsty i potrzeby oczyszczenia. Jak tworzy te światy, jak buduje opowieść, spowitą gdzieś między prawdą i wyimaginowaniem? Wszak, tak zwinnie potrafi uchwycić wątek, jakby pochwycił nitkę myśli, która rozpruwa worek z obrazami i układa je w całość zamkniętą między ramami okładek.
Gdzie jest jednak ten początek, który sprawia, że ręka pisarza sunąć będzie po papierze lub palce przebiegać po klawiszach maszyny do pisania, dzisiaj zapewne najczęściej komputera?
Jak dalece, my czytelnicy, potrafimy wniknąć w to, co niewidzialne na pierwszy rzut oka. Na ile potrafimy odczytać podpowiedzi między słowami, w kolejnych warstwach opowieści, podskórnie wyczuwając, być może, śliską granicę między tym co realne, a tym co realnym stać się nie mogło. A może w książce, w powieści, realnym stać się może wszystko, choćby najbardziej nierzeczywiste i trudne do uwierzenia zdarzenia. Może słowu pisanemu ulec łatwiej. Może dlatego główny bohater "Niewidzialnego" decyduje się na spisanie swojej historii, bo opowiedzenie jej brzmieć może nieprawdopodobnie, nie dość prawdziwie, nawet jeśli tą prawdę wcale nie jest, ale nam dane jest choć po trosze w nią uwierzyć. To jak otwieranie pudełka, by wewnątrz znaleźć kolejne. Pudełko w pudełku.
I w miarę czytania to my, czytelnicy, pozwalamy własnej wyobraźni nadawać barw postaciom, "ubierać" je we własne wyobrażenia o nich. Bo ileż w pisaniu jest ze skrupulatnego dziergania ułamków uczuć, tworzenia przestrzeni dla wyobraźni i nade wszystko powoływania do życia pełnokrwistych postaci, nieobojętnych, wyzwalających w nas emocje, ściśle zarysowanych, a jednocześnie pozwalajacych na nasze dorysowania grymasu, zmarszczki, przyodziania w płaszcze podszyte zmiennością nastrojów.
"Niewiedzialne" jest jak podszewka, druga strona, ta utrzymywana w ukryciu, dopóki bohater Paula Austera, młody poety, w istotnym i przełomowym momencie swojego życia, nie zdecyduje się na spisanie swoją przeszłość. I pisze książkę swojego życia. Przeżytego, a może całkiem fikcyjnego. Wykreowanego, stworzonego na potrzeby własnej twórczości, ostatecznego spełnienia się jako pisarza, a może będącego oczyszczeniem, oddaniem światu prawdziwej cząstki samego siebie, bo:
Świata nie sposób podać w wątpliwość: jest widzialny
I jest nieodwołalny
Nie można go zrozumieć i fakt ten uważam za nader groźny.

Myślę o Paul Austerze,  o tym, co swoją twórczością daje światu, temu widzialnemu. I wiem, że przydaje mu tego, co niewidzialne, co kruche i delikatne, co silne i nieugięte to, co kryje się w każdym człowieku, tajemnica.
Ale daje też to, co namacalne, wyczuwalne w palcach, pod cienką warstwą naskórka - swój talent, tę niewidzialną moc, wyczytywaną, wysysaną z chłonnych kartek papieru, przekształconą przez nasze, własne soczewki.
Profesor Maria Poprzęcka, historyk sztuki, w wywiadzie dla Gazety Wyborczej "Dziesięć książek, które otwierają oczy" jakże pięknie ujęła w słowach to, co Auster napisał między wierszami:
Artyści po prostu więcej widzą i dzięki nim my także możemy zdjąć trochę katarakty z oczu. Kontakt ze sztuką, a więc także z poezją i literaturą, jest szansą na lepsze, bogatsze postrzeganie świata. 
Od dzisiaj moje oczy są szeroko otwarte na Paula Austera. Może on późnym wieczorem zdejmuje okulary, zmęczony pisaniem, odkładając je na stosie książek, które sam chce przeczytać. Bierze do ust ostatni łyk czerwonego wina. Cierpki i słodki zarazem, jak być może cierpkim i słodkim jest postawienie kropki na końcu ostatniego zdania:
"Pozostanie we mnie na zawsze. Do końca życia, gdziekolwiek będę, cokolwiek będę robić, pozostanie we mnie na zawsze".

Paul Auster "Niewidzialne"
wyd. Dom Wydawniczy Rebis, 2010

Kompleksowe znaczki pocztowe


Dzisiaj jest taki dzień, kiedy wszystko się rozkleja. Kopery z niewysłanymi listami, wspomnienia jak plaster na niegojącej się ranie, nieudany obraz od płótna, nawet podeszwa od buta, nieco sfatygowanego jak ja. Rozklapciałego, rozbitego na przydrożnych wertepach wyboistej codzienności.
Do tego, w takie dni jak dziś, one rozsiadają się nad wyraz wygodnie. Zadomowione zresztą od lat. Bezceremonialnie, nie pytając o zgodę. Mimo moich, nielicznych co prawda, przeprowadzek one nie lubią zmieniać adresu. Są jak znaczek pocztowy. Niezbędne, żeby się nie zgubić. Szalenie stałe w uczuciach, a przy tym krnąbrne i niezmiennie uparte. Zawsze bardzo pewne siebie, można rzec, że w siebie ślepo zapatrzone. W sobie rozkochane egoistycznie i samolubnie. Od dziecka przysiadając na moich łopatkach, by nie wyrosły mi skrzydła. Sprytniejsze niż cień i dokuczliwe przenikliwe jak poranna wilgoć. Ciężkie jak sen nieprzespany.
Wieczorem tańczą fokstrota na kartkach kalendarza, póki nie przeskoczą na nowy dzień. Rankiem zaś uwielbiają przeciągać się między ramami lustra uśmiechając się do mnie szyderczo kolejną zmarszczką.
Niestrudzone w walce o zachowanie przeze mnie równowagi, chociaż przecież niejednokrotnie przechylają szalę na swoją stronę, aż nazbyt dokuczliwie. Ograniczająco. Wtedy wszystko staje się wątpliwe, nieudolne i bezkształtne. Plączą się palce, myśli i wątki. Pozostaje ze wstydu schować się za ich szerokimi plecami.
Freud, co prawda zapewniał, że są potrzebne do samorozwoju, do ukształtowania swojej osobowości.
Ale czy wiesz, że czasami chciałabym się ich wyrzec, Zygmuncie. 
Nie słyszy.
I tak tkwimy sobie, w rozklejający się coraz bardziej dzień, przyklejając się coraz mocniej do cichej nocy i do siebie nawzajem.


Ziarenka

Przyglądam się ziarenkom fasoli, które wymknęły się z długich strączków, jak z ciepłego śpiwora. Małe, nieco zawstydzone swoimi krągłościami, nieśmiałe, turlające się niespiesznie po blacie ciężkiego stołu. Delikatnie ujęłam, jedno, kładąc w zagłębieniu pomarszczonej dłoni. Gładkie. Zupełnie jak moje poranki, które przeciągając się leniwie rozprostowują senne zagniecenia.
Tymczasem, ja rozgniatam w dłoniach kolejny dzień, by lepiej poczuć jego smak. Rześkie powietrze pachnie już szczyptą jesieni lśniącej rudo-purpurowym rumieńcem. Szczęśliwa ze swojego powrotu gubi łzy wzruszenia wybijające, o parapet okna, rytm mojej zabieganej codzienności, Ociężale szarej, kiedy stalowe chmury odgradzają od czystego błękitu nieba, ale rumieniącej się, gdy wspomni piękne chwile, których była świadkiem.
Wszak całkiem niedawno sama kryłam łzy wzruszenia idąc Próżną, bo choć w dużej części poddawanej remontowi, to znowu oddychającą szeptem wspomnień. A może właśnie dlatego, że nie było takiego nadmiernego gwaru, odnosiłam wrażenie, że cienie jej dawnych mieszkańców stoją na zawieszonych pod niebem balkonach, by wsłuchać się w klezmerska noc, stworzoną w sobotni wieczór przez Brass All Stars, z gościnnym występem klarnecisty Christiana Dawida, który rozpraszał ciemności dźwiękami, jak olśniewającymi urodą gwiazdami. Zaś, kiedy śpiewał razem z Lorinem Sklambergiem pieśń o aniołach, to jakby one swoimi skrzydłami, niosły każdą nutę ponad ociemniałymi kamieniczkami, poranionymi czasem i zapomnieniem, tego wieczora, wypełniając ich ociemniałe oczy rozmodleniem.
Przy płocie, oddzielającym remontowane szkielety domów od Placu Grzybowskiego, siedziało dziewczątko, młode bardzo, wystawiając swoje rysunki na ocenę przechodniów gubiących, jednak, swoje oczy w błyskotkach. Tymczasem postaci na jej obrazach, zdające się cieniami zatrzymanymi w kadrze miejskiego dworca, szeptały krzycząc krzykiem niemym i bezdźwięcznym, jednocześnie jakże intensywnie przykuwając moją uwagę. Damy w powłóczystych sukniach chowające twarze pod rozłożystymi kapeluszami stoją w kolejce po nieznaną przyszłość. Same zdają się być ziarenkami popiołu strzepniętego przez nierozważny los, na nieznaną ziemię. Utkwione w ramach, nieruchome, niezdolne do żadnego ruchu, a przy tym przepełnione lekkością, ulotnością własnego istnienia. W jakiś szczególny sposób nieuchwytne, acz jakże wyraźnie dostrzegalne w swoim nierealnym jestestwie.
Patrzę na ziarenko w dłoni. Jak bardzo jest realne, namacalne. Moje myśli zaś niezdarne, wciąż padają na nieurodzajną ziemię.

Cichosza


W rękach w głowach cichosza
w ustach w oczach cichosza…
... i tak w ciszę ostatnio się wtulałam pozbawiając się zdolności do wypowiadania słów, by nawet najdrobniejszym szmerem nie zakłócać harmonii spokoju. Zbyt wiele ostatnio donośnych głosów dobijało się do mnie, które zamiast zniknąć wraz z zamykającymi się drzwiami do biura, ciągnęły się za mną rozedrganym cieniem. Stąd ucieczka w milczenie, w otchłań ciszy, zapadając się w siebie, jak muszla opada na miękkie dno oceanu. Co najwyżej czasami przyglądałam się sobie w połyskującym lustrze rybich łusek lub malowałam rumieniec zawstydzenia zachwyciwszy się pięknem podmorskich kwiatów korali. I tak, wyobrażałam sobie, że wypływam na brzeg plaży dopiero gdy zniknął ostatni ślad opalenizny i mogąc liczyć swoje pobladłe piegi ziarenkami piasku. Bo jakąż ulgą musi być zamieszkiwanie między płynnością fal, gdzie nie trzeba chować łez, lecz pozwalać im tańczyć smętną bossanowę na ostrej krawędzi rozbitego milczenia.
Jednak, prawdę powiedziawszy, bliżej mi do eugleniny niż do zgrabnie wyprofilowanej muszli, stąd wijąc się niezgrabnie poruszana, zmąconą niepokojami, rzeczywistością ratowałam się odseparowaniem i ucieczką w, choćby chwilowe ‘nie-bycie’, przekornie jednak ‘będąc’ sobie w cichości słowa. W szepcie snutym między kartkami wrześniowego "Zwierciadła", w felietonie Ewy Lipskiej. Miejscu całkowicie pozbawionym wykrzykników. W łagodności. W bezpiecznym poczuciu nienadszarpanego słowa. Bo czyż wykrzykniki nie przypominają rozerwanych kawałków płótna, z których trudno byłoby uszyć spójną całość? Zdają się być, jak porwany żagiel, który zagubił umiejętność przycumowania do spokojnej przystani. Targany, rzucany w różne strony, wojujący z naturą. Nadwyrężony. Całkiem bez sensu brzmiący.
Jakże zachwycające wyznanie Ewy Lipskiej wszystko wyjawia. Poetycko, niemal szeptem, a jakże "donośnie", trafiając do mojego serca otwierającego się na oścież ku każdemu jej słowu:
Może trudno w to uwierzyć, ale nigdy w życiu nie krzyczałam. Krzyk to dla mnie zupełnie obce zwierzę. Nie ma go we mnie. Nigdy nie używałam wykrzykników (...) Kiedy słyszę ludzi krzyczących, zamykam za sobą drzwi i serce, przechodzę na drugą stronę ulicy. Nie chcę mieć z krzykiem nic wspólnego. Nie mam mu nic do powiedzenia i nie chcę, żeby kiedykolwiek do mnie "mówił".Więc i sama uciekłam na jakiś czas tam, gdzie cisza drepcze na palcach. Niespłoszona.
Wyciszyć się. Przeczekać.
W końcu, jednak, spróbowałam wyjrzeć na świat, wyjść do ludzi, bo jakże blisko przylgnęły do mnie słowa poetki: Nadal jestem uczestnikiem, a nie tylko obserwatorem życia. Ciekawi mnie świat i próbuję się wpisać w dziejący się scenariusz.A scenariusz jaki zapisał się w czwartkowy wieczór, do dzisiaj mocno wyryty, tkwi wciąż drżąc pod moją skórą. Scenariusz, zaczynający się w progu Teatru Żydowskiego, który w ramach odbywającego się Festiwalu "Warszawa Singera", gościł na swojej małej scenie Hannę Krall, która, tym razem nie w roli poszukującej kolejnego wątku, ale sama wątkiem się stając w spotkaniu, "podstępnie" i z niezrównaną gracją poprowadzone przez Remka Grzelę, poświęcone najnowszej książce "Biała Maria". W niej każdy rozdział to też gotowy scenariusz, napisany przez życie, gotowy do zaadaptowania, by nie uległ zagładzie, by nie mógł zostać odrzucony, ale pozostał żywym dowodem historii, splotu wątków, postaci odbijających się w kawałkach rozbitej, porcelanowej filiżanki i fajansowego talerzyka. Wykuty w marmurze nagrobku. Na ostrych krawędziach istnienia i nie-istnienia dla świata żyjących.
Eksponaty, dekoracje, białe kartki, które tak zachwycająco wybrzmiały we fragmentach książki, w niezrównanej interpretacji pani Zofii Kucówny, która także potrzebowała ciszy, by móc każde zdanie, słowo, każdą literę wypowiedzieć, zakreślić, zagrać, jak najdoskonalszą rolę aktorską na niewielkiej scenie teatru, wciąż przemawiającego językiem przeszłości i wspomnień szemrzących w Yiddish...
Dawno już, panie Sercowicz,

Wszystko skołował śnieg...

Dałbyś pan spokój, Scherzowicz.

Takie jest życie, nie?
Tymczasem dwoje pięknych ludzi, w każdym detalu, usiadło przy tym samym stoliku co ja, w niewielkiej kawiarence, tuż za rogiem, z wielkimi oknami wychodzącymi na przysypiającą ulicę miasta.
Rozmowa o książkach, o prawdzie, pracy dziennikarza, o nieprzekraczaniu nieprzekraczalnego, o wrażliwej wnikliwości, o przyzwoitości i poszanowaniu prywatność drugiego człowieka. O drobnostkach. Kolejny łyk kawy. Rozsmakowanie rozmową i ich obecnością, tuż, obok mnie. W ciszy wieczoru. Remku, Reniu, dziękuję.

"Przecież wszystko się łączy i ma swój - czasami ukryty - głęboki sens". 

Fragmenty:
- felietonu Ewy Lipskiej Nie używam wykrzykników
Zwierciadło, wrzesień 2011

- piosenki Grzegorza Turnaua Cichosza
- piosenki Ewy Demarczyk
Skrzypek Hercowicz

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...