Otworzył okno szczelnie zamykane na noc. Wystarczy, że większość jego życia podszyta była przejmującym chłodem. Wystarczy. Za oknem wisiała przeźroczysta cisza. Patrzył na długie grzbiety ulic przeciągających się leniwie między alejkami, nim strzepną z siebie resztę snu i przyjdzie im dźwigać ciężar zabieganego dnia.
Wyciągnął rękę by uchwycić w dłoni kłębek porannej mgły. Kiedyś tak sięgał po kłębek włóczki leżący na kolanach matki. Jesienią robiła dla niego rękawiczki. Jego palce były zawsze nieproporcjonalnie długie. Życie takim też mu się teraz zdaje, ale wtedy życie dopiero zaczynał smakować. Pachniało drewnem z pieca rozpalanego o świcie i było dotykiem ciepłych rękawiczek dzierganych z siwej włóczki. Potem rękawiczki szył mu krawiec Szamowicz, z resztek skórzanych łatek, które zostawały po wykrojeniu eleganckich, damskich płaszczy, zgrabnie wywieszanych w szerokiej witrynie sklepu. Tego sklepu już nie ma. Nie ma tych gładkich płaszczy, czujnych oczu krawca wpatrzonych w rytmiczną pracę igły i tego specyficznego stukotu maszyny z wyczuciem wprawianej w ruch niewielką stopą Szamowicza, który siadał przy niej jak pianista-wirtuoz w czarnym surducie, sprawnie przesuwając palcami połacie materiału. Jego pochylona sylwetka jakby nigdy nie zniknęła znad tej maszyny. Samego Szamowicza jednak już nigdy p o t e m tam nie widziano. Nawet szyld znad jego pracowni nie został, chociaż p o t e m wisiał jeszcze jakiś czas, na porwanych żyłkach straconego istnienia, skrzypiąc jak wyrzut sumienia nad anonimowym miasteczkiem.
Poszedł postawić czajnik na kuchence. Dostał kiedyś od swoich studentów nowoczesny, elektryczny, w którym pęcherzyki powietrza bulgotały zabawnie. Bawił go ten widok zza małej szybki umieszczonej na metalicznie połyskującym brzuchu naczynia. Tyle było w nim jeszcze z dziecka, któremu odebrano lata niewinności. Czasami chwytał ten rytm wybijając go placami o blat kuchennego stołu. Matka zawsze wierzyła, że zostanie pianistą. Z tak długimi palcami. Tymczasem on siadając przy pianinie, starej daty, najbardziej lubił szelest przekładanych kartek w zeszycie z nutami.
Z czasem odstawił jednak ten „nowoczesny imbryk” techniki, jak go sobie nazwał, czyniąc z niego eksponat schowany za szybą swojego staroświeckiego nieprzystosowania. Nie lubił zmieniać zbyt wiele, bo zbyt wiele, kiedyś w jego życiu się zmieniło. Zbyt wiele zostało za zaczadziałą szybą rozbitych zdarzeń.
Poza tym lubił ten czas oczekiwania. Donikąd mu się już nie spieszyło. Już nie ścigał się z czasem, lubił delektować się każdą budzącą się chwilką danego mu na nowo dnia. Danej mu kolejnej szansy na, coraz płytszy, oddech. To trochę tak, jak z przebudzeniem, ze smakowaniem poranków, kiedy był jeszcze dzieckiem. Najbardziej smakowały w soboty. Były pieszczotliwym muśnięciem policzka, gdy z zamkniętymi oczami budziła się powoli świadomość. Potem niespiesznie wyczulał się słuch odbierając drobinki pęknięć pojawiających się na parawanie powoli odsuwającego się snu, którego kontur oddalał się łagodnie. Dzisiaj najczęściej budzi go jego niemy krzyk i kontur postaci oddalającej się w najciemniejsze zakamarki jego pamięci, za te skórzane skrawki odklejające się bolesnymi ranami wspomnień.
Czajnik zagwizdał ostro. Pamiętał z dzieciństwa gwizd gnający za pociągiem po szynach na pobliskiej stacyjce. Wierzył, że wsiądzie kiedyś do jednego z tych wagonów i pojedzie w świat, ten kolorowo obracający się na popękanym globusie z jego biurka. Wsiadł, kiedyś, i pojechał trafiając w świat popękanego człowieczeństwa. Potem już nigdy nie wsiadł do żadnego wagonu.
Zaparzył herbatę. Esencjonalną i mocną, by mógł wyraźnie poczuć jej smak na znieczulonym przez koleje losu podniebieniu. Gorącą, tak bardzo, by docierała do najwrażliwszej tkanki jego istnienia. By nigdy nie zapomniał postaci, która w nim wciąż ciężko oddychała stukotem starej maszyny do szycia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz