Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filozofia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filozofia. Pokaż wszystkie posty

Zatrzymana chwila

Przemijająca codzienność, uchwycona w przypadkowym kadrze, których rejestrujemy nieskończoność, zatrzymuje spojrzenie na mgnieniu chwili, która już przeminęła. Rozproszyła bezszelestnie, stając się cieniem wspomnienia zawisłego gdzieś pomiędzy tym, co było, a tym, co nigdy nie powróci. Ten fragment, zwyczajny, pozornie nieistotny, nagle staje się zapisem zaistniałej nieobecności. Okruchem momentu, który już nie istnieje, a jednak wciąż trwa, widoczny w odbiciu naszej źrenicy. Zatrzymany ruch, załamanie światła, ślad oddechu na szybie, spojrzenie wciąż odbijające się na siatkówce naszej pamięci. Cokolwiek to było, trwało zaledwie mgnienie, a jednak pozostawiło cień, którego nie sposób cofnąć ani unieważnić. Moment umierający na naszych oczach, bo przecież każda chwila może okazać się ostatnią w danej chwili świata. Coś mijającego bezpowrotnie, bo już nigdy nie będzie tej samej godziny, chwili uchwyconej w ramy naszego spostrzegania.

Z dystansu, gdy patrzymy na ten kadr, próbujemy zrozumieć, co właściwie zostało uchwycone w tym drobnym geście. I można by wracać do takiego wycinka rzeczywistości jak do obrazu w muzeum, choć nie tylko dla samego dzieła, ile do uczucia, które w nas wywołuje. Dla drgnienia myśli. Jak pisze Maria Poprzęcka w "Śmierci przed obrazem": Obrazy poczęte są z prostego, wzrokowego doświadczenia - to las widziany z perspektywy leżącego na wznak. "Kiedy człowiek leży na wznak i patrzy prosto przed siebie, niebo okazuje się czymś tak dalece innym, że aż można doznać wstrząsu".

Być może w tym właśnie tkwi sens. W tym, co przypadkowe, kruche, ledwo dostrzegalne. Co przemija, zanim zdążymy nazwać. Niczym widok zapisany w migawce oka umierającego. Docierając do granicy widzialności i niewidzialności. Maria Poprzęcka prowadzi nas przez spojrzenia: uważne, pełne skupienia, zawieszone w przestrzeni obrazów, które pozornie mogą zdawać się już tylko świadectwem minionego. Pochyla się nad starością i śmiercią, ale nie czyni tego z patosem, pozostaje jakby na ich krawędzi, nie wchodząc w dramatyzm odchodzenia, lecz zatrzymując się w jego przedsionku. Tam, gdzie jeszcze trwa spojrzenie.

Starości nie da się z myślenia wyeliminować. I nie da się go wyeliminować także z myślenia o sztuce. Zwłaszcza z naszego myślenia, którzy syceni jesteśmy tekstami starych poetów - Iwaszkiewicza, Miłosza, Różewicza. To oni wprowadzają nas w starość, w jej "straszność". Pozwalają doświadczyć napastliwego poczucia bezsensu, absurdu istnienia, lęku przed nicością. Przybliżają czas nasilających się dolegliwości, upokarzającego niedołęstwa, cierpienia fizycznego i duchowego.

Przychodzi i nam patrzeć na to z bliska. Dostrzegać miejsca, gdzie pada nieśmiałe światło. W tych subtelnych momentach ostatniego bycia, ostatniego widzenia, dostrzegać coś więcej. Być może próbę uchwycenia ostatniego obrazu, który człowiek zabiera ze sobą wyznaczając kres swojego istnienia. Zadania sobie pytania: Z jakim obrazem odchodzimy? Na czym spocznie nasze ostatnie spojrzenie?

Obrazy, które przywołuje Maria Poprzęcka stanowią rodzaj medytacji nad trwaniem i przemijaniem. To nie tyle zapisy śmierci, co zdolność dostrzegania szczegółu, który mówi więcej niż wszystkie opracowania historii sztuki. To nie tylko opowieść o obrazach, ale też o tym, jak patrzymy na kres, i jak poprzez obraz próbujemy go oswoić. Opatrzeć się z nim, zanim zanurzymy się w powolny proces zanikania czy na chwilę stającego się dla nas tylko "półśrodkiem uśmierzającym ból istnienia.".


fragmenty z książki Marii Poprzęckiej
"Śmierć przed obrazem.  O sztuce, starości i znikaniu."
wyd. słowo/obraz terytoria, 2024 



Linearność myśli

Żeby namalować właściwy portret, należy następstwa obrócić w równoczesność, porzucić wielość dla jedności, sprowadzić zjawiska zmienne do ich esencji. Otóż jest we mnie dziesięciu ludzi - zależnie od czasu, miejsca, otoczenia, okazji; wymykam się z mojej ruchomej zmienności. Toteż wskazanie na cokolwiek w przeszłości mojej, w dzienniku czy we mnie samym, nie przyda się na nic komuś, komu brak intuicji poetyckiej i kto z elementów, które mu zawierzam, a także wbrew nim, nie skomponuje mnie w całość na nowo.

Na lniany sznurek próbuję nawlec myśli. Zsuwają się tracąc swój kształt jak niemodna sukienka. Nagość ramion obnaża niestałość formy. Zbyt grube sploty, może pętelki słów zbyt wąskie. Linearność nieuchwyconej narracji zawiesza się między głuchymi pasażami szorstkich linii próbując opleść kontury niewypowiedzenia. Zatarty obrys palców niezgrabnie próbuje pochwycić znaczenie wyślizgującej się zbyt szybko materii istnienia. 
Fastryguję postrzępione kawałki niewypowiedzenia. Zszywam nieudolność poszarpanymi włóczkami z drewnianych szpulek uderzających o kolekcję metalowych naparstników brzmiących niczym wybrzmiałe koncerty na płowiejących, starych afiszach. Zza ściany dochodzi monotonny dźwięk maszyny do szycia. Brzmi płynnie i wartko łącząc odmienne kształty w spójną, jednolitą kompozycję. Formę wyobraźni i pragnień.

Przeczytałem ten zeszyty i uciekło mi przedpołudnie. Uznałem zresztą te stronice za monotonne. Tym gorzej; nie są do czytania, ale po to, by mnie uspokoić i przywrócić mi pamięć (...). To mój notatnik podróży; jeśli niektóre ustępy mogą być pożyteczne dla innych i jeśli je czasem podawałem do wiadomości, publicznej nawet, tysiąc stronic może przydać się tylko mnie i tym po mnie, których interesuje droga duszy nieznanej, dalekiej od zgiełku i sławy. Te kartki będą monotonne, kiedy monotonne będzie moje życie, a też powtarzać się będą razem z uczuciami; ale zawsze to prawda; prawda jest ich jedyną muzą, jedynym pretekstem, jedynym obowiązkiem.  

Zbieram soczyście barwne liście z ziemi schłodzonej gęstością mgieł będących "stanem duszy podmiotu w rozsypce". Drobinek wilgoci zatrzymanych w leniwym oddechu porannego powietrza zmuszającego do rozmyślań nad sobą w aurze poetyckiego zadumania. Chwilowego skupienia w przeźroczystości. 
Z wiklinowych koszy wysypuje się nadmiar jesiennych kolorów niczym nadmiar odczuć i melancholii w niezmiennej kolejności przychodzenia pór roku. Nienaruszalnej jak linearność przemijalności bytu wyłaniającej się spomiędzy kartek dziennika Amiela. W swoistej alchemii wrażeń, wielości istnień, sfer egzystencji, działań ludzkiej świadomości i szukania własnego "ja" w rozważaniach o przemianach umysłu. Intymnym diariuszu nie będącym obnażeniem ciała, ale filozoficznym wyjawieniem duszy. Autoanalizy spoglądającej w głąb krypty samotności, odmierzaniem śmierci w kroplach spływającego dnia i mierzeniu z nieuchronnością zmierzchu. Cierpieniu. Praktyce kolejnych wyrzeczeń i paraliżującym przekonaniu o własnej niedoskonałości.
Kartki dziennika odklejają się, wymykają introligatorskim fastrygom i precyzyjności złączeń. Podobne motylim ruchom opadają tworząc kobierzec chwilowego zachwytu. "Minutę doskonałej piękności" zatrzymującej istnienie, utrwalenie siebie i swojej egzystencji.

Wciąż jestem taki sam, istota błąkająca się bez konieczności, wygnaniec z własnej woli, człowiek nie znający odpoczynku, wieczny podróżnik, który gnany głosem wewnętrznym nie buduje, nie kupuje, nie uprawia żadnej ziemi, ale przechodzi, patrzy, zostaje chwilę i odchodzi.

Henri-Frédéric Amiel "Dziennik intymny"
wyd. Czytelnik, Warszawa 1997



Pozwolić sobie powiedzieć

Otworzyłam oczy w poszukiwaniu swojego kawałka nieba, palcami próbującymi dotknąć sklepienia niedościgłego ponad sobą, z każdą chwilą zatapiającymi się w przezroczystej próżni, jak w umykającej ucieleśnieniu się porannej mgle. Nieuchwytnej, niemożliwej do zamknięcia w uścisku dłoni.
Resztki nocy zatopiły się w ostatnim łyku kawy. Kruchość poranka osiadła drobinkami nierozpuszczonego cukru na gładkim dnie filiżanki, a może to drobiny księżyca rozkruszyły się zmęczone zawieszeniem ponad doczesnością, zrywając swoje przywiązanie do nieba i schodząc na ziemię w pokorze dla jej nieprzewidywalności. Tymczasem nieprzewidywalność zdarzeń wydaje się ostatnio gościem w moich progach i tylko próbuję dociec jak wiele może znieść ziemia będąca niemym świadkiem zbierającym na swoim grzbiecie ślady naszego poszukiwania ścieżek łagodnych dla wrażliwości naszych stóp. W wielości dróg zbiegających się na granicy wytęsknionej cichości i drżeniu codziennego zabiegania.
Chwila wytchnienia w filozoficznym pragnieniu dotarcia do sedna wyrazistości słowa i prawdy. W pragnieniu zgłębienia piękna, choćby najbardziej prozaicznie utkwionego w starych kamienicach i wypaczonych przez czas oknach, których okiennice resztkami sił zamykają się przed jasnością budzącego się poranka. Światło obnaża ich wiek, nieuchronność przemijającej chwili i prawdę o przemijającym bezpowrotnie pięknie.
Piękno nie występuje obok prawdy. Każda prawda odkłada się w dzieło, wtedy się przejawia. Przejawianie się - jako bycie prawdy w dziele i jako dzieło - jest pięknem. W ten sposób piękno należy do wydarzania się prawdy. Nie jest ono czymś zrelatywizowanym i tylko do upodobania.
Zmagam się z Heideggerem. To zmaganie zmieniające, niemożliwe do ujęcia w całej mojej nieudolności wysłowienia go choćby milczeniem. Oddaję się  nasłuchiwaniu, ucząc się go przy Heideggerze pragnę dostrzec swój Byt, wrazić siebie choć ostatnio staje się to coraz trudniejsze do uchwycenia w słowo.
"Jak jednak Bycie się wyraża? Trudno być istotnie przekonanym co do tego, gdzie należy poszukiwać - w sposób pozytywny - owego Bycia. Heidegger jednak nie ma wątpliwości: Bycie istoczy się w języku, poza nim nie ma możliwości doświadczania Bycia. Dzieje języka ujawniają Bycie - odpowiednio przechowywane, przez pamiętające Da-sein - dlatego, że Bycie i język należą do siebie nawzajem, są [...] Tym Samym. (...) Zamilknięcie człowieka dokonywać ma się w obliczu nadchodzącego powiadania języka, który wskazuje [zeigen] Bycie. Języka, na który człowiek ma się otworzyć, pozwolić-sobie powiedzieć."

fragmenty: 
"Czytanie Heideggerem? O Heideggerowskiej lekturze dzieła poetyckiego" Adrian Gleń
Przegląd Filozoficzno-Literacki, nr 1 (13), 2006 - "Filozofia Literatury"
wyd. Uniwersytet Warszawski


Ostatnią moją nadzieją było potem tylko zawsze okno

Amiel nigdy nie potrafi znaleźć się we właściwym czasie i miejscu. Stąd rozszczepia się nieustannie na "ja" teraźniejsze, które pisze bądź wspomina, oraz na "ja" stracone - czyli to, które już przeminęło, lub też to, które się nie narodziło na skutek niewłaściwego wyboru oraz niechęci do życia aktywnego.
Piotr Śniedziewski "Melancholijne spojrzenie"

Pod powiekami zachowałam widok zamglonych poranków i Krakowa w otulinie białego puchu, wyglądającego niczym ciastko pod grubą warstwą lukru. Tymczasem po powrocie do domu wiatr starał się wyszarpać z mojej pamięci słodkie wspomnienia porywając je niczym jesienne liście z drzew, w wielkiej zachłanności odrzucenia ich w zapomnienie. Rozwichrzenia, niczym płonnych nadziei na długie, jak wełniany szal, ciepło jesiennych dni, które rozścielone w wąskich uliczkach wypełnionych szczelnie oddechami przemierzających je mieszkańców, tych stałych i tych w tymczasowym zamieszkaniu przebywających. Dla mnie jak zwykle to czas zabiegania, ściśle zapisanej listy spraw do załatwienia, w niedostrzeżonym przez nikogo przemykaniu między przytulonymi do siebie kamienicami i oknami spoglądającymi na zmieniający się koloryt nieba.
I nagle wieczór wkradał się w samotność bezimiennego pokoju, a ja czułam się niczym Ulrich stając w oknie i spoglądając przez delikatny zielony filtr ogromnego powietrza na brunatną ulicę i od dziesięciu minut licząc z zegarkiem w ręku samochody, pojazdy, tramwaje i jakby wyblakłe z powodu odległości twarze pieszych przechodniów. Noc w swojej ciemności wydawała się wyblakła, siwa od rozścielonej mgły i zmiękczonych zbytnio konturów księżyca niewidzialnie zawieszonego, niczym nocna lampka nad łóżkiem na cienkich niteczkach łączących skłębione, po całym dniu, myśli i nieuchwycone zbyt zgrabnie słowa, które stłukły się niczym szklany pantofelek zabieganej codzienności. Całkowity rozdźwięk między pragnieniami a odczuwaną, każdym milimetrem swojej cielesnej egzystencji, rzeczywistością.
Rano odsłaniając ciężką zasłonę i perspektywę dnia wypełnionego kolejnymi spotkaniami i niezliczonymi dyskusjami daleko zarysowanych perspektyw czułam, że "wiecznie jestem przy wstępach i nie zabieram się do samego dzieła", że się rozdrabniam, rozmieniam słowa na dźwięk pojedynczych sylab głucho znikających w otchłaniach niedosłyszącej przyszłości. Goniłam samą siebie pragnąc powolności słów, stawianych kroków, oddechu zostającego za rogiem mijanej ulicy, ociągających się myśli niezdolnych chwilami do nadążenia za własnym wysłowieniem.
Pustka osiadająca na wargach warstwą niezdolności do wyrażenia siebie. Pragnienie prostoty. W końcu przychodziło to odczucie "rozszczepienie" u kresu dnia i u zarania samotnie przychodzącego zmierzchu. Zegar zatrzymywał się w gęstości wąskiego hotelowego korytarza. Patrzyłam na teraźniejsze "ja" nasycone obrazami wspomnień mijającej chwili próbując zauważyć "ja" stracone, które zdążyło przeminąć, a nie narodziwszy się jeszcze pozostawiało mnie na granicy odosobnienia przynosząc jednak upragnione zatrzymanie, kiedy w grubej warstwie dywanu znikały ślady moich zmęczonych stóp. Pozostawałam ja i Jacques Le Rider. Oboje niewidoczni dla innych odnajdujący swoje odbicie w szybie samotności.
Ostatnią moją nadzieją było potem tylko zawsze okno. Imaginowałem sobie, że na dworze może być jeszcze coś, co jest moje, nawet teraz, nawet w tym małym ubóstwie umierania. Ale zaledwie spojrzałem w tę stronę, a już pragnąłem, aby to okno było zatarasowane, zabite jak ściana. Bo wiedziałem, że tam w świat ciągnęło się dalej wciąż równie bezlitośnie, że i tam na dworze nie było nic, jeno samotność moja. Ta samotność, którą ciągnąłem na siebie, a która tak wielka była, że jej wielkość serce moja nie odnosiło się już w żadnym stosunku.
Zostawiałam za sobą kolejną wizytę w Krakowie. Spojrzenie oczu Pani Rity Gombrowicz spotkanej w hotelowej windzie i szlachetność jej krótkiej obecności obok mnie, by za moment patrzeć jak samotnie oddala się w ciemność hotelowego korytarza. Może wieczorami też spogląda przez okno.

Jacques Le Rider "Indywidualizm, samotność, tożsamość w kryzysie"
w przekładzie Marii Brylińskiej i Mateusza Chmurskiego
Przegląd Filozoficzno-Literacki 
nr 1-2 (36), 2013 - Modernizm Europy Środkowo-Europejskiej


W cielesności jesieni

W porannym szronie jesień wplata się siwymi nitkami we włosy, wiatrem podszyty płaszcz ciągnie się sennie niczym cień bez twarzy szurając smutkiem opadłych liści po nierównościach przygarbionych ulic i tylko rudości w ogrodzie przydają nowej aurze rumieńców. Oczy jednak jakby tych barw nie dostrzegały z pełną ostrością ich intensywności, ale zmiękczały ich nasycenie filtrem zmęczenia i nazbyt wcześnie doświadczonego przebudzenia. Krople deszczu spłukują ze schodów rozbite kawałeczki wczorajszego dnia, niczym krople niedopitej kawy spływające po krawędzi wypuszczonego przez niezgrabne palce porcelanowego spodeczka. Wschody i zachody słońca niepostrzeżenie zmieniają nasycenie szarości odbijającej się smutkiem przydrożnych kałuż rozlanych paletą gęstej, ziemistej farby. Przecieram szkła okularów w poszukiwaniu ostrości spostrzegania, wyrazistości kształtów, cielesności mijającej chwili.
Koncert fortepianowy nr 21, Wolfganga Amadeusza Mozarta, drepcze stópkami nut na cienkich nitkach pięciolinii. Zdają się wyglądać niczym przemoczone wróble usadowione na siatce ogrodzenia dużymi oczkami wpatrzonej w soczystą czerwień oplatającego ją bluszczu. Deszcz kroplami łez zawiesza drżenie przezroczystych pereł na koniuszkach rzęs. Doświadczanie nadchodzącej jesieni, doświadczenie zmian zachodzących nie tylko w pogodzie, ale i w aurze własnego jestestwa. Cielesności zmian nieuniknionych w swojej naturze, w dogmacie nieuchronnego przemijania. 
Może właśnie w powłoce jesiennych mgieł, rozpostartych nisko ponad powierzchnią przysypiającej ziemi, w okryciu chowającej coraz bardziej nagie gałązki przydrożnych krzewów, cielesność jest tak namacalnie wyczuwalna w każdym najdrobniejszym jej zagnieceniu, nagle pojawiającej fałdzie przekwitłej chwili, w niemożności zatrzymania doświadczania zmian aż nazbyt widocznych „gołym” okiem, w smętnym okryciu nagości prawdy,  zauważanych zniekształceń wyczuwanych opuszkami palców, jak rzeźbiarz wyczuwający coraz to nowo powstające zmiany w kawałku gładkiego drewna. 
W przeciwieństwie do wszystkich innych rzeczy ciało jest tym, od czego nie mogę się oddalić. To rzecz, która nigdy mnie nie opuszcza i z którą nigdy się nie rozstaję.
Ciało, to duchowe noszone w sobie, być może nazbyt czasem wrażliwe i skłonne do zranienia, otrzymujące u samego swojego zarania, to drugie, stające się jego fizycznym obleczeniem. Pudełko w pudełku. Nierozerwalność odwiecznej przynależności. Może dlatego, co ukryte zdaje się zawsze znacznie ciekawsze dla filozofów, niż to, co w nazbyt widocznej oczywistości jest tajemnicy przyodzieniem, fasadą jakże często pozornie niedorównującej swojemu wnętrzu, a czasem całkiem na odwrót.
Ciało w ciele. Próbuję dotrzeć do nich obu w obecności Michela Henry'ego. Jego fenomenologii ciała, cielesności słowa, filozofii cielesności w kontekstach rozpostartych na różnych krańcach jej przynależności do nas samych, ale i do samego życia, bo życie objawia się bezpośrednio w żywej cielesności, której istotę stanowią samopobudzające się impresje. W ten sposób to sfera impresyjna staje się punktem centralnym filozofii Henry'ego, a więc doznawanie w szerokim znaczeniu tego terminu. Doznajemy wrażeń, takich jak ciepło, zimno, gładka powierzchnia stołu, doznajemy też bólu czy rozkoszy, ale także samych siebie (...) Tym, co na gruncie tej koncepcji objawia się w sposób źródłowy, jest życie. Życie okazuje się więc w tej perspektywie samoobiawieniem żywej cielesności, stanowiąc źródło nawet dla bycia (...) To cielesność jest żywa i to dzięki niej nawiązujemy jakiekolwiek relacje z czymkolwiek i z kimkolwiek.
Fenomenologia Michela Henry'ego. Miłość z zamkniętymi oczami. Zmysł dotyku. Doznanie. "W pomieszczeniu, w którym mglisty promyk walczył z poruszającym się cieniem, ponownie zapanowała cisza, nagle tak przepełniona niepokojem, że wydawało mi się, iż właśnie odchodząca noc zabiera ze sobą ostatnie strzępy nadziei. (...) Zrozumiałem, że nasze spotkanie dobiegło końca i schyliłem się, by się pożegnać. Ale dłoń ponownie spoczęła na moim ramieniu, niemal nieodczuwalnie prowadząc mnie przez labirynt korytarzy, po których gospodarz przemieszczał się prawie bezgłośnie z taką łatwością, że zdawało się, iż widzi w ciemności wszystkie tajemnicze przejścia". Bezgłośnie przechodzę labiryntem korytarzy wąsko ciągnących się między długimi linijkami zapisanych myśli. "Filozofowanie z zamkniętymi oczami".
Michel Henry pisał powieści, by wyrażać w formie innej niż filozoficzna swoją filozofię i jej główną kategorię, którą jest życie.


Przegląd Filozoficzno-Literacki nr 3, 2012
"Michel Henry"
wyd. Universitas Varsoviensis

"Filozofowanie z zamkniętymi oczami"
Monika Murawska
wyd. Monografie - Fundacja na Rzecz Nauki Polskiej, Wrocław 2011



Przednówek

Jestem ostatnio jak ten spodeczek, który wyślizgnął się wczoraj z mojej dłoni i roztrzaskał na kawałki w zderzeniu z chłodem kuchennej posadzki. Trochę rozbita, niespójna, jakby każda nienazwana cząsteczka mnie samej podążała w innym kierunku pozostawiając za sobą pustkę niewypełnioną żadną szlachetną myślą. Myśli zupełnie się zresztą rozproszyły, przymarzły warstwą oszronienia na wargach, które nie potrafią wyrazić uczuć nawet drobnym grymasem. Są zupełnie nieme, blade, jak wypłowiałe blaszki po utracie głębi purpurowej barwy nasycenia. Może to właśnie jakiś stan nienasyconego pragnienia uchwycenia niewyrażonej warstwy siebie, która rozkruszyła się niczym cienka warstwa lodu na wyschniętym jeziorze nieprzeniknionej otchłani maluczkiego bytu. Jakbym stała na rozstaju własnej drogi, przed koniecznością dokonania Kierkegaardowskiego wyboru egzystencjalnego: albo uczynić wszystko aby przestać istnieć, co samo w sobie jest niemożliwe, bo przecież istnieję; albo uczynić wszystko by całą uwagę skupić na tym, że właśnie istnieję. Co jednak uczynić kiedy utknie się między jednym a drugim 'albo"?
"Człowiek, który przestaje siebie wyrażać, wpada w czarną dziurę, zanika jego język, choruje na samotność” przeczytałam fragment wypowiedzi Agnieszka Wolny-Hamkało na blogu Remka Grzeli.
Może w tym tkwi źdźbło odrętwienia. Nieumiejętność wyrażenia siebie. Chociaż zapewne czynię to całkiem nieświadomie w najdrobniejszym ruchu o poranku, czynie nagłym i spontanicznym poganianym przez codzienność. A jednak mam poczucie przejmującej pustki, jakby była we mnie jakaś zupełnie wyjałowiona grudka ziemi, na której nic nie jest w stanie unieść się ponad powierzchnię szarej przeciętności.
Pragnienie. Dotknąć opuszkami palców skrawka błękitnego nieba. Poczuć nieprzynależność do ciężaru skutej lodem ziemi. Zawisnąć w objęciu beztroski na promieniach słońca, jak na dziecięcej huśtawce, kiedy oderwanie stóp, od ziarenek piasku, zdawało się tak łatwym do osiągnięcia. Tymczasem. Przednówek. Swoisty post duchowy. Próba czerpania z wyczerpanych zapasów energii.
Przedwiosenne błądzenie.
„Jak błądzić skutecznie?”- pytam sobie za prof. Zbigniewem Mikołejko, który w długiej rozmowie z Dorotą Kowalską wiedzie czytelnika przez przestrzenie snów obłaskawiających cierpienie, będących wolnością, poprzez fragmentaryczność obrazów i rozległość otaczającej nas rzeczywistości. Skleja kawałeczki wyobrażeń, wyostrza rysy światopoglądów, zszywa blizny dzieciństwa, jak zszywa się rozerwane ubranko na szmacianej lalce.
Świat dziś rozbił się nam na kawałki, ale całe szczęście mamy profesora Zbigniewa Mikołajkę, który potrafi na powrót go posklejać i pokazać, co mają wspólnego sny, obrazy dawnych mistrzów, skandynawskie kryminały i Facebook z naszymi dzisiejszymi niepokojami, nadziejami i lękami. Mikołejko to specjalista od rozbrajania oczywistości, zadawania niewygodnych pytań zarówno w sprawach ziemi, jak i nieba (oraz piekła). Nie ma dziś takich wielu.
Niełatwa lektura, targająca wielością skrajnych odczuć, z jednej strony prostująca zawiłość myśli, a z drugiej jakże zwinnie i zgrabnie potrafiąca je zasupłać w niemożności odczytania do końca każdego słowa spod ciężaru którego próbuję się chwilami wyczołgać, by spojrzeć sobie w twarz. Jeszcze długo pobłądzę między kartkami zapisanej rozmowy, by móc objąć choćby kawałeczek z jej rozległych horyzontów widzenia świata. Z tego filozoficzno-egzystencjalnego patchworka, w którym odnoszę wrażenie, że i sam Profesor skleja także nadszarpnięte fragmenty samego siebie, sprawiając, że rozmowa staje się swoistym wyznaniem.
W Panu jest więcej miłości czy nienawiści?
W tej chwili najwięcej jest we mnie smutku, żalu, związanego zresztą z różnymi rzeczami i historiami, które przydarzyły mi się w życiu. Smutku, który czyni mnie coraz bardziej bezradnym.
Chociaż głód miłości, bardzo często niezaspokojony, był we mnie zawsze potworny. Miałem, mam, niewyobrażalną potrzebę bliskości z innymi, bo przecież o nią w gruncie rzeczy chodzi, jeśli mówimy o miłości czy przyjaźni. I z góry było wiadomo, że ten głód nie może zostać zaspokojony, bo jest nadmierny.

Tymczasem, ja, z nadmiarem wrażeń i niesfornie rozwichrzonych impulsów kłębiących się w kącikach własnej niemożliwości wyrażenia siebie pobłądzę jeszcze, z uczuciem niedosytu, ścieżkami, których końca zapewne moje małe stopy nigdy nie dosięgną, zostając w niezgrabnym przednówku do świata rozkwitłych myśli. 

fragmenty z książki "Jak błądzić skutecznie.
prof. Zbigniew Mikołejko w rozmowie z Dorotą Kowalską"
wyd. ISKRY, biblioteka Gazety Wyborczej, 2013



Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...