Pokazywanie postów oznaczonych etykietą józef czapski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą józef czapski. Pokaż wszystkie posty

Myślę, że wiem najważniejsze

Ten moment przebudzenia, gdy pojawiają się pierwsze myśli dnia; człowiek zadaje sobie pytanie - skąd się tam biorą, oczekując naszej świadomości. (…)


Wiatr plącze gałęzie drzew. Strąca bezdomność nocy błądzącej bezpańsko po pustych ulicach. Odlicza po kropli potu ilość paciorków niewysłuchanych modlitw nad ranem. Uniesień niezawinionych win. Śladów pogubionych dróg. Drepcząc donikąd. Stając się nieczytaniem. Nieistnieniem. 

Próbuję się przebudzić z odrętwienia. Pochylam się ujmując jej wątły grzbiet. Gdyby wysypać drukarski popiół spomiędzy jej okładek, zmieściłby się w jednej dłoni wypełniając jednak szczelnie każde, najdrobniejsze zgłębienie w skórze, przenikając nitki pomarszczeń znaczących swoistego rodzaju pajęczynę połączeń. Cielesności współistnienia z jednoczesnym odchodzeniem od okaleczonego bytu. 

"Wszystko, co piękne, trwa jedynie chwilę", ale dla takich chwil warto pokonywać własne słabości. Tchnąć, w karłowatość wychudły dłoni, wysiłek sięgania po skrawki myśli i słów rozciągniętych pomiędzy ścianami celi swojego niedoskonałego ciała lub w pokornym posłuszeństwie serca poddawanego codziennym wyborom. Celi wypełnionej myślami rozciągniętymi na białym płótnie obrazów przenikniętych artystyczną wizją, pragnieniami, trwogą, tęsknotą. Przyjaźnią. Tajemnicą odwiecznego poszukiwania sensu cierpienia stającego się formą komunikacji, szukaniem odpowiedzi wobec pokus interpretacji „wątpliwego piękna” jakim jest kolejne doświadczanie cierpienia. Piętnującego, stygmatyzującego ludzką kondycję i egzystencję, nad której horyzontem pochyla się Bóg, z obrazu Nikifora, „zdolny ukoić nostalgię całej mej istoty."

Dlatego też, Joseph, jestem tak poruszony, że odczułeś potrzebę ofiarowania Bogu twoich nóg w zamian za moje. Wiem, że w uczuciach nie można się powstrzymać od takiego pragnienia, ale w każdym razie nie wierzę, aby Bóg Cię wysłuchał i liczę na to. Wszyscy bowiem musimy przyjmować wypadki życia, których sensu nie rozumiemy. I nikt nie może ich znosić zamiast nas (...) Jakże nowe jest cierpienie dla każdego człowieka, skoro się pojawi; pozostaje zawsze dziewicze, choć spało ze wszystkimi. 

„Myślę, że wiem najważniejsze”. Czapski-Colin. Wyszperanych w antykwariacie parę, zaledwie, listów. Literacka perełka. Zapis głębokiego współodczuwania pomiędzy dwoma wyjątkowymi artystami, we wspólnocie myśli, niekiedy zerwanych bo niekompletnych, ale jakże silnie połączonych więzią wzajemnej czułości i troski. Wysiłkiem rąk. Wysiłkiem całego jestestwa w cierpliwej formie budowania wzajemnego zrozumienia i patrzenia na sztukę, nade wszystko sztukę życia i cierpienia. W osobistym jej doświadczaniu. Dotknięciu przeżywania lęku śmierci. Podaniu dłoni. Sięgnięciu rdzenia serca. Malowaniu płótna z pamięci.

Listy bez naznaczonych dat. Ponadczasowe. Aktualne w szczerości osobistych przemyśleń i prostocie najważniejszych prawd. Przepojone swoistą spoistością artystycznej przenikliwości i woli pracy nad sobą. W umiejętnym doborze kolorów i form życia obserwowanych z wierzchołków drzew. W kolekcji rysunków ołówkiem. Wizji obrazów. Obrysie relacji i poglądów uchwyconych w grymasie bólu. Bezsilnych zmaganiach z wydarzeniami historii osadzonej w granicach i poza granicami Francji. Wytrwałej ucieczce przed zobojętnieniem. Niespiesznej modlitwie w Notre Dame. Dbałości o detale uchwycone w błahostkach codzienności: „wtorek rano”. Wyzwolenie z trwogi.
I którymkolwiek by nie było wtorkowym porankiem, przebudzenie zdaje się zadawać wciąż to samo pytanie: pierwsze myśli dnia - skąd się tam biorą? 


MYŚLĘ, ŻE WIEM NAJWAŻNIEJSZE 
CZAPSKI-COLIN 
Wybór listów w przekładzie Andrzeja S. Sawickiego 
wyd. Oficyna Naukowa i Literacka T.I.C.


Ślady Ludwika Heringa

"Po Śladach tak bardzo przez Ciebie przecenionych 
(choćby dlatego, że to taki okruch) nie drukowałem i nie napisałem nic."
Z listu Ludwika Heringa do Józefa Czapskiego


Noc nawlekała przez grube oczka igieł gęste nitki dziergając z uporem kotary zsuwające się na ziemię. Zostawiające wyraźnie ślady wklęśnięcia ziemi spijającej krew z bezimiennych ran. Żywej tkanki pamięci dającej lekcję nieistnienia. Przenikania niczym ziarenka piasku między kamieniami policzków odrętwiałych od ciągłych upokorzeń. W przeszywającym nerwie życia naciągniętym do bólu pomiędzy murami getta dźwiękiem bezgłośnego jęku i klapaniem okienka na strychu. Cichym stukotem pod drewnianą podłogą. W cieniu rzeczywistości wykorzeniającej z człowieczeństwa, żałobie przywdziewanej każdego ranka spoglądającej z lustra nieruchomymi oczami.
Wiatr unosił warstwy popiołów tworząc na tle nieba rozwarte skrzydła milczących grobów i wypalonych domów. W zamilknięciu nasłuchując podejrzliwego pulsowania pod skórą wychudłych, wysuszonych słońcem dłoni. Długich palców wygiętych niczym znak zapytania, próbujących uchwycić umykający uśmiech dziecka.

Wypukłe długie powieki łatwo opadają na niepotrzebne teraz oczy. Dwie delikatne rysy wzdłuż nosa aż do ust precyzują przezroczystą twarzyczkę wyniosłym, wtajemniczonym wyrazem dojrzałego cierpienia.

Z kołysek wypadały wyblakłe bajki. Krople deszczu rdzewiały nim spoczęły w ziemi przebiwszy się niczym pociski przez cienkie gardła rynien. Skrzypiały bocznice kolejowe i wagony wypełnione stęchłym oddechem niknącej nadziei. Pogrzebanego życia i smaku kulek chleba maczanych w przydrożnym rynsztoku. Dusił smak przełykanych kartofli polanych wodą i zapach zgnilizny pochłaniającej niedopalone stopnie schodów.

W ponurych korytarzach, w gęstych cebulowych oparach, kłębiły się pod nogami umorusane bachory, coraz to nowe i nowe. Wrzeszczały chmarami na podwórzu i obsiadały rynsztoki na ulicy. Dorośli brodacze i rozmemłane kobiety mnożyły ten rozgwar wieczną nerwową bieganiną i podnieconym szwargotem. Stuletnie Żydówki tylko siedziały nieruchomo przy norach sklepików, a wieczorem, przylepione rękami do muru, szły ostrożnie - jak brzegiem wykopanego u stóp grobu.

Ślady wrośnięte w pamięć zeszły z linii frontu wyodrębniając trzy obrazy. Zilustrowane palącymi wspomnieniami i ciężarem własnych doświadczeń. Trzy opowiadania okupacyjne zanurzone w warstwie wciąż żywej niezgody na okrucieństwo pochłaniając radość podnoszącego się ze zgliszczy i wojennego absurdu życia. Obrazy malowane w zgrozie niedawnych wydarzeń, by farba nie zaschła na świeżym wciąż płótnie własnego przetrwania.
Ślady. Zieleniak. Meta. Trzy wstrząsające opowiadania Ludwika Heringa.
Na długo nie pozwalają zamknąć oczu.

"Ślady. Opowiadania" Ludwik Hering
wyd. Czarna Owca, Warszawa 2011

Opowiadania. Ślady. Zieleniak. Meta. Wydawnictwo Czarna Owca


Dom obu tajemnic - Józef Czapski / Ludwik Hering

Ten, który kocha, poznaje. Biedny jest, kto nie kocha.
Jak przed pogańskim wzorkiem święte hostie
niezliczone życia wydadzą mu się pospolite.
Temu tylko, kto kocha, zabłyszczy Różnorodność
i stanie mu otworem dom obu tajemnic:
tajemnicy bolesnej i tajemnicy radosnej.
Kocham cię, Błogosławiona chwila,
gdy zakochałam się w tobie.
Elsa Morante "Alibi"
tłum. Konstanty A. Jeleński
"Chwile oderwane", wyd. słowo /obraz terytoria

Długo zbierałam się na odwagę, aby napisać kilka słów, o jednej z najbardziej przejmujących korespondencji, w dokuczliwej obawie, by nie zburzyć delikatnej struktury wyznań zebranych w listach odzwierciedlających wrażliwość na sztukę i wrażliwość sztuki życia. Podskórnego drżenia uczuć. Konieczności istnienia dla siebie. W sobie nawzajem odnajdującej uzasadnienie egzystencji naznaczonej trudnymi doświadczeniami kształtującymi indywidualne widzenie świata. Przeglądając się w źrenicach oczu patrzących z daleka, choćby ich wyraz nie oddawał całkowicie zgodności charakterów i opinii, ale łączył ich nicią nierozerwalnego oddania. Splecionych w nienasyceniu obcowania ze sobą. Scalających lata rozłąki narzuconej biegiem historii. Ogromu troski o siebie i swoje talenty. Swoistości naczyń połączonych zamkniętych w ciszy trudnych do wypowiedzenia na głos pragnień. Eliksiru na własne zwątpienia, niewiarę w swoje moce twórcze. Dzieląc się jednakowoż swoimi "stanami muzycznymi". Rysunkami. Pantomimą czy baletem słowa, jak określał swoje próby literackie Ludwik Hering.

Nic – tylko jeden cieniutki ból, jakby włos zaczepiony o guzik ściągał skórę karku. - Raptem ulga - tułów zrywa strzępy ścięgien i pada przy śpiącym. - Otwarte oczy patrzą w ziemię. - - - Bezgłowy kadłub porusza się - przyklęka - wodzi palcami po podłodze - szuka - znajduje - wstaje - maca rozkrzyżowanymi ramionami po murze - szuka końcami stóp gruntu - podchodzi do pieca. (…) Przerażone oczy nawleczonej na nitkę świadomości głowy - widzą --- (...)”

Wzmacniając wiarę w sens swoich artystycznych poczynań. Podejmowanych prób tworzenia od nowa. Z ogromnym trudem z jakim jest życie zaczynać od początku Z przeszywającym lękiem zrywanych nitek więzi zbyt długiego niekiedy milczenia i nawlekania ich ponownie by załatać niewypełnione słowem przestrzenie odosobnienia.
Korespondencji przesiąkniętej nieodłączną potrzebą przemierzania własnych upodobań, kontrastów światła padającego na kawałki ziemi niosącej ciężar ich stóp i dotkliwość wojennych wspomnień. Niemierzalnej, w żadnej skali matematycznej, tęsknocie. Niewyrażalnego przeżywania oddzielnych chwil, "zmysłowej radości życia", choć rozdzielonej niezaspokojonym głodem bliskości zapisanej w epistolograficznym akcie oddania. Szczerości rozpostartej do wejrzenia duszy, z jej cieniami i choćby nikłymi rozbłyskami rozjaśniającymi mrok podwojonej samotności. Wnikliwości z jaką czytają siebie nawzajem.

Wysłałem Ci list i już chcę pisać dalej. Bo pisać mało, to jakby nic - a wtedy chciałoby się pisać ciągle. Po napisaniu mam skrupuły (głupie), że piszę o swoich ciągle sprawach i wątpliwościach, ale wiem, że te skrupuły nie mają sensu - bo naprawdę ja nie mam nikogo, któremu bym mógł pisać jak Tobie, nikogo, który by mógł mnie usłyszeć   j a k  Ty i przed którym naprawdę się nie wstydzę być taki jaki jestem bez "uróżowienia" ani bez pamfletu na siebie."

Listy Józefa Czapskiego i Ludwika Heringa to wielkie wyzwanie: czytania i patrzenia. Czułości z jaką trzeba objąć osamotnione serca i uczucia rozpostarte ponad wyznaczonymi granicami, pomostami wszelkich możliwych do nakreślenia międzyludzkich relacji, na siatce współrzędnych geograficznych naznaczonych tęsknotą i potrzebą wyglądania siebie. Szukania spełnienia w żarliwości słowa, w grudce zaschniętej farby na białym płótnie dającym możliwości samospełnienia nie tracąc gruntu, choć kurczącego i sypiącego się, pod nogami. Realizmu otaczającej rzeczywistości dostrzegającej okrucieństwo świata. Poddając się chwilom zwątpienia w sens życia, niedomaganiom fizycznym, upadkom ducha, przemęczenia, ale jednocześnie nie tracąc spostrzegania piękna, choćby w detalach czucia formy i słowa, w konieczności pracy i wysiłku będącej źródłem oddechu. Usprawiedliwienia życia.

(...) ja już mocno podstarzały, przemęczony i marny, gubiący papierki, zapominający - jednocześnie  o d e j ś ć  nie mogę - to wiara ludzi tam, może, że ich kocham, że ludzie, którzy wzajemnie ze sobą są źle czy wcale, mają od mnie zaufanie, więc jak zawsze staram się kleić, co się rozkleja. (...) Chciałbym umrzeć nieraz - bo naprawdę nieraz daje mi się, że nie mam czym żyć, czym oddychać. (...) Ale to są ułamki sekund - ale w gruncie pragnę szczęścia i życia - i świata, gdzie by nie wisiał miecz Damoklesa na głową każdego z nas, gdzie jest poczucie    c z a s u   i   p r a w a   wypełnienia tego czasu miłością i sztuką. 

Czytam. Z zapartym tchem przenikając delikatną tkankę niezwykłego oddania dwóch nietuzinkowych postaci. Prostotę ich uczuć, siłę przyjaźni i ogrom udzielanego sobie wsparcia. Miłości zbyt silnej by ją odeprzeć. Metafizycznego współodczuwania w potędze pamięci. Smaku filiżanki herbaty i paczki papierosów. W egzystencjalnych rozważaniach ukazujących siebie, w autentycznym, do bólu przeszywającym, gęstym autoportrecie artystów poszukujących spełnienia. Bliskich i odrębnych. Wiernych sobie na dnie niespokojnych snów podszytych lękiem pierwszego świtania.


A my czuliśmy, jak nas mgła tajemna spowija,
Jak pod stopę się kładzie ziemia niczyja -
Ale księżyc feluką ze srebra
Przeciął mrok, wspólną noc nam odebrał...

Anna Achmatowa
Z cyku "Stronice Taszkienckie"

Józef Czapski, Ludwik Hering
Listy 1939-1982 - tom 1
wyd. Fundacja Terytoria Książki

Listy - tom 1

Listy - tom 1

Zakładki zachwytu

Pisząc, że my wszyscy, gdy pomyślimy głębiej, posługujemy się kryteriami Maupassanta, bo każdy z nas żyje dla minut czy sekund wrażeń, których nie potrafimy jasno opisać, o których mówimy ostrożnie, aby ich nie spłoszyć, lub o których milczymy, Hostowiec pisze wówczas o tajnej racji  s w e g o  własnego istnienia. I może jak Maupassant nie jest świadomy, że takie sekundy właśnie on przekazać nam umie.
Czy może pisarz dać więcej czytelnikowi?

Zakładki zachwytu wkładam między kartki książki, by były tam kiedy wrócę, jeszcze raz, do tych samych obrazów i podróży w miejsca tak blisko poznane. Ulepione z tkanki pospiesznego oddechu i kradzionego spojrzenia, gdzie na obrzeżach okładek, pogniecionych od parnych dni, krystalizują się myśli niczym zapas słów w kratkach woskowych plastrów. Znieruchomiałe posągi rzeźb. Na moment zatrzymane w kadrze źrenicy. Karuzelowym rytmie filiżanki na spodeczku fajansowych koronek.
Zakładki zachwytu. W kropli atramentu na mankiecie koszuli i zapachu przepalonych tytoniem żółtych, kawiarnianych stolików. Czyjejś sylwetce zatrzymanej między framugami wysokiego lustra i śladu pocałunku na papierowej serwetce. Marynarki porzuconej na brzegu łóżka jak niechciane pragnienia "Zadumanego fryzjera".
Odkrywam kolejny rozdział jak kartę w pasjansie. Staromodnej garibaldce. Crapette. Grze dla dwojga. Z zaciekawieniem spoglądając na nowe rozdanie. Zbitkę słów nieprzypadkowo zebranych jak obrazy mistrzów na koralowych ścianach muzealnych przestrzeni wytyczających granice piękna i poszerzających wielobarwne horyzonty widzenia odbiciem na płótnie. Wyczytanych między kartkami w wąskich wagonikach "Train de banlieue".

Poprzez wszystkie rozdziały tej książki, tak różne i zawsze stanowiące całość w sobie - ta sama powściągliwość autora - jakże pilnuje on siebie samego, by nie zakrzyczeć, najsilniej działające sceny urywa, maskuje ich zakończenie; w tym samym rozdziale, w tym samym opowiadaniu, gdy tylko napięcie zaczyna gwałtownie narastać, gdy dociera do losu tej czy innej istoty, autor ją gubi, przesuwa uwagę czytelnika na innych ludzi, czy na inne miejsca, nadaje wypadkom inny, jakże absolutny sens.


Józef Czapski "Czytając"
wyd. Znak, Kraków 2015



Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj 
zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego, 
co podziwia w sposób - powiedziałbym - organiczny.
Konstanty A. Jeleński "Chwile oderwane"

Jeszcze kilka dni temu gorące powietrze w omdleniu zawisło na klamce upalnego poranka. Stopy wykradały wzory ze splotu gęstego powietrza i nitek wełnianej włóczki dywanów przenosząc je w nowe miejsca niczym kalkomanie z dzieciństwa. Jodełki z drewnianej podłogi odciskały się jak linie papilarne rozciągnięte od czubków palców po krągłości ociężałych stóp zostawiających ślady, wyglądające niczym drzeworyty Albrechta Dürera, odciśnięte na chłodnej posadzce łazienki. Czarno-białe. Zmyte z kolorów. Osadzone w kontrastach rzeźbień i zagłębień cienkich warstw mlecznej fugi.
Wycinek lustra zdawał się znieruchomiałym jeziorem niezdolnym odzwierciedlić spojrzenia zwieszonego po jego drugiej stronie. Duszno. Świat znikał w całkowitym bezruchu nieistnienia. W spiralnych korytarzach muszli odbijał się głos wspomnień niczym przypływ o skalisty brzeg opustoszałej plaży. 
Spomiędzy kartek książki wyciekały nitki czarnego atramentu wijąc się niczym górskie potoki między zakładkami kolejnych akapitów rozbijając się o kamyki i nierówności poustawianych w równym szeregu liter. Brodzę po kostki w tekście gotowa w nim utonąć na zawsze. Przesiąknąć każdym słowem. Roziskrzeniem magnetycznych spotkań i odniesień w wielości warstw. Historycznej, malarskiej i literackiej. 
"Książki zbójeckie". Dzisiaj rozwichrzone porywami chłodniejszego wiatru unoszą się na jego skrzydłach tworząc obrazy poetyckie w mojej prozie codzienności. Ukazując plastyczność urealniających się wizji pozostawiających niespokojne serce i oczy pragnące dostrzec jeszcze więcej, wyczytać mądrzej z rytmu stylistyki zarezerwowanej jedynie dla tego autora. W krokach jego swoistej pielgrzymki do książek i autorów jemu najważniejszych. 
Ich lektura stanowi zasadniczą przygodę duchową mojej młodości. Wybór autorów nie sprawia kłopotu. Przywołuję tych, którzy przemówili wówczas do mnie najsilniej. Byłem spragniony języka, który mógłbym uznać za własny. Po omacku szukałem pomocy. Siedem spotkań zapisało się w mojej pamięci ze szczególną wyrazistością. Z kart Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Józefa Czapskiego, Jerzego Stempowskiego, Aleksandra Wata, Konstantego Jeleńskiego dobiegł do mnie żywy głos.

Ich głos. Język. Stanowią istotę łączącą ich na wielu płaszczyznach przynależności. Do Polski, do Europy, do tradycji. W każdej z reprezentowanych przez siebie sztuk, malarstwie czy literaturze, politycznej wrażliwości, pozostający wierni sobie i swoim korzeniom potrafiąc jednocześnie widzieć szerzej, mówić dosadniej w spleceniu z ówczesną rzeczywistością, w walce o autentyczność i zachowanie dziedzictwa. Znajdując swój język. Uniwersalność, jaką w filozofii Hansa-Georga Gadamera możemy odczytać jako nieskończoność. Rozmowę, której brak końca, którą można wskrzesić na nowo, gdzie „język staje się prawdziwym centrum ludzkiego bytowania”. Stając się poszukiwaniem własnego głosu, który byłby zgodny z temperamentem i doświadczeniem, a potrafił przekazać wizję duchowej rzeczywistości. 

Wojciech Karpiński zebrał obok siebie garstkę wygnańców historii, emigrantów, twórców światowej miary, „niespiesznych wędrowców”, rysując ich portrety w skupieniu nasłuchując szepty ich „swobodnych głosów”, zbierając „Wyrwane strony” i utrwalając „Chwile oderwane”. Podnosząc z klęczek współczesnego zapomnienia ich myśl zdystansowaną od mód, bo opartą na spostrzegawczości świata, mądrości doświadczeń i autonomiczności, przeżywanego w pełni człowieczeństwa nie pozbawionego wyobcowania, bólu i talentu odczuwania mocniej, odbierania świata intensywniej. 
Trudno oderwać się od „Książek zbójeckich”. Wytaczają drogę dla każdego czytelnika. W toczącej się dyskusji o poziomie czytelnictwa w Polsce, o jakości książek jakie zalegają księgarniane półki i pojawiają się w czytelniczych rankingach, „Książki zbójeckie” mówią same za siebie. Współcześnie, choć spisywane w latach osiemdziesiątych.
Znudziły mi się te gonitwy za tytułami, których nikt nie widział. Jeżeli nie mogę dostać książek niezłych, dlaczego nie sięgnąć po dzieła znakomite, naprawdę istotne? Na tym szczeblu abstrakcji stopień nieistnienia staje się mało ważny. Spacerując od jednej księgarni do drugiej, zamiast mamrotać pod nosem niezbyt życzliwe komentarze pod adresem tytułów, nazwisk, problemów, postanowiłem porozmawiać z pamięcią i wyobraźnią. Książki nieistniejące? Nie ma ich jeszcze w księgarniach i bibliotekach. Mogłyby być. Powinny być. Niech będą.

Wielogłosem w głosie Wojciecha Karpińskiego. Jego własnym językiem. Podobnie jak Józef Czapski próbującym dotrzeć do pisarza, którego twórczość go zafascynowała i tę swoją fascynację przekazując dalej, ukazując jak słowa i widzenia stają się naczyniem połączonym stanowiącym siłę jego pisarstwa. Kreśląc portrety i olśnienia, krajobrazy poezji, przestrzenie i styl. "Książki zbójeckie" Wojciecha Karpińskiego. Moja książka zbójecka. Okradająca z każdej wolnej chwili. Wzbogacająca.
Tak czyta się tylko raz. (...) Ktoś potrafi utrwalić w słowach to, co było dla niego bolesną, intymną intuicją. Takie spotkania dodają siły, utwierdzają w słuszności obranej drogi. Wspomina się je ze szczególną wdzięcznością.

"Książki zbójeckie" Wojeciech Karpiński
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2009





Z doskonałą słodyczą niepodległej samotności wśród tłumu

28 lipca 2011 roku, swój post "Cokolwiek sobie przywłaszczam" zaczynałam od słów:
Czuję się jak paproch, jak mikroskopijna grudka pyłu, której dane było przysiąść na krawędzi wyrwanej kartki, na granicy światów pozostających wciąż nieprzebytymi. Nigdy nie przeniknę tych warstw, bo najdrobniejszy powiew strąci mnie z tej krawędzi, zawieszając w pustej przestrzeni. W niebycie, w całkowitej próżni, bo jednego życia mało, by doszczętnie wsiąknąć w kartki nie czując pod stopami namacalnego dna, ale co najwyżej potykając o zbyt wysokie progi, które zachciało mi się przekroczyć. A ja chciałabym móc być kroplą tuszu na choćby jednej z kartek jego dziennika, zagiętym nieopacznie rogiem papieru, kropką postawioną od niechcenia, przecinkiem rozdzielającym zdanie, by mogło zgrabnie potoczyć się dalej. Nazbyt prostolinijnym wykrzyknikiem, podczas gdy on pozostanie na zawsze przepięknie wyprofilowanym znakiem zapytania zawieszonym nad moją, niewiele wciąż pojmującą, głową. Zostało zatem jedynie pomarzyć, by być choć źdźbłem myśli zakorzeniającym się w kolejnych warstwach książki, "ogonkiem" dnia i przebudzeniem nocy, końcówką pędzla sunącego bezszelestnie po płótnie zostawiając smugę jego postaci, zarys szczupłej sylwetki (...).

To było moje pierwsze, poruszające mój malutki kawałek ograniczonego świata, spotkanie z Józefem Czapskim. Przywłaszczenie. Niezdolna byłam oderwać się od "Wyrwanych stron" swobodnie wfruwających przez okno mojego pokoju wnikając w przestrzeń którą oddychałam, stając się łykiem życiodajnego powietrza, niezbędnym elementem moich literackich poszukiwań. Otworzyło moje oczy, poruszyło wrażliwość wciąż nieudolnie się przebudzającą. Prawdziwe przebudzenie.
"Wyrwane strony" leżą na moim biurku obok "Dzienników" Jarosława Iwaszkiewicza i "Chwil oderwanych" Konstantego A. Jeleńskiego. Muszą być na wyciągnięcie ręki, dla wewnętrznej równowagi, dla szukania odpowiedzi na wielość codziennych pytań, własnych ułomności i trudów pokonywania słabości czyhających za rogiem poranka. Siła czerpana ze słów.

"Czwartek, 25 III, ranek (z kajetu Marzec 1976)
Wystarczy dotknąć w sobie jakiegoś punktu ważkiego i zrobić krok w głąb świadomości, i zaraz każda książka, po którą sięgasz, zdaje ci się, że porusza tę samą dziedzinę problemów, i daje ci jeszcze i jeszcze cytaty, strzałki ku  d a l e j."

"Sobota, 16 XIII (z kajetu Październik 1978 - styczeń 1979)
To odbudowywanie co ranek świata, który dzień przed tym utraciłeś całkowicie na to, żeby znowu ten świat w sobie zgubić (z własnej winy?), ale to jest wciąż to samo, ta wina jest zmieszana z samym życiem, z ludźmi, z samym wyjściem w ludzi. Stąd przecież bierzesz również potrzebną pożywkę (...)
Jednak pamiętać, że powinien być we mnie jeden cel dominujący, te chwile powrotu do życia przez łaskę, próbować unieść w sobie i ochronić wśród tłumu ten płomyk "z doskonałą słodyczą niepodległej samotności wśród tłumu" (...)
Może trzeba by jeszcze zacząć pisać najprościej, najbliżej zasadniczego wątku - de quoi s'agit-il. Ale właśnie de quoi, o co mi chodziło, o przekazanie tej siły szczęśliwego wzruszenia, które dać może słowo pisane - literatura"

fragment z "Wyrwanych stron" Józefa Czapskiego
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2010


Dzisiaj, 12 stycznia roku 2013, przypada 20. rocznica śmierci Józefa Czapskiego - malarza, rysownika, pisarza, eseisty, krytyka.
Urodził się w 1896 w Pradze, zmarł w 1993 w Maisons-Laffitte, we Francji.







Przełamując swój intymny świat wewnętrzny

Naprawdę w nocy, przy przebudzeniach, myślę innymi warstwami siebie, i to, co się w nocy jakby rodzi, jak tylko wchodzę w życie praktyczne, w stosunki między ludźmi, w pracę powiązaną z konkretnymi planami (pośpiech, telefony, listy żądające natychmiastowej odpowiedzi), i człowiek obrasta jakąś skorupą, bez której każdy czyn praktyczny mi się zdaje niemożliwy. Ale skorupa, która obrasta myśli tamtejszej nocy, powoduje, że po jakiemuś te myśli przestają istnieć w sensie żywego, wewnętrznego w tobie istnienia. Więc znowu stwierdzam zupełną niezdolność ogarnięcia w sobie tej  j e d n o ś c i,  jedności życia wśród tłumu i niepodległej samotności.

Senność gęsto przylgnęła dzisiaj do powiek łapiąc się rzęs, jak szczebelków ograniczających zsuwanie się kołdry podszytej niedospaniem. Nazbyt niskie ciśnienie rozwinęło się ciężkim welonem wilgoci w oknach. Szukałam przebudzenia z zamkniętymi oczami, stopami próbując wyczuć nastrój leniwie przeciągającego się poranka. Śpiąco. Zapragnęłam jeszcze złapać za rąbek odsuwającej się noc, wtulić w jej ciepłą senność, gęstość snów, nieprzeniknioną ciszę, która jak grube płótno przyjmowała wszelkie odgłosy i barwy życia jedynie powierzchownie, bo gdy ją rozkroić, ostrzem spadającej gwiazdy, ukazałaby się jedynie aksamitna gładkość ciemności. Nieprzenikliwość.
Dzień. Świtało uwydatniało nieszczelności w okiennicach. Zapragnęłam, jak Józef Czapski, rozpocząć nowy dzień słowem "przebudzenie", które jednak, jak bańka mydlana, pękło jeszcze przed wypowiedzeniem i  opadało przemokniętymi od deszczu kroplami bezdźwięcznego ziewnięcia. Pierwszy, płytki oddech poranka przylgnął lekko do poduszki. 
Józef Czapski. Powracający do mnie nieskończenie. Jeden z "pisarzy zbójnieckie" Wojciecha Karpińskiego. Dla mnie, obok Jarosława Iwaszkiewicza i Konstantego Aleksandra Jeleńskiego, jeden z najważniejszych twórców w moim własnym, wewnętrznym świecie. Jego ‘Wyrwane strony’ nieprzerwanie kruszą się w drobne płatki opadając na usta, przydając im uśmiech zawstydzenia, że tak często je wypowiadam. Wszak przysłaniam nimi bladość swoich warg. Próbuję uwypuklić każde słowo. Czasem przygryzam usta, jakbym chciałam skosztować plastyczności z jaką malował świat i swoją w nim czułą sylwetkę, bo jakże smakowite było jego dążenie do doskonałości, artystycznej i życiowej. Ciągłe dobieranie odpowiednich farb i kolorów. Nadawanie kształtów.
I jego ciągłe "przebudzenia". Do nowego dnia, nowego obrazu, barwy, sceny uchwyconej w zatłoczonym paryskim metrze tętniącym porannym pośpiechem, kawiarni spoglądającej wielkim oczami na pędzące przed nią samochodami ulice. Na lustra, w których próbował dostrzec fragmenty samego siebie.
Cienie. Oczekiwanie. Walka, o kolejne przebudzenie, w sobie i dla siebie.
Tymczasem ja, nie mogłam się dzisiaj przebudzić. Ani do siebie, ani do otaczającego mnie świata. Przemoczonego przenikliwością. Jadąc do pracy patrzyłam obojętnie jak krople deszczu łączyły ze sobą niewzruszone, pośpiesznymi krokami przechodniów, pęknięcia w chodnikach. Jak rozłożyste parasole łączyły ze sobą całkiem obcych sobie ludzi, a aura łączyła się z niepogodą mojej duszy. Skulonej pod kołdrą niewyspania. Wewnętrznej samotności zamkniętej w skorupie obrosłej obumarłymi, w świetle dnia, myślami.
Już wieczór, przywitał mnie u progu domu. Dzień utonął niepostrzeżenie. Został jedynie mało widzialnym kręgiem w kałuży deszczu.
Noc drepcze po schodach szurając skrawkami zachodzącego dnia.
Jak zdobyć tę zdolność myślenia innymi warstwami siebie?

[...] wybieram parę książek, tak bardzo różnych światopoglądem, klimatem, a tak bliskich w czymś najważniejszym, w widzeniu najbardziej generalnych zagadnień, w przełamaniu poprzez swój intymny świat wewnętrzny.

fragmenty książki "Wyrwane strony" Józefa Czapskiego
oraz "Książki zbójeckie" Wojciecha Karpińskiego (cytat z "Ja" Józefa Czapskiego)
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich

Odbudowywanie co ranek świata


Nie pamiętam jaki był dzień 30 styczenia roku 2006. Czy przysypany białymi poduchami puchu, czy nagusieńki i drżący od mroźnych podmuchów wiatru, ale okazał się na tyle sugestywny, by skłonić mnie do założenia tego bloga. Mojego własnego przytuliska na dni pełne chłodu.
Pojawił się pierwszy wpis, potem kolejne, nieświadome, przysiadające przypadkowo na klawiaturze komputera. Raz pisane w biegu, to znowu leniwie przeciągające się o poranku. Niektóre dyktował cień rogalikowego księżyca, inne budziły się rumiane w promieniach słońca. Wypadały spomiędzy kartek książek, albo były kartką z podróży, wykluwając się z pasji, miłości i zachwytów. Każde wypływające z serca. Jedne z odmętów własnych przemyśleń, a inne płytko opadające, jak kruszący się tusz do rzęs pod koniec dnia.
I chociaż od jakiegoś czasu mam wrażenie się osiadłam na jakiejś mieliźnie, że trudno brnąć do przodu, nie wspominając o rozwijaniu żagli, że słowa pękają jak bańki mydlane, nim je zdołam wypowiedzieć, więc i przed zapisaniem tym bardziej zdołają umknąć, trudno byłoby tak całkiem stąd zniknąć. Więc, choć zawsze wydało mi się, że nie ma niczego gorszego niż stać w miejscu, wciąż tu drepczę, stópka po stópce. Coraz skromniej, rzadziej, płycej, z nieodpartym wrażeniem, że coś powoli wygasa. Ale póki jeszcze tli się najmniejszy płomyczek, we mnie samej, dziękuję tej cudownej gromadce Osób, mnie tutaj odwiedzających, za każde zostawione słowo, myśl, własną wrażliwość. Za dzielenie ze mną radości, a czasami melancholijnego smutku. Za Wasze piękno, które wnieśliście do mojego życia, tego realnego, poza wirtualnego, bo to najcenniejsze, co mogłam dostać.
Tymczasem, mam nadzieję, że uda mi się w końcu poukładać, to co wiatr życia potargał, że słowa zaczną nabierać kształtu, a zachwyty znowu obejmą mnie swoimi ramionami i pomogą oderwać stopy od ziemi.
Póki co, jak pisał Józef Czapski, wciąż: "To odbudowywanie co ranek świata, który dzień przed tym utraciłeś całkowicie na to, żeby znowu ten świat w sobie zagubić".
(...)
Poznałam ten sekret dziś w nocy:
szeptał przez sen: znów patrzeć i dziwić się światu,
i patrzeć, znowu patrzeć i patrzeć na nowo.(...)
Tylko wtedy ja także zobaczę na nowo
będę dziwić się, patrzeć na jajko ab ovo,
zdziwię się róży w szklance, sikorkom, gdy w zimie
odcisną ślad pazurków na miękkiej słoninie,
zobaczę psa, gdy biegnie za czerwonym kółkiem
od nowa, i kociaka, jak bawi się sznurkiem.
Zobaczę morze puste, ale już nie wieczne
i dni nigdy nie będą nudne i bezpieczne.
fragment wiersza Sekret Anny Piwkowskiej
113 Zeszyty Literackie, wiosna 2011

Von klippe zu klippe


Biegnę, biegnę, a dobiec tutaj nie mogę. Przepraszam, ale czas wypełniony pracą, obowiązkami, rozjazdami. Ostatnio Kraków, trzy dni we mgle o poranku, za to wieczorem przyprószony kurzem wzniecanym przez moje zabiegane stopy. Zmęczone, udręczone, z rozkoszą zrzucające z siebie coraz cięższe okrycie i warstwy przemierzonych kilometrów, startych trotuarów, śladów wąskich uliczek odciśniętych na podeszwie. Rozwiązując zbyt pospiesznie sznurowadła zamiast rozwiązania, pojawiały się nowe supełki, niby niewielkie, ale jak dokuczliwie nierozwiązywalne, zwłaszcza pod koniec męczącego dnia, kiedy wszystko stawało się "ponad siły".
W końcu jednak, kiedy wieże wawelskiej katedry zasypiały w blasku księżyca, ja próbowałam wyciszyć emocje całego dnia, poukładać myśli, a wtulając twarz w miękkie poduszki, obudzić się kolejnego poranka i usiadłszy na krawędzi nowego dnia przywołać słowa Józefa Czapskiego:
"Wczorajszy dzień - nowe doświadczenie:  t o   z m ę c z e n i e  wieczorem po dniu normalnej pracy, von Klippe zu Klippe - to opadanie ze stopnia na stopień. Przebudzenie znów z uczuciem, że jestem w ciemności."
Dzisiaj jednak życzę światłości, w dniu Święta Diwali, dniu zwycięstwa światła nad ciemnością, bo: "Jeżeli nie możesz, jeżeli nie dość chcesz być cały w wysiłku, nie zapominaj, że może masz inne siły, inną drogę i że wysiłek każdego dnia nikły, ale jakiś przecie możesz zrobić i możesz ratować siebie z tego dna."
fragmenty z "Wyrwanych stron" Józefa Czapskiego
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2010

W poszukiwaniu ciągłości


Kiedy nie pracuje się nad czymś z ciągłością, wolą rytmu, jakiś chaos robi się w głowie, wykluczające się plany, zatory nastrojów. Jedyne wyjście – wrócić do pracy, wziąć się na mundsztuk, wtedy dopiero te myśli, plany, nastroje zaczynają istnieć konkretnie, zaczynają ważyć.

Tymczasem mój budzik rozdarł delikatną tkaninę ciszy lekko podnoszącego się ze snu poranka, uświadamiając dotkliwie powrót do mojej znacznie bardziej prozaicznej ciągłości, niż ta przynależąca do Józefa Czapskiego. 

Wracam do pracy i do najzwyklejszej codzienności, stałego rytmu, do ważenia, co zdaje się być istotniejsze na szali dnia. Czy zdołam dorzucić choć deczko ulotnego zachwytu, czy uda się, wbrew wszelkim zasadom fizyki, odkleić od przyciągania ziemskiego i wzbić tak wysoko, by koniuszkami palców dotknąć miękkiej pierzyny nieba. Wszak u mnie nie praca zawodowa, ale cicho skrywane przed moim otoczeniem pasje pozwalają ogarnąć chaos w głowie, rozproszyć zatory nastrojów, rozedrgać amplitudę uczuć. Choć przyznaję, że w dniach całkiem od spraw zawodowych wolnych, przyzwalają także na rozleniwienie i dekadenckie snucie się w piżamie do późnego popołudnia, nakręcanie kosmyka włosów na palec ze wzrokiem, na długie godziny, utkwionym w książce, grzesznemu pałaszowaniem kolejnego pojemnika lodów pistacjowych i całkowitej obojętności okazywanej wszelkim szyderczo uśmiechającym się obowiązkom.
Bo, choćby nie wiem jak ważyć, czy to ułożony i zaplanowany, co do minuty, czas zwykłej codzienności, czy nonszalancko nieliczony czas urlopu, ważne, aby w każdej z tych chwil wciąż szukać swojej „czterolistnej koniczyny”, w wysokich źdźbłach traw z lubością wyglądających ponad ziemię po zachłyśnięciu się kolejną porcją ulewnego deszczu.
Byle zdołać się zachłysnąć, byle nie stać się suchą pustynią, która poza rozsypywaniem ziarenek, na trudnych do ogranięcia wzrokiem przestrzeniach przylegającej ziemi, niczego nie rodzi. I choć wiatr rozwiewa ziarnka piasku w najróżniejszych kierunkach, łącząc je ze sobą w zbyt sypkich konstelacjach, pustynia pozostaje martwa. Jedynie kropla wody, kropla czystego natchnienia stającego się orzeźwiającym przebudzeniem pozwala wznieść się, jak burza piaskowa, ponad ziemską materię poszukując ciągłości między rozmijającymi się pragnieniami i niezrealizowanymi marzeniami. Poszukując ciągłości oddechu w bezsennie duszne noce, by pozostawać wciąż "przy życiu", przylegając do coraz głębszych warstw jego skóry. Chwytać ciągłość pozwalającą splatać się myślom, planom, nastrojom i  nie dopuszczać do zgubienie żadnego "oczka" w tym własnym mozolnym "szydełkowaniu" ciągu wydarzeń.
By istnieć konkretnie.
I choć ostatnio dość niezdarnie przychodzi mi odnajdywanie spójnych splotów, jakichkolwiek, to w dzisiejsze parne popołudnie, ciężko zawieszone ponad powolnie płynącym pierwszym, po urlopie, dniem pracy, jakże mocno utwierdziłam się w przekonaniu, że w tych poszukiwaniach najważniejsza jest ciągłość relacji międzyludzkich. Bo warto, nawet nadrywając ciągłość ułożonych skrupulatnie, sobie samej, koniecznych do wypełnienia się zdarzeń, znaleźć chwilę na spotkanie z osobą, która tę "przerwaną" ciągłość uzupełni swoją obecnością, pasjonującą rozmową i szczerym uśmiechem.
To relacje międzyludzkie są istotną ciągłością jaką jesteśmy obdarzani i jaką sami tworzymy.
To wszystko nie czucia, a podczucia, podpaniki, które przychodzą zawsze te same, nieraz nieoczekiwanie, po długim okresie  pogodnym wewnętrznie i bezmyślnym właściwie, myśl zaczyna znowu żyć (...)
fragmenty z Wyrwanych stron Józefa Czapskiego
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, 2010

Cokolwiek sobie przywłaszczam


Czuję się jak paproch, jak mikroskopijna grudka pyłu której dane było przysiąść na krawędzi wyrwanej kartki, na granicy światów pozostających wciąż nieprzebytymi.  Nigdy nie przeniknę tych warstw, bo najdrobniejszy powiew strąci mnie z tej krawędzi, zawieszając w pustej przestrzeni. W niebycie, w całkowitej próżni, bo jednego życia mało, by doszczętnie wsiąknąć w kartki nie czując pod stopami namacalnego dna, ale co najwyżej potykając o zbyt wysokie progi, które zachciało mi się przekroczyć. A ja chciałabym móc być kroplą tuszu na choćby jednej z kartek jego dziennika, zagiętym nieopacznie rogiem papieru, kropką postawioną od niechcenia, przecinkiem rozdzielającym zdanie, by mogło zgrabnie potoczyć się dalej. Nazbyt prostolinijnym wykrzyknikiem, podczas gdy on pozostanie na zawsze przepięknie wyprofilowanym znakiem zapytania zawieszonym nad moją, niewiele wciąż pojmującą, głową. Zostało zatem jedynie pomarzyć, by być choć źdźbłem myśli zakorzeniającym się w kolejnych warstwach książki, "ogonkiem" dnia i przebudzeniem nocy, końcówką pędzla sunącego bezszelestnie po płótnie zostawiając smugę jego postaci, zarys szczupłej sylwetki.
A mnie samej przecież zdaje mi się, że i
m dłużej z nim obcuję, to mocniej czuję rozkoszne uczucie zatracenia siebie samej. To tak, jak przestawać istnieć by za moment znów próbować poskładać swoje niezgrabne cząsteczki istnienia, czując ból zetknięcia z własną rzeczywistością. I jak teraz spojrzeć samej sobie w twarz, tak pozbawionej wyrazu,  niekształtnej, kiedy tuż obok widzę portret Józefa Czapskiego? Moje myśli rozsypują się zawstydzone, że ośmieliły się w ogóle narodzić w tak mizernej postaci. Więc pozostaje tylko pytanie: jak ogarnąć przenikliwość zapisków, jak je przysposobić, dopasować, ujarzmić ich moc i potęgę oddziaływania?
Czytam dwie książki jednocześnie: „Wyrwane strony” Józefa Czapskiego i jegoż „Portret” autorstwa Wojciecha Karpińskiego, by sobie coś z tego całego bogactwa spostrzeżeń i dociekliwej analizy "przywłaszczyć". Ale gdzie ja właściwie jestem, kim jestem, w poczuciu takiej nieprzydatności dla świata, nawet swojego własnego. I zdaję sobie sprawę z tego, że nigdy nie zdołam zobaczyć, czegokolwiek, w największych lustrach świata, tak jak on potrafił dostrzec wszystko w najmniejszym odłamku codzienności, poczuć ziarenko prawdy rozgryzając zalążek kolejnego dnia.
Więc sklejami pozrywane wątki, a opuszki palców chociaż pokrywają się coraz grubszą warstwą spoiwa, nadal odczuwają najdrobniejsze drgnięcie przenikające między akapitami, wznoszące się na pagórkach wybrzuszonych liter lub wpadające w pustkę na moment przerwanego zdania.
I jeszcze ten snujący się, po ścianach jego notatek, cień Simone Weil, której myśli tkwią w mojej głowie, dobijając się do rdzenia bytu, do źródła istnienia. Wszczepiły się we włosy, oplotły szczelnie przyprawiając o utratę tchu. Zgarniam więc każdy wymykający się moim palcom kosmyk jej myśli, jakbym próbowała zebrać niesforne włosy, na moment misternie je układając, próbując nadać im pewnego ugładzenia, ale one i tak się rozsypują jak nieudolnie zrobiona fryzura, z powrotem wpadając w oczy. A przyznać muszę szczerze, że tak wiele chciałabym sobie "przywłaszczyć", uczynić swoim by na zawsze pozostało prawdziwym podskórnym odczuwaniem, jednak jak zapisała S.W.:
Pokora polega na wiedzy, że w tym, co nazywa się <ja>, nie ma żadnego źródła energii, która pozwoliłaby nam się wznieść. Wszystko, co jest we mnie cennego, bez wyjątku, pochodzi skądinąd niż ze mnie, nie jak dar, ale jako pożyczka, która musi bez ustanku odnawiana. Wszystko, co jest we mnie, bez wyjątku, jest absolutnie bez wartości. A pośród darów pochodzących skądinąd cokolwiek sobie przywłaszczam, staje się natychmiast bez wartości.Tymczasem wartość tekstów Józef Czapskiego jest wartością niemożliwą do ujęcia w jakiekolwiek ramy obrazów, okładek książek. Są jak swobodne motyle przysiadając w dowolnie wybranym miejscu: w "Gołębniku", "Na widowni", stające się płatkami "Kwiatów w wazonie" lub "Żółtą chmurą", by w końcu schować się w kieszonce "Czerwonego szlafroka".
Na pewno kiedyś powstanie. Muzeum Czapskiego z konkretnym adresem, z eksponatami na ścianach, w gablotach, na bibliotecznych półkach. Byłoby spłatą społecznego długu wobec niezwykłej osoby i znakomitego dzieła, aby nastąpiło to możliwie prędko.Póki to nie nastąpi, ja wydzielam ze swojej własnej przestrzeni miejsce dla Józefa Czapskiego, na swój własny, prywatny użytek. Gdzie nie będzie się chować obrazów za grubymi szybami, bo jakże tam mogłby oddychać, ani zapisanych kartek w gablotach, bo jakże je wtedy posłyszeć. Zatem buduję obszar, gdzie będę mogła wejść o każdej porze dnia i nocy, przejść się między rysunkami, patrząc na wyrwane kartki jak na unoszące się latawce zachwycające kształtem i kolorem, swobodnie kołyszące się na wietrze. Wyrwane wszelki ograniczeniom. Sama zaś z pokorą chowam się za dowodem mojej niezdarności ujęcia kłębowiska odczuć i doznań, powoli blednąc, znikając, stając się szarym cieniem na ścianie.
   
fragmenty z książki "Portret Czapskiego" Wojciecha Karpińskiego
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich 

Kocia przewrotność


Dzisiaj Światowy Dzień Kota i u mnie też Kot w głowie. Chodzi delikatnie, subtelnie, z jakimż wyczuciem i wysmakowaniem, Kocią elegancją. Zresztą, kiedy myślę o Kocie, pierwsze wspomnienia mnie ogarniają: jak susami po wąskich schodach wbiegał do mnie po naradach i konferencjach w Giedroyciem. Zwykle na ścianie naprzeciwko schodów wieszałem ostatnie płótna. Pierwszy rzut jego spojrzenia był decydujący. Trafiał natychmiast na to, co było najważniejsze, tak często przez innych uznane za wybryk niepotrzebny, za karykaturę czy dziwactwo.
I mnie trafiło, całkiem obezwładniając, to pierwsze spojrzenie w stronę Konstantego Jeleńskiego. Może nie całkiem pierwsze, bo pierwszym było spojrzenie na jego korespondencję z Jarosławem Iwaszkiewiczem. Zresztą to właśnie Panu Jarosławowi zawdzięczam najpiękniejsze i najważniejszego spotkania, i spojrzenia
. A Konstanty Jeleński z każdym, kolejno "otwieranym" listem jawi się jako ktoś zgoła niezwykły i urzekający. Jest jakby przepojony czułością, cały nią będąc, w stosunku do ludzi, zwierząt i wszelakiego piękna, przez co sam pięknym się stając, nie tylko w moich oczach.
Dziś, kiedy prawie straciłem wzrok, kiedy tracę pamięć do tego stopnia, że całe połacie mego życia są starte jak kreda na czarnej desce, kiedy żadnej książki przeczytać nie mogę, a przecież przez nie żyłem, kiedy za chwilę przestanę już zupełnie malować i naprawdę ze światem współżyć, jestem szczęśliwy, że dane mi było obcować przez tyle lat z człowiekiem o myśli tak wolnej i tak żarliwym sercu.
"Listy z Korsyki" pisane przez Konstantego Jeleńskiego do Józefa Czapskiego, jego przyjaciela, to zdumiewające przeplatanie się i "przepływanie" myśli, pojęć, patrzenia na świat i sztukę. Nie zawsze zgodne, nie zawsze tożsame, ale zawsze pełne wzajemnego ciepła, zrozumienia i szacunku, bo dominuje w nich poczucie tej bliskości jego reakcji, jego sądu niezależnego.
Wszak koty to niezależne stworzenia, a ja niezależnie od dzisiejszego święta, całkiem w Kocim świecie się zatracam, podczas gdy: "Kot ukazuje się jako bardzo jednolity w swoich upodobaniach i sądach, niż można byłoby przypuszczać. Konsekwentny, prawy, wierny, mądry. Uświadomiłem sobie, jak wiele miejsca zajął w moim życiu i jak bardzo na moją wdzięczność zasłużył. Przez całe lata miałem jednego tylko czytelnika, jego [...]. W ocenach był swój własny, szczery, nie cofał się przed krytyką, a zarazem zdolność do zachwytu miał niezwykłą. I to nas łączy: utrwalona chwila zachwytu".
I ja na swoją kolejną chwilę zachwytu niecierpliwie czekam, spodziewając się rychłego nadejścia "Chwil oderwanych" Konstantego Jeleńskiego, prawie jak Józef Czapski, słysząc: "będę u ciebie w tym tygodniu, bądź pewny" i obietnicy prawie zawsze dotrzymywał.
Zatem czekam.
  
fragmenty z Hojności błyskawicznej Józefa Czapskiego
oraz wypowiedź Czesława Miłosza
 "Listy z Korsyki" Konstanty A. Jeleński
wyd. Zeszyty Literackie, 2003

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...