Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura zagraniczna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura zagraniczna. Pokaż wszystkie posty

Miasteczko w Islandii

... naginał słowa tak, iż błyszcząc tańczyły, w jaką tylko stronę zechciał; słowa przychodziły na jego zawołanie i posłusznie i uniżenie wypełniały narzucone przez niego zdania.

Można się nimi delektować jak łykiem porannej kawy z ciepłym mlekiem, kiedy opadająca za oknem mgła ścieli się tkaniną tajemniczego westchnienia wyniesionego z zakamarków porzuconego niedawno snu. Obserwując bezradność gestów. Uporczywego patrzenia w głąb siebie na dnie nocy. Smakując białe wino i dorsza z czosnkiem. W otulinie morskiej bryzy rozcinającej warstwy ciszy, jak gitarowa solówka, w niekończącej się wieczności codziennych rytuałów powracających niczym popielata rybitwa nad islandzkie miasteczko i jej mieszkańców, w których mieszka tyle samo upadków, co i wzlotów. Sycąc się przemijalnością chwili wtulonej w każdy skrawek istnienia, gdzie wędkarskie haczyki zaczepione w wodach przeszłości utrudniają przybicie do brzegu, na którym ktoś kreśli dziesięć rzeczy dla których warto żyć.

Łódka sunie powoli, spokojnie i pewnie rozbija fale, a w ślad za nim leci fulmar, zadowolony, syty, samotny. On też jest sam. Kiedy człowiek jest taki samotny - myśli sobie - to właśnie wtedy nie jest. Bo jest częścią czegoś większego. Jest sam z niebie i oceanem, swoim połowem, melodią, ptakiem i celem. I wtedy ogarnia go jakiś spokój. Światem rządzą prawa, wcale nie tajemnicze czy mroczne, kiedy patrzy się tak z zewnątrz, wszystko w życiu staje się proste i zrozumiałe.

Prostota. Harmonia życia w małej społeczności i codzienność podszyta tajemnicami w poetyckiej otulinie bezbarwnego tiulu przychodzi znad morza rysując portret miasteczka żyjącego w rowerowym pędzie mknącego uliczkami, wybrzmiewającej chóralnym tonem wielości dźwięków. W płaczu i radości. W zwyczajnych powinnościach skrywających myśli o sobie w świecie, więzów społeczności zgromadzonej w małomiasteczkowej aurze i jednostek naznaczonych własnym losem, każdej z nich z osobna wędrującej ścieżkami przeplatającymi się pod jednym kawałkiem islandzkiego nieba. Miasteczka widzącego swoich mieszkańców kompletnymi, z noszonymi na sobie warstwami minionego czasu, które wyróżniają znajome sylwetki. Pamiętającego o przeszłości i widzącego ludzi umiejscowionych w ich małych teraźniejszościach, z cieniem bagażu poprzednich pokoleń i własnych doświadczeń powracających niczym morskie fale uderzające o strome brzegi fiordów rozbijając na drobnostki echa niewypowiadanych wspomnień smakujących owsianką i krewetkami. Mglistych, słonecznych i pachnących. Miękkich niczym świeżo zwiezione siano i surowych niczym uderzenie wiatru znad morza. 

Życie jest na zewnątrz. Czasami jej się zdaje, że je słyszy, kiedy przechodzi obok. Pojawia się jakiś dźwięk, jakieś zassanie ledwo słyszalne i wtedy wie, to mija ją życie. (...)
Życie jest na zewnątrz. Czasami je słyszy, kiedy nastawi uszu, ale robi to coraz rzadziej.

Życie. Wiedzione w zgodzie z oddechem, własną duszą. Jasnym umysłem. Współistniejąc z przyrodą. Zapełnione starymi przedmiotami wyrwanymi z kontekstu i osadzonymi w nowej rzeczywistości nadającej im nowego znaczenia, nowego miejsca. Przywracając im poczucie użyteczności i blasku popołudniowego słońca. Świadomości czasu, wydarzeń i bliskich sobie ludzi, których codzienność wytyczają syreny statków, zbierane skrupulatnie nawyki, roztargnienia mieszkające w podszewce niepamięci, obrazy zatrzymywane w framugach okien, znajome twarze w rogowych okularach, o wąskich ustach czy tych utkanych wokół siwych włosów. Ciągłe powroty.

Byłem tylko świadomością. Katrin straciłem na zawsze - ale kto by tam chciał towarzyszyć im na trudnej ścieżce wiodącej mnie przez skaliste nieużytki, głazy, kamieniste doliny, żleby i piargi wycie wichrów, przez bramę mroku? To mgła. Przychodzi znad morza i sunie wzdłuż rewy.
Człowiek idzie przez osadę, ale celem jest dom.

"Miasteczko w Islandii" Guðmundur Andri Thorssona. Uwodzi niczym "Podkrzywdzie" Andrzeja Muszyńskiego. Kameralne, tajemnicze i zanurzone w poetyckości mglistych niedopowiedzeń, miejscowych obrządków, codziennych ceremoniałów i wspomnień otulonych ciepłym kocem i smakiem wina z mniszka. Smakowitość po islandzku.

"Miasteczko w Islandii" Guðmundur Andi Thorsson
wyd.  Wielka Litera, 2016


wydawnictwo Duża Litera


Odważniki na szali świata

Za oknem gęsty welon mgły, sunący za mną znad krakowskich wieżyczek kościelnych i spadzistych dachów kamienic, otula ledwo widoczne zarysy wiejskich domostw i sylwetki parasoli czekających na krople deszczu w cienistych przedsionkach jesieni. Nieliczne domy, rozsypane niczym drewniane klocki, stoją porzucone w stanie sennego znudzenia. Pociąg wjeżdża w ten odległy spokój, niczym z płócien Chełmońskiego, ku zadziwieniu chłopca obserwującego delikatne drżenie szklanki z ciepłym mlekiem na starym piecu kaflowym. Ten rytualny obrzęd wpisał się na zawsze w codzienne życie wiosek oknami spoglądających na uciekające cząstki rzeczywistości spakowanej w wagoniki innego tempa. Na moment zrywającego nitki babiego lata, rozpraszającego gromadkę wróbli wpatrzonych w okruszki chleba niczym kartę najwyśmienitszych dań francuskiej kuchni i drażniącego parę kundli na zbyt krótkich łapach. Ich własne, cykliczne trzęsienia ziemi, po których wraca harmonia wyciszenia rozwieszając się na sznurkach ludzkich przyzwyczajeń, przysiadając na oszronionych o poranku ławeczkach opustoszałych stacji, których nazw już nikt nie pamięta.
Wśród głosów przerywanych rozmów, brzęku przejeżdżającego wózka z napojami, płaczu zmęczonego podróżą dziecka próbuję usłyszeć stukanie maszyny do pisania ukrytej pod ziemią. Carmen Bugan. Przywołuje w magiczny sposób prastare obrzędy i ciche modlitwy. Zatrzymuje obrazy przepełniające dzieciństwo spędzane na rumuńskiej prowincji, smakujące mamałygą z pieczonym kurczakiem, orzechami włoskimi i fioletowo-śliwkowymi winogronami. Pachnące domowym chlebem, wilgocią piaskowego wiatru w drobnych muszelkach przywożonych znad morza i łąkami biało-żółtego rumianku. Każdy dzień zdaje się jak ziarna fasoli, które upadając dotykają bawełnianych woreczków, miękkich niczym opiekuńcze dłonie bunicy. W poczuciu bezgranicznego bezpieczeństwa. Dopóki nie przyjdzie jej nakarmić głodnego.

Mam sześć lat i nigdy tego nie zapomnę. Bunica mówi mi, że gdy umrze, a ja będę chciała poczuć się blisko niej, powinnam zapalić świeczkę, po czym kupić świeży obwarzanek i dać komuś, kto jest głodny. W ten sposób ona zje obwarzanek w niebie i podziękuje mi w moich snach, a ktoś głodny się naje. Przysięgam, że tak uczynię, jeśli faktycznie umrze, ale robię poprawkę: jej ulubioną potrawą są krojone w plasterki ziemniaki smażone w oleju słonecznikowym i podawane z miażdżonym czosnkiem w odrobinie wody i z zieloną pietruszką. Mówię jej więc, że jeśli chodzi o mnie, nie mam nic do obwarzanków, ale postaram się, żeby w niebie dostała także swoje ziemniaki. Całuje mnie, a jej łza spada na mój policzek.

Carmen chwyta kawałki swojej ojczyzny. Tej osobistej, spoglądającej na nią jak ikony ze świętym Jerzym na ścianach jej rodzinnego domu i tej, której przyjdzie zmagać się w zetknięciu z wahaniami wkradającymi się pod ciężarem odważników stawianych na szali świata przez szalonego przywódcę. Po latach spisuje świadectwa zmieniającego się porządku codzienności, niepewności wkraczającej w progi mikrokosmosu jej pragnień, oczami dziecka śledząc losy swojej rodziny walczącej z dyktaturą Ceausescu. Poznaje smak głodu i strachu dni pachnących naftaliną. Widzi brutalność Securitate demolującego jej dotychczasowe życie, z równą łatwością jak niszczyli domową biblioteczkę pełną książek, wywracali dywany na drugą stronę, miażdżyli lutnie i mandoliny, przestawiali meble i plombowali pokoje wyznaczając granicę poruszania się po ich własnym kawałku ojczystej ziemi.
Przychodzi czas zmian. Zmienia się bowiem, nie tylko wieś. Zmieniają się ludzie. Kiedyś bliscy sobie sąsiedzi, teraz przeniknięci zastraszeniem donosiciele. Niezmienne pozostają tylko przekonania ojca Carmen, sprzedawcy w sklepie spożywczym, wierzącego, że warto zawalczyć o lepszą przyszłość swoich dzieci, choćby jego bronią miała być jedynie maszyna do pisania. Zakopywana wraz z nadejściem świtu, by nie dostrzegły ich wścibskie spojrzenia sąsiadów. Nim odnajdą dom na obcym kawałku ziemi.

Jest sierpień 2011 roku. Zamykam koperty z ich hasłem i smutkami. Mój mąż, mój syn i ja rozgościliśmy się nad brzegiem jeziora Annecy we Francji, wykradając ostatni tydzień wakacji przed urodzeniem się naszego drugiego dziecka. Dziecko w moim sercu bawi się z klaczą Stelutą w magicznym ogrodzie, gdzie na pniu gniazduje bocian. Bunica pieli swoje nagietki, bunicu naprawia gołębnik, a Loredana drażni się z indykiem. Za kilka lat urodzi się Catalin. Czas znów rusza.

Wysiadam z pociągu. Mroźne powietrze wdziera się w zmęczone podróżą oczy. Skostniałe od zimnego powietrza dłonie zaciskają się na okładce przypadkowego spotkania. Parę godziny wcześniej, przed półką z książkami w pomijanym przeze mnie dziale reportaży, błądzę niezdecydowanym wzrokiem po obcych mi tytułach. Decyduje przypadek. Wygląd okładki. Kilka zachęcających zgrabnie zdań recenzji: "Wyjątkowy dziennik [...], zaskakująco ciepły, spostrzegawczy i głęboko ludzi".
"Zakopać maszynę do pisania. Dzieciństwo pod okiem Securitate". Uwodząca. Poetycka. Jedna z moich najpiękniejszych niespodzianek literackich tego roku, autorstwa Carmen Bugan. Rumunia od dzisiaj ma dla mnie jej twarz.

"Zakopać maszynę do pisania. 
Dzieciństwo pod okiem Securitate" Carmen Bugan
wyd. Czarne, Wołowiec 2015



Linearność myśli

Żeby namalować właściwy portret, należy następstwa obrócić w równoczesność, porzucić wielość dla jedności, sprowadzić zjawiska zmienne do ich esencji. Otóż jest we mnie dziesięciu ludzi - zależnie od czasu, miejsca, otoczenia, okazji; wymykam się z mojej ruchomej zmienności. Toteż wskazanie na cokolwiek w przeszłości mojej, w dzienniku czy we mnie samym, nie przyda się na nic komuś, komu brak intuicji poetyckiej i kto z elementów, które mu zawierzam, a także wbrew nim, nie skomponuje mnie w całość na nowo.

Na lniany sznurek próbuję nawlec myśli. Zsuwają się tracąc swój kształt jak niemodna sukienka. Nagość ramion obnaża niestałość formy. Zbyt grube sploty, może pętelki słów zbyt wąskie. Linearność nieuchwyconej narracji zawiesza się między głuchymi pasażami szorstkich linii próbując opleść kontury niewypowiedzenia. Zatarty obrys palców niezgrabnie próbuje pochwycić znaczenie wyślizgującej się zbyt szybko materii istnienia. 
Fastryguję postrzępione kawałki niewypowiedzenia. Zszywam nieudolność poszarpanymi włóczkami z drewnianych szpulek uderzających o kolekcję metalowych naparstników brzmiących niczym wybrzmiałe koncerty na płowiejących, starych afiszach. Zza ściany dochodzi monotonny dźwięk maszyny do szycia. Brzmi płynnie i wartko łącząc odmienne kształty w spójną, jednolitą kompozycję. Formę wyobraźni i pragnień.

Przeczytałem ten zeszyty i uciekło mi przedpołudnie. Uznałem zresztą te stronice za monotonne. Tym gorzej; nie są do czytania, ale po to, by mnie uspokoić i przywrócić mi pamięć (...). To mój notatnik podróży; jeśli niektóre ustępy mogą być pożyteczne dla innych i jeśli je czasem podawałem do wiadomości, publicznej nawet, tysiąc stronic może przydać się tylko mnie i tym po mnie, których interesuje droga duszy nieznanej, dalekiej od zgiełku i sławy. Te kartki będą monotonne, kiedy monotonne będzie moje życie, a też powtarzać się będą razem z uczuciami; ale zawsze to prawda; prawda jest ich jedyną muzą, jedynym pretekstem, jedynym obowiązkiem.  

Zbieram soczyście barwne liście z ziemi schłodzonej gęstością mgieł będących "stanem duszy podmiotu w rozsypce". Drobinek wilgoci zatrzymanych w leniwym oddechu porannego powietrza zmuszającego do rozmyślań nad sobą w aurze poetyckiego zadumania. Chwilowego skupienia w przeźroczystości. 
Z wiklinowych koszy wysypuje się nadmiar jesiennych kolorów niczym nadmiar odczuć i melancholii w niezmiennej kolejności przychodzenia pór roku. Nienaruszalnej jak linearność przemijalności bytu wyłaniającej się spomiędzy kartek dziennika Amiela. W swoistej alchemii wrażeń, wielości istnień, sfer egzystencji, działań ludzkiej świadomości i szukania własnego "ja" w rozważaniach o przemianach umysłu. Intymnym diariuszu nie będącym obnażeniem ciała, ale filozoficznym wyjawieniem duszy. Autoanalizy spoglądającej w głąb krypty samotności, odmierzaniem śmierci w kroplach spływającego dnia i mierzeniu z nieuchronnością zmierzchu. Cierpieniu. Praktyce kolejnych wyrzeczeń i paraliżującym przekonaniu o własnej niedoskonałości.
Kartki dziennika odklejają się, wymykają introligatorskim fastrygom i precyzyjności złączeń. Podobne motylim ruchom opadają tworząc kobierzec chwilowego zachwytu. "Minutę doskonałej piękności" zatrzymującej istnienie, utrwalenie siebie i swojej egzystencji.

Wciąż jestem taki sam, istota błąkająca się bez konieczności, wygnaniec z własnej woli, człowiek nie znający odpoczynku, wieczny podróżnik, który gnany głosem wewnętrznym nie buduje, nie kupuje, nie uprawia żadnej ziemi, ale przechodzi, patrzy, zostaje chwilę i odchodzi.

Henri-Frédéric Amiel "Dziennik intymny"
wyd. Czytelnik, Warszawa 1997



Ty, która trzymasz tę książkę

Prolog: 1975
Spęczniały od podróżnych ekspres poranny zwolnił biegu, po czym raptownie szarpnął do przodu, jakby zamierzał na powrót przyspieszyć. Podstępna zmiana tempa narobiła zamętu wśród pasażerów. Zawieszona u wejścia wybrzuszona ludzka masa nabrzmiała groźnie niczym rozdęta do granic bańka mydlana.

Dwa lata później. Rok 1977. Rysuję moje dziecięce wyobrażenie nieznanego kraju, czekającego na mnie, w niewyobrażalnej odległości zamkniętej w wypełnionej po brzegi walizce. Szałasy i palmy. Egzotyczny świat ośmiolatki. Przywitały mnie żółto-czarne taksówki, hałaśliwe riksze, zachwycające wyszukaną architekturą hotele i świątynie, osiedla slamsów, jak zbiorowisko pudełek pod zapałkach i starych kartonach po meblach, w dziecięcych oczach szybko znikające na widok straganów z brzęczącymi bransoletkami, belkami kolorowych materiałów chowając się za piramidami nieznanych przypraw. Smaki, które miały na zawsze zmienić moje odczuwanie świata. Wielość nierozumianych słów, szybkich gestów, obyczajów z czasem przyjmowanych za swoje. Z szacunku dla tego kraju i jego mieszkańców. Nowy świat kołyszący się z wielkiej opona zawieszonej na sznurze pod rozłożystym drzewem. Stopy zanurzone w ciepłych kałużach monsunowego deszczu i roztańczone ku czci obcej bogini o ośmiu ramionach. Wielkie plakaty filmowe przyciągające nienasycony wciąż wzrok dziecka, jak koronkowe wzory wymalowane henną na dłoniach wyciągniętych, by zapalić światełko w święto Diwali i przywdziać warstwy kolorów w święto Holi ciesząc się ze zwycięstwa dobra nad złem. Dłoni, składanych jak do modlitwy, na przywitanie. Blisko serca.
Rankiem budzi szelest mokrych od deszczu sari i dzwonów z pobliskiej świątyni dotykanej gołą stopą, by poczuć bliskość z ziemią, ze świętością świata zamkniętego w okrągłym kształcie księżyca, z jego zmiennością faz i niezmiennością tradycji i kultury tego kraju.
Czterdzieści lat później. Rok 2015.  Powietrze jest tak gęste, że można by je kroić na kawałki jak tort śmietankowy albo wycinać jak z tektury i każdy kawałek zamykać w małych słoiczkach po pachnących kremach, aby przydać mu zapachu powracającego za czas jakiś jak wspomnienie o parnych dniach, nim zmyje je ulewny deszcz przedostający się przez szczeliny w granatowym niebie zasłanym ciężką pierzyną chmur.
Sięgam po książkę dla zachowania delikatnej równowagi między wspomnieniami z dzieciństwa a krajem realnych problemów, zmagań z codziennością wszechobecnej kastowości zanurzonej w modlitwach przy zapachu pałeczek sandałowego drzewa tlących się między girlandami egzotycznych kwiatów. W szukaniu nadziei na inne jutro, wobec okrucieństwa kastowych mordów, konieczności nauki sztuki żebrania, tradycji podporządkowania się rodzinie. Próbie szukania własnej drogi, walki o siebie i lepsze życie. "Delikatna równowaga".

Ty, która trzymasz tę książkę w białej dłoni, ty, który zanurzasz się 
w miękki fotel, powiadając sobie: „Może mnie to rozerwie”. 
Odczytawszy dzieje tajemnych niedoli ojca Goriot, zjecie 
ze smakiem obiad, składając swą nieczułość na karb autora, 
pomawiając go o przesadę, o poezję. Ach, wiedzcie: dramat ten 
nie jest ani wymysłem, ani romansem. All is true. 
Honoré de Balzac – Ojciec Goriot


Rohinton Mistry "Delikatna równowaga"
wyd. Drzewo Babel, 2014
"Dla miłośników Indii - lektura obowiązkowa"



Z miłości do Dostojewskiego

Trudno dobrać słowa, by zgrabnie napisać o tej niewielkich rozmiarów książce, ale też nie sposób przemilczeć jej pojawienie się, bo to czytelnicze wyzwanie. Wielowarstwowa podróż. Jakby podróży w podróży. Równoległych czasach połączonych miłością do literatury, wytrwałej pasji pisania i wędrowania śladami Fiodora Dostojewskiego.
Lato będzie niebawem stawiać swoje pierwsze kroki, aby w rozkwicie najpogodniejszych dni uwypuklać piękno natury i wszechstronność kolorów. Ta książka jest jak przebudzenie do nowego dnia, jak spojrzenie przez okno, by dostrzec pierwsze promienie słońca, jeszcze niepewnie unoszące się ponad roślinnością, przenikające schłodzoną nocą ziemię. Jest szlachetną elegancją owijającą doskonałość łączonych wątków i fascynacji literackich. 
"Lato w Baden". By go doświadczyć, trzeba wsiąść do wagonu nieśpiesznego pociągu.

Pociąg był co prawda dzienny, ale była zima, sam jej szczyt, czyli koniec grudnia, poza tym pociąg jechał do Leningradu - na północ, dlatego za oknami  szybko zapadał zmierzch, jaskrawymi światłami rozbłyskiwały pędzące wstecz, jakby rzucone czyjąś niewidzialną ręką, podmoskiewskie stacje - letniskowe perony zasypane śniegiem, z łańcuchem latarń łączących się w jedną płomienną wstążkę (...)

Idąc śladem płomiennej wstążki poruszamy się po mapie naznaczonej miejscami znanymi z twórczości Dostojewskiego i prozą jego własnego życia przeplatającymi się we wspomnieniach żony i  wnikającego w życie samego autora "Lata w Baden" - Leonida Cypkina.
Jest to jedna z takich podróży, które zdają się nie mieć końca, zapętlając się między kartkami z dziennika Anny Griegoriewny Dostojewskiej, aktem śmierci jej męża i jakby dwoistego świadectwa miłości do Dostojewskiego. Spleceni we wspólnym cierpieniu, porażkach w codzienności, tęsknocie, walce o siebie i dozgonnym akcie miłości. Topieniu się w odmętach lęków i pragnień, w falach niezdolnej do zwalczenia słabości do hazardu i błagalnych próśb o przebaczenie za doznawaną biedę i nieumiejętność pokonywania własnych ułomności. Oboje jakby w omdleniach życia, dotykają ubóstwa i chwilowych wzbogaceń, w jednoczesnym poczuciu siły trwania przy sobie i konieczności podnoszenia się z upadku. W ciągłej drodze. Na dnie kufrów i bagaży wożąc ze sobą pragnienia nowego jutra. Twórczej, pisarskiej powinności i lekkości życia. W splocie spotkań z Turgieniewem, Puszkinem czy Gonczarowem, w maleńkiej przestrzeni wagonu poruszającego się po wektorach wyznaczających drogę Dostojewskiego. Także do samego siebie. Spoglądając w oczy obrazów, powracających twarzy Chrystusa, aż do ostatniej kropli potu na bladym czole umierającego Fiedi. W teatralności gestów wobec ostatecznej wyroczni losu. Jednego z najbardziej przejmujących opisów śmierci. W bolesnym cierpieniu Anny, dającej początek i koniec "Lata w Baden".
Czasu przesilenia, ale może i dojrzewania Cypkina jako pisarza. W rozkwicie jego talentu pisarskiego. Niezwykłej formie powieści utkanej z misternie długich zdań, jakby bez przystanku, bez zatrzymania, by nie zgubić żadnego wątku, wielości powiązań i odniesień do literatury rosyjskiej, dzięki czemu "Lato w Baden" jest tak wciągające i poruszające.

"Przeczytawszy Lato w Baden możemy wreszcie odetchnąć trochę głębiej, czujemy się oczyszczeni, wstrząśnięci i zarazem wzmocnieni, wdzięczni literaturze za to, co w sobie kryje i jakie uczucia jest zdolna wzbudzić. Leonid Cypkin nie napisał długiej powieści, ale odbył wielką podróż" - Susan Sontag


Leonid Cypkin "Lato w Baden"
tłum. Robert Papieski
wyd. Zeszyt Literackie, Warszawa 2015





Myśl to forma odczuwania

Dopiero niedawno, kiedy zwrócono mi na to uwagę, zdałam sobie sprawę, jak często w mojej eseistyce i prozie pojawiają się te same tematy i jak często wyrażam te same sądy czy zaprzeczenia. Gdy odkryłam, jak bardzo jednorodna jest moja myśl, niemal się przeraziłam.

Znowu w drodze. Jednorodna trasa. Niezmiennie wiodąca po tym samym odcinku przestrzeni nakreślonej położeniem miast. Obrazy te same, tylko nowe spojrzenie i mnogość wymawianych słów. Różnorodność ich pochodzenia wypełniająca szczelnie przestrzeń ciasnego przedziału. Jakby wszystkie musiały się spotkać w tym właśnie miejscu, z tak dokuczliwą intensywnością, aż im samym duszno. Jedne, zatem, uciekają przez szczelinę niedomkniętych drzwi, inne osiadają ciężko na klawiaturach pospiesznie otwieranych laptopów, skrywają się między wydatnymi kształtami walizek i w zagnieceniach toreb podróżnych. W tym zawężonym, fragmentarycznym obszarze podróży, wycinku drogi, przywołują odległe od siebie szerokości geograficzne rzeźbione mocnym akcentem, prowadzone miękką melodią i rytmem przerywanym nowymi słowami pojawiającym się w przedziale. Ostatnie z nich przychodzą zasapane i zmęczone, ciągnąc się jeszcze wąskim korytarzem niczym przyciężki bagaż, by osiąść w ostatnim wolnym fotelu.
Zazdroszczę ciszy, która została na peronie. 
Przenika drżeniem. Pociąg rusza sprawiając, że słowa wirują niczym fusy w szklance. Łączą się, prześcigają, przyglądają sobie, rozbijają o zakurzone lustro okna zadziwionego zwinnością ich ruchów. Pojawiają tak szybko, jakby w obawie, że umknie, jedynie im przypisany, moment narodzenia i stracą na ważności wszystkie ocalone za ich pomocą emocje. Uspakaja je dopiero monotonny sen i znużenie. Zatrzaskują się w bezdźwięcznym unieruchomieniu wąskich warg. Zatrzymując w pół-geście, niedokończonym znaczeniu swojego istnienia. Ich milczenie staje się jednakie. Nic ich już nie różni: kolor skóry, kształt czy pochodzenie. Niezdolne do wypowiedzenia własnego 'ja" tracą na swojej odmienności. Stają się niczym posągi bez wyrazu kruszące się wraz z każdym ciężkim oddechem uśpionych pasażerów.
Milczenie. Mgliste, bezkształtne i pozbawione umiejętności pobudzania zmysłów, przywoływania barw i zatrzymywania obrazów. Pozbawione smaku. Wyjałowione, a przecież to w nim rodzi się myśl, forma odczuwania potrafiąca wyrazić smutek, zamyślenie, oddalenie. Odczuwanie siebie.
W moim odczuciu jednak prawda wiąże się z milczeniem, z refleksją, z praktyką pisarską. Mowa nie jest skarbnicą prawdy lecz bladą i prowizoryczną wersją pisania.

Czytam słowa zapisane. Naznaczone chorobą. Oswajaniem strachu i przemijalnością daną każdemu. Ujęte w myśli skupione wobec wojny z własną słabością i ułomnością świata. Zamknięte w sztuce fotografii i zatrzymywanych na kliszy zmiennościach czasu i ludzkiego ciała, ale i sztuce zachowywania dystansu do własnych doświadczeń. Naznaczone dążeniem do wykształcenia własnych, uniwersalnych wartości, jednorodnej różnorodności poglądów, w ciągłym głodzie wiedzy i doskonaleniu warsztatu pisarskiego.
Jednym z najtrudniejszych wyzwań pisarskich jest to, że trzeba w izolacji prowadzić rozmowę z samą sobą, co jest zupełnie nienaturalne (...) Cudownie byłoby zacząć od początku bez jarzma wykonanej dotychczas pracy. 

"Myśl to forma odczuwania". Wersja pisana rozważaniem o prostocie prozy i zagęszczonym stylu poezji. Szukaniem metafory w literaturze i w życiu. W prostocie dźwigania odpowiedzialności za siebie i czegoś znacznie więcej.
Powiedziałeś, że literaturze zawdzięczamy wszystko, czym jesteśmy i czym byliśmy. Jeśli znikną książki, zniknie historia, znikną ludzie (...) Książki to nie tylko prosta suma naszych marzeń, nasza pamięć. Dają nam także możliwość wykraczania poza samych siebie. Niektórzy ludzie uznają czytanie wyłącznie za rodzaj ucieczki - ucieczki od "prawdziwego" świata codzienności do domeny wyobraźni, uniwersum książek. Książki są czymś znacznie więcej. To sposób na osiągnięcie pełni człowieczeństwa.

"Myśl to forma odczuwania.
Susan Sontag w rozmowie z Jonathanem Cottem"
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2014




Szukając stałego punktu

Znalazłam się w takim punkcie życia, gdy pragnęłam osiągnąć jasność. 
Wszystko wydawało mi się takie niejasne od samego początku, od najdawniejszych wspomnień z dzieciństwa...

Drepcze. W podążaniu za tęsknotą. Za jej sentymentalnym cieniem odzianym w żółty płaszcz wypatrywany w ciasnych wagonikach paryskiego metra. W głuchych kamienicach śpiących na obrzeżach miasta. Idzie za nią. W zagadkowych półcieniach wspomnień rozwiązujących się niczym wstążki na warkoczach plecionych niepewnymi palcami matki. W rytmie zasłyszanej piosenki z dzieciństwa powracającej zafałszowanym refrenem. Szukając jej stóp. Obecności oderwanej niczym płat skóry z kory drzewa. W nienazwanych własnych o niej wyobrażeniach. Z bólem wypatrując twarzy, bliskiej jej pamięci, odtwarzanej we fragmentaryczności powiązanych z nią pragnień, chowanych jak postrzępione brzegi w mankiecie przetartej marynarki. 
Idzie. Ścieżką wzdłuż zapalających się pytań o zmroku spowijającym mglistą przeszłość, niezarysowaną wyraźnie przyszłość miejsc spotykanych w poszukiwaniu własnej tożsamości. Niespiesznie. W niezgodzie na zgubienie chwyconego się obrazu mogącego zaprowadzić ją do źródła własnej przynależności. „Perełka”. Nie będąca niczyim pragnieniem. Narodzona z obcego ciała. W płaczu porzucenia. 

- Trzeba znaleźć stały punkt, by życie przestało być takim ciągłym unoszeniem się... (...) Kiedy już znajdziemy ten stały punkt, wszystko pójdzie lepiej (...)

Szukała. Przygaszona w trudzie wędrówki, za podobizną matki noszoną z niewzruszeniem przez nieznajomą kobietę, próbuje zdefiniować siebie samą. Staje się pretekstem do odnajdywania dawno utraconej bliskości w strzępach wspomnień, w pudełku pamiątek, do którego zagląda się jak do pudełka po ciastkach szukając ostatnich okruszków rozsypujących się w placach pozostałością znajomego niegdyś smaku. Sama składająca się z drobinek porozbijanych w lustrzanych odbiciach minionego czasu niemożliwych do ułożenia w całość, zanurza się w chłodnym spojrzeniu przygarniętej do siebie samotności, zapiskach między kartkami odziedziczonego kalendarzyka, starej fotografii i w zimnych porankach złudzenia przeciągającego się aż do spowalniającego bieg godzin popołudnia. Zamieszkując ciemne korytarze przeszłości, pokonując piętra klatek schodowych pełnych okrucieństwa porzucenia potykała się o nieporadność własnych kroków wracających do czasów dzieciństwa. Zamknięta w szklanej klatce wspomnień.
"Perełka" Patricka Modiano. Opowieść o poszukiwaniu prawdy o sobie. Przydymiona niedopowiedzeniem, zanurzona w poszukiwaniu tożsamości. Spokojna, powolna jak uchylanie okna wiosną owiniętą gęstą, poranną mgłą łagodzącą ostrość płyt chodnikowych. Ścieżek do samej siebie rozsypanych jak paryskie dzielnice na mapie miasta.

Na dworze usiadłam na ławce przy ulicy biegnącej wzdłuż ogrodu botanicznego. Nie wiedziałam, na co tam czekam (...) Dziwne myśli chodziły mi po głowie, tak niejasne, że musiałam czekać dziesięć lat, aż się wykrystalizują i zdołam je sformułować.



"Perełka" Patrick Modiano
wyd. Sonia Draga, Katowice 2014








Spis rzeczy odczuwanych

Kiedy czyjś wydech staje się oddechem dla nas samych, to jakby dokonywał się w tym krótkim akcie sens naszej własnej egzystencji, bo i nasz oddech jest przecież komuś dany. W tej jednej sekundzie stajemy się dla siebie, w całkiem pozamaterialnym wymiarze obcości, jakby naczyniami połączonymi w jednej czasoprzestrzeni, w kosmosie naszych własnych rytmów życia i tętna odnajdywanego w pulsie pod opuszkami palców szukających oznak współodczuwania. Niezmiennej cykliczności następujących po sobie pór roku, nawet jeśli każdy z nas tę niezmienność zachodzących zmian odlicza inaczej, spostrzega odmiennie, z całkiem różnej perspektywy doświadczeń. Z mrówczą pracowitości sklecając swoją misterną codzienność, od wschodu do zachodu słońca. Szukając siebie samych po omacku w gęstym cieniu nocy. W zagięciach przyzwyczajeń oswajanych latami, wyrytych w niezgrabnym kształcie stóp drepczących na odległość przykrótkich sznurowadeł. W lustrze czyichś źrenic. W sylwetce wykrojonej z nieporadności upływającego czasu, zszytej z ran bliznami przeżyć. W cieple oddechu będącego, jak moje, marzeniem by stać się, choć na moment, zagłębieniem w kartce maszynopisu jego kolejnej powieści. Choćby płatkiem śniegu na szybie jego pokoju, by móc przyglądać się jak zapisuje nowy rozdział swojego "Dziennika zimowego".
Zacznij mówić teraz, zanim będzie za późno, i umocnij się nadzieją, że będziesz mówił do chwili, kiedy już nic nie zostanie do powiedzenia. Jakkolwiek by było czas się kończy. Może lepiej zaniechać mówienia i zastanowić się, jakie to uczucie – żyć w danym ciele od pierwszego zapamiętanego dni aż po moment teraźniejszy.
Paul Auster. W przejmującej spowiedzi z własnego życia. Snutej zgrabnie i zajmująco powieści o  pasjach, namiętnościach, esencjonalności każdego dnia budzącego się ponad dachami Nowego Jorku, którego szkielet odbija się w soczystej czerwieni smakowanego wieczorami wina. W prowadzonym wewnętrznym monologu stającym się niejako doznaniem samego czytelnika. Odzwierciedleniem, często naszych własnych myśli i doznań, gdy pod bosymi stopami czujesz zimną podłogę, gdy gramolisz się z łóżka i podchodzisz do okna. Masz sześć lat. Na zewnątrz pada śnieg. Gałęzie drzew na tyłach domu zaczynają pokrywać się bielą (…) Pytasz siebie: ile jeszcze poranków przed tobą?
Staję przed swoim oknem, by odnaleźć ślady jego obecności w zawstydzeniu budzącej się niewinności poranka, podczas gdy Paul Auster swoje życie oddaje na własność tym, którzy przekraczają próg jego dziennika pozwalając na wzajemne przenikanie się, mimo dzielącej nas odległości zamkniętej między kartkami książki. 
Za rogiem kolejnego akapitu, w zgięciu między zdaniami, wszędzie odczuwa się jego obecność. Bliskość. Prawie czując oddech natchnienia i ostry zapach, dopiero co zapalonego przez niego, papierosa. Tonąc w poszarzałym dymie złudzenia, że jest się cząstką jego samego, bohaterem jego życiowej powieści, chodząc między ulicami Manhattanu, na drugim brzegu New Jersey czy w zaułkach Paryża. To swoiste przekraczanie granic związujące nas ze sobą, tworzące więź której nie chce się w żaden sposób utracić w swoistym klimacie intymności między pisarzem i czytelnikiem. To dotknięcie przyzwolenia na wtulenie się w fakturę jego wspomnień, chropowatą, pełną uwypukleń, rys wyrytych w jego twarzy, ale i pewnej łagodności przyjmowania zdarzeń, jakimi były i wciąż są, wydając się niewiarygodnymi w perspektywie minionych lat odtwarzanych w kadrze jego przenikliwego spojrzenia. Niektóre wspomnienia są tak dziwne, tak mało prawdopodobne, tak bardzo wykraczające poza sferę wiarygodności, że trudno ci je pogodzić z faktem, że jesteś tą osobą, która przeżyła zapamiętane przez ciebie rzeczy.
W zapisanej liście smakowanych potraw, zmienianych adresów i przypisania do nowojorskiej tożsamości, zgubionych pocałunków i miłości która ocala, fizycznych i duchowych przemian. W geście ręki trzymającej pióro zanim dotknie gładkiej powietrzni niezapisanej jeszcze kartki.
„Dziennik zimowy”. Spis rzeczy odczuwanych, albo innymi słowy, fenomenologia oddychania. Między fragmentami autobiografii Paul Austera stałam się wysepką jego oddechu.


Paul Auster "Dziennik zimowy"
wyd. Znak, Kraków 2014





Okulary w złotych oprawkach

Ale najbardziej jeszcze od tych powodów za rekomendację służył mu sam wygląd:
te okulary w złotych oprawkach (...)

Świat zawężony do oprawek okularów. Okrągłych lub kwadratowych, w których mieszczą się proporcje świata. Jak w rysunku Leonarda da Vinci. Klasycznych lub zawadiacko wzorzystych. Grubych lub fantazyjnie wyprofilowanych z cienkich drucików niezdolnego do widzenia wzroku. W końcu także tych wąskich i długich, jakby rysujących granicę dla nieograniczonych perspektyw ludzkiego oka, spłaszczających wycinek spostrzegania, zawężających wiedzenie szersze i pełniejsze, nie tylko na świat, ale i na ludzi. Na ludzkość w całej jej złożoności i pięknie nakreślonych różnic: odmiennych sylwetek w zgrabnie skrojonych płaszczach, fasonów połyskujących pantofli na szklistych, od deszczu, chodnikach przytulnego Gorgadello, szlachetności materiałów eleganckich sukienek lub najwyższej jakości skóry na idealnie przylegających rękawiczkach. Na pierwszy rzut oka świat nieomal sterylnie idealny, jak wnętrze gabinetu Fadigatiego. Chodziło o ambulatorium doprawdy nowoczesne, takie, jakiego dotąd w Ferrarze nikt z lekarzy nie miał. Wyposażone w znakomity gabinet lekarski, który pod względem czystości, urządzenia, a nawet rozmiarów dorównywał gabinetom u Świętej Anny, mogło się nadto poszczycić aż ośmioma pokojami przyległego apartamentu, które służyły za poczekalnie dla pacjentów. (...) Jednym słowem, miejsce wygodne, miłe, eleganckie, a nawet pobudzające do myślenia. Gdzie czas, ów przeklęty czas, który zawsze i wszędzie jest wielkim problemem prowincji, mijał w sposób doprawdy przyjemny.
Wszystko, co w swojej powierzchowności, wedle mieszkańców Gorgadello wydawać się mogło tajemnicą sukcesu, miarą nienagannych manier, budzącą powszechne uznanie znajomość sztuki wplecione w obraz nietuzinkowej osobowości miejscowego lekarza. W ich własnym niezmąconym małomiasteczkowym spokoju.
Ale okulary to także możność bliższego spojrzenia, dostrzeżenia tego, czego oko bez szkieł dostrzec nie zdoła. Pod powieką drgającej ciekawości, w fałdach skrywanego zainteresowania życiem innych, tego co ukryte za murami domów, pomiędzy wąskimi przesmykami zdradliwego zainteresowania i próba przywłaszczenia sobie cudzego świata. Wejście nieproszonym, z tą skazą widzenia wedle własnych upodobań w obrysie wąskich oprawek okularów. Mrużąc oczy jedynie wobec oślepiającego światła odbijającego się od ośnieżonego wzgórza San Luca lub pod wpływem ciężkich nut muzyki Wagnera zapowiadających odgłosy rozprzestrzeniającemu się faszyzmowi, kroczącej powoli zapowiedzi wojny i zawieruchy, w ludzkich sercach, spychających ludzi odmiennych poglądów, pochodzenia i preferencji do wagonów drugiej klasy. Do wagonów odtrącenia. Bezimiennego zapomnienia. Tam gdzie czekolada z migdałami miała smak mydła, na wpół spleśniałych biszkoptów Osvego. Gdzie oprawki złotych okularów doktora Fadigatiego dawno straciły na swoim blasku i galanterii stając się obiektem szeptów i grubiańskich komentarzy. Przejście do trzeciego przedziału. Kolejna przesiadka. W życiu. W pociągu mknącym pomiędzy miasteczkami jak pomiędzy ludzkimi uczuciami rodzącymi się w gęstości kurzu, w poczuciu odtrącenia. W zetknięciu z pięknem młodości. W wiecznym poszukiwaniu przyjaźni i miłości.
A w gabinecie na Gorgadello bywało teraz, że przez całe popołudnie nie pojawił się ani jeden pacjent. On, zgoda, nie miał na świecie nikogo, o kim musiałby myśleć... o kogo się troszczyć...; z punktu widzenia finansowego kłopotów jeszcze nie miał... Ale czy można tak bez końca żyć w całkowitej samotności, otoczony powszechną wrogością?
"Złote okulary" Giorgio Bassani to ostrość spojrzenia na zmieniające się społeczeństwo w przededniu wojny, ale i spojrzenie na nas samych w obliczu czyjejś odmienności pochodzenia, wyznania, upodobań. Wobec życia i pragnienia miłości wszyscy spoglądamy przez okulary w złotych oprawkach.

"Złote okulary" Giorgio Bassani
Tłumaczenie: Halina Kralowa
wyd. Zeszyty Literackie, 2014
seria "W świetle dnia"



Mondo czyli świat do zaadaptowania

Przyszedł. Niezawodny. Nagusieńki. Cały do obleczenia w słowa, wzruszenia i przeżycia jeszcze nienazwane. Stając się cieniem w dzień i poświatą nocy. Pozwalając się oswoić, ale zachowując swoją odrębność. Nieprzewidywalny, jak nagłe podmuchy wiatru podrywające opadłe liście, sprawiając że jeszcze na ten krótki moment uniosą się ponad swoje zagniecenia i przekwitłe nasycenie barw. Opadając w całkiem nowym miejscu. Nowa nadzieja. Tajemnica każdego poranka. Czas do zaadaptowania. Przygarnięcia. Jak Mondo.
Kiedy do kogoś podchodził, patrzył mu prosto w twarz, uśmiechał się, a jego podłużne oczy zmieniały się w świetliste szparki. W ten sposób nas pozdrawiał. Kiedy ktoś mu się spodobał, zatrzymywał go i pytał: - Chcesz mnie adoptować? I zanim zapytany ocknął się ze zdumienia, był już daleko.
Zatem nim zniknie za rogiem swojego własnego, spełnionego czasu, oddaje nam siebie. W drobnych doznaniach, w nieśmiałości która otwiera oczy o świecie, w pierwszych śladach stóp niepewnie stawianych w progu codzienności. Nowy rok. W nowo otwartej książce.
Piękna dzisiaj pogoda, niebo całkiem błękitne, tak jak lubię. Chciałabym, żebyś był tutaj i mógł je zobaczyć. Morze też jest całkiem błękitne. Niedługo nadejdzie zima. Zacznie się kolejny długi rok.
Oby był on tak nieprzenikniony i przepełniony wrażliwością, jak bohaterowie Jean-Marie Gustave le Clezio "Mondo i inne historie". Mondo, istotnie odnosi się do "świata". Świata dzieci, pełnych ufności, marzeń i potrzeby przeżywania życia w kontakcie, nie tylko z drugim człowiekiem, ale także w zgodzie z naturą, przyrodą, w dążeniu do spełniania własnych pragnień. Dotykania imaginacji, wejścia w krainę fascynacji, pokory dla sił pierwotnych w otaczającej ich naturze i zmienności pór roku. Odbierania otoczenia wszystkimi zmysłami. Nawet kiedy zawodzi wzrok jest zapach i dotyk, smak słonej morskiej wody, odgłos samotności odlatujących ptaków i brzask zapowiadający całkiem nowy dzień pobudzający wyobraźnię do wyostrzenia swoich konturów wyłaniających się zza niskich chmur przyziemnej egzystencji. Kiedy brakuje dachu nad głową wystarczają skrzydła zawieszonych nad głową marzeń, a krople deszczu stają się perełkami pragnień, czasami rozbijających się o szczyty niedościgłych wzniesień.
I staje się, naprzeciw dziecięcej ufności i wiary w spełnienie, przed ucieczką od dorosłości, od cywilizacji burzącej porządek natury świata. Zanurzając się w dziecięcą wrażliwość i umiejętność widzenia świata w najprostszych barwach, w spokojnym tętnie ziemi i regularnym oddechu morza, bo każda z historii Le Clezio jest dotknięciem czubkami palców nieba. Doznania cudu, z jaką Jean-Marie Gustave potrafi uchwycić delikatność dziecięcej wrażliwości. Mondo. Świat. Zanurzony w istocie prawdy sił natury i potędze wyobraźni. 

"Mondo i inne historie" Jean-Marie Gustave Le Clezio
Książka uznana za współpczesną wersję "Małego Księcia"
oraz jedno z największych dokonań współczesnej literatury francuskiej.
wyd. WAB, Warszawa 2011
Literacka Nagroda Nobla 2008 dla J.M.G. Le Clezio



Pozwolić sobie powiedzieć

Otworzyłam oczy w poszukiwaniu swojego kawałka nieba, palcami próbującymi dotknąć sklepienia niedościgłego ponad sobą, z każdą chwilą zatapiającymi się w przezroczystej próżni, jak w umykającej ucieleśnieniu się porannej mgle. Nieuchwytnej, niemożliwej do zamknięcia w uścisku dłoni.
Resztki nocy zatopiły się w ostatnim łyku kawy. Kruchość poranka osiadła drobinkami nierozpuszczonego cukru na gładkim dnie filiżanki, a może to drobiny księżyca rozkruszyły się zmęczone zawieszeniem ponad doczesnością, zrywając swoje przywiązanie do nieba i schodząc na ziemię w pokorze dla jej nieprzewidywalności. Tymczasem nieprzewidywalność zdarzeń wydaje się ostatnio gościem w moich progach i tylko próbuję dociec jak wiele może znieść ziemia będąca niemym świadkiem zbierającym na swoim grzbiecie ślady naszego poszukiwania ścieżek łagodnych dla wrażliwości naszych stóp. W wielości dróg zbiegających się na granicy wytęsknionej cichości i drżeniu codziennego zabiegania.
Chwila wytchnienia w filozoficznym pragnieniu dotarcia do sedna wyrazistości słowa i prawdy. W pragnieniu zgłębienia piękna, choćby najbardziej prozaicznie utkwionego w starych kamienicach i wypaczonych przez czas oknach, których okiennice resztkami sił zamykają się przed jasnością budzącego się poranka. Światło obnaża ich wiek, nieuchronność przemijającej chwili i prawdę o przemijającym bezpowrotnie pięknie.
Piękno nie występuje obok prawdy. Każda prawda odkłada się w dzieło, wtedy się przejawia. Przejawianie się - jako bycie prawdy w dziele i jako dzieło - jest pięknem. W ten sposób piękno należy do wydarzania się prawdy. Nie jest ono czymś zrelatywizowanym i tylko do upodobania.
Zmagam się z Heideggerem. To zmaganie zmieniające, niemożliwe do ujęcia w całej mojej nieudolności wysłowienia go choćby milczeniem. Oddaję się  nasłuchiwaniu, ucząc się go przy Heideggerze pragnę dostrzec swój Byt, wrazić siebie choć ostatnio staje się to coraz trudniejsze do uchwycenia w słowo.
"Jak jednak Bycie się wyraża? Trudno być istotnie przekonanym co do tego, gdzie należy poszukiwać - w sposób pozytywny - owego Bycia. Heidegger jednak nie ma wątpliwości: Bycie istoczy się w języku, poza nim nie ma możliwości doświadczania Bycia. Dzieje języka ujawniają Bycie - odpowiednio przechowywane, przez pamiętające Da-sein - dlatego, że Bycie i język należą do siebie nawzajem, są [...] Tym Samym. (...) Zamilknięcie człowieka dokonywać ma się w obliczu nadchodzącego powiadania języka, który wskazuje [zeigen] Bycie. Języka, na który człowiek ma się otworzyć, pozwolić-sobie powiedzieć."

fragmenty: 
"Czytanie Heideggerem? O Heideggerowskiej lekturze dzieła poetyckiego" Adrian Gleń
Przegląd Filozoficzno-Literacki, nr 1 (13), 2006 - "Filozofia Literatury"
wyd. Uniwersytet Warszawski


Supełek zgubionego oddechu

Zapisać mijający dzień można najprędzej wieczorem, lepiej nazajutrz, pełniej po paru tygodniach, najdoskonalej - w pełnym splendorze zmyślenia i prawdy - po latach, notował w "Dzienniku" Jerzy Pilch, a mnie przychodzi pokusić się o ryzykowne stwierdzenie, że z perspektywy czasu, w nieuchwytnym i nienamacalnym oddaleniu, większość zdarzeń zdawać się może zmyśleniem z krztyną prawdy, utrwalonym w rdzeniu białej kartki, w grubych warstwach stopionego wosku wyglądającego niczym fałdy powieki niedowidzącego starca. Samokształtujące się w przemijaniu, gaszące istotę własnego istnienia w świetle dygoczącego z przejęcia płomienia rozpraszającego światło zmiękczające ostrość widzenia fragmentaryczności zdarzeń, oddalającego od spostrzeżenia zmian w rysach twarzy odnajdywanej w zamglonym zwierciadle porysowanego lustra. I zdawać się może, że zanikając od wewnątrz, splot za splotem cienkiego knota nasączonego pragnieniem życia, w tym powolnym odkładaniu się niezgrabnie wyglądających warstw przemijania, świeca otrzymuje dar życia tylko dla siebie samej. Nikomu już nie przyświecając, nie rozświetlając mroku i wyczesywanych z moich włosów drobinek przeżytych epizodów codzienności.
Zmywam z oczu obrazy utkwione między rzęsami, dostrzegając przemijanie urody dnia więdnącego jak niezdolny do rozwinięcia się pączek róży. Ostry rogalik księżyca, wyglądając zza szczeliny granatu nieba, odlicza ostatnie tchnienie światła przysiadłego na wierzchołkach moich palców próbujących wyczuć w ciemności zarys granicy opadającej kartki z kalendarza. Odsłonięcie tajemnicy. Na wysokości ust krople atramentu próbują spić z warg ciszę zawieszonego niewypowiedzenia. Słowa nieporadnie wydrążają zarys swojego znaczenia w gęstej ciemności schodzącego na mroczną ziemię zmierzchu. Pora zapisywania. Nie ona zdaje się jednak istotną, ale możność ponownego zaistnienia zdarzeń uchwyconych w procesie zapisywania. W sklepieniu ciążących wrażeń wydających się nazbyt błahymi wobec przerwanych nagle snów wyniesionych ponad racjonalną doczesność. Zalążków marzeń kiełkujących spomiędzy ścisłych splotów bawełnianych włókien poszewki.
Zaciśnięty supełek zgubionego oddechu. Kropla na końcu zapisanego mijania. 

BÓL, Z KARTEK DO NOTOWANIA,
ośnieżony, zasypany śniegiem;

w luce kalendarza
kołysze go, kołysze go
nowe narodzone
nic.

* * *
NIECZYTELNOŚĆ tego
świata. Wszystko dwoiste.

Twarde zegary
przyznają rację godzinie rozpadu,
ochryple.

Ty zakleszczony najgłębiej siebie,
wydobywasz się z siebie
na zawsze.

wiersze Paula Celana z tomu "Psalm i inne wiersze"
wyd. Biblioteka Poetycka Wydawnictwa a5
pod redakcją Ryszarda Krynickiego




Genesh w Kalkucie

W zakurzonych skrzyniach drobne kamienie
sprzed milionów lat, kości dinozaurów,
szkielety myszy, ledwie opisane,
żółw bez głowy i kołnierza,
jego pancerz wygląda jak kocioł,
w którym na ulicy bieda gotuje się
na otwartym ogniu.
Pachnie jak w szkole w Berlinie,
gdy nie wiedziało się, jaki sens
ma oglądanie kości, krzemienie, toporne grzebienie,
którym ewolucja czesała się
bez powodzenia. Tutaj, w muzeum w Kalkucie,
staje się dla mnie jasne, że to nasze kości
prażą się w skrzyniach. W rogu
gruby bóg z głową słonia,
śmiejąc sie, mówi do swojego telefonu:
Nie należymy do nikogo. Już nawet nie do samych siebie.

 Muzeum Narodowe w Kalkucie
Michael Krüger 
122 Zeszyty Literackie, lato 2013


Tchnienie wiejskiej melancholii

W pociemniałych oczach okien świat zawęża się do srebrzystego profilu księżyca zawieszonego niczym ludowa, papierowa wycinanka, w ciemnostalowym tle nocy. Niczym ozdoba choinkowa kołysząca się na nieuchwytnej niteczce marzenia, by uszczknąć choćby z rąbka jedwabistości nieba. Tymczasem aksamit mgieł nisko nad ziemią prześlizguje się niczym porzucony przedwcześnie welon zagubionej rusałki, zwiewnie przysłaniając ostrość spostrzegania przydymionego siwizną świata. Powiew jesiennej nostalgii wkradł się przez dziurkę od klucza otwierającego otchłanie niepokornej melancholii, która uśpiona w gładkiej kołysce fajansowej filiżanki tonie z utęsknienia za odrobiną słonecznego rozkruszenia, osiadającego świetlistym promieniem ponad przedwczesnym zarysem ciężkiego zmierzchu.
W poszukiwaniu posmaku słodkości. Ukrytego w bezowych płatkach pachnących konfiturą z dzikiej róży, w ziarenkach kakao nonszalancko rozsypanych na blacie mahoniowego stołu stabilnie wspartego o doświadczenia kulinarne wciąż nieporadnych rąk. Pomiędzy obwolutami książek kucharskich zamkniętych w sobie z zawstydzenia.
Koci cień wygina się zgrabnie na grzebiecie przygarbionego fotela, w którym rozsiadło się rozleniwienie rozciągając się aż po same koniuszki wełnianych skarpetek dźwigających ciężar mijającego dnia utkwionego w cienkich zagnieceniach na stopach szukających śladów wiodących do kłębka włóczki owiniętego nierozerwalnymi wstążkami nienaruszalności upływającego czasu.
W pociemniałych oczach okien świat zawęża się do srebrzystych rozgwiazd świecących niczym przydrożne, smukłe lampiony wycięte z ciemnostalowego tła nocy.

Popatrz, jak żałośnie prędko
ściemniała zorza wieczorna:
tuż za miedzą niedaleką
rżyska - niczego nie dojrzeć.

Pomroka nocy jesiennej
szeroką równiną biegnie;
tylko na czerwieni ciemnej
zachodu - sylwetka wierzby.

I już serce udręczone
niejasnego smutku pełne,
czy, że tak odległy nocleg
czy, że w polu wokół ciemno?

Oto jesień tu nadchodzi,
przybiega dobrze znajomym
tchnieniem wiejskiej melancholii,
odludnej pustki stepowej.


*** wiersz Iwana Bunina
z tomiku "Liryka rosyjska - antologia, 1880-2005"
przełożył Krzysztof Krejckant-Ożarski
wyd. Anagram, Warszawa 2007

Patchwork

Weszłyśmy do domu. Zapaliła światło - w przedpokoju zaczynały się półki z książkami i ciągnęły się w głąb mieszkania. Zauważyła moje spojrzenie.
- To jest biblioteka mojego zmarłego męża. Czytał w pięciu językach. Tu jest masa książek o sztuce. Trzeba znaleźć godne ręce, w które można by to wszytko przekazać...
I tak czekają niezliczone książki lgnąc do rąk, samoistnie. W jakiś szczególny sposób mając umiejętność zwrócenia na siebie uwagi, na tyle, by już nie móc wyjść bez nich z księgarni, ale przygarnąć, oddać odrobiny z własnego skrywanego ciepła, pełnej akceptacji. Tej nieuchwytnej dozy urzeczenia, fascynacji.
Skusiłam się. Krótkie przekartkowanie, ukradzionych naprędce parę zdań, których już nie chce się zostawić w anonimowym bez-brzmieniu. Zachłanne wyczytywanie drobnych fragmentów, które urastają do zaczątku niezwykłych opowieści, od razu stając się cieniem naszych stóp, drepcząc cichutko szelestem kartek jeszcze ściśniętych sznurowadłami naszych tętnic wypełnionych oczekiwaniem. Kartek pragnących powietrza, oddechu, rozwinięcia łączącego w sobie wielość istnień, wydarzeń, postaci rozrzuconych na mapie historii i własnego jestestwa. Gdzieś na granicy życia i śmierci, w szczelinie przetrwania i wewnętrznej przemiany, niezgody na zapomnienie i potrzeby zgłębienia własnej przynależności.
Wzięłam do rąk. Istny wielokolorowy kalejdoskop drobnych, rozbitych szkiełek tkwiących w sercach, krążących w krwioobiegu, podrażniających wrażliwość i kaleczących, a jednocześnie składających się na rodzaj harmonijnego obrazu. Tworząc układankę z rozsypanych puzzli, gdzie każdy kawałeczek jest unikalny, odmiennie wykrojony, ale przyłożony jeden do drugiego stwarza spójną całość z widzialną i odczuwaną własną odrębnością. Nie gubiąc swojej tożsamości. To rodzaj mozaiki składającej się z drobnych kamyków, odłamków, ziarenek piasku, kamieni szlachetnych i tych całkiem pospolitych, razem dających pełnokrwisty, wyrazisty portret czasów i ludzi przesiąknięty wspomnieniami, wyznaniami wyciągniętymi z zakamarków pamięci, oderwanych spomiędzy linijek zapisanych dzienników i zdrapanych z powierzchni pożółkłych listów. Wysłuchanych i skrupulatnie notowanych, dla potomnych,  dla przyszłości.
Świadectwa istnień.
Ulicka zanurza się w świat myśli swoich bohaterów i rejestruje, jak śmierć przecina życie, przeszłość nie odstępuje teraźniejszości, a stary świat wciąż przenika do naszego. To wspaniale napisana powieść, ale też opowieść filozoficzna i głęboka analiza historyczna. Jest to patchwork, złożony z listów, dzienników, nagranych rozmów, oficjalnych pism i protokołów przesłuchań.  
Ludmiła Ulicka ujęła to wszystko w jeden krąg wzajemnych powiązań tłumacząc, rozwijając pętelki, sploty, zawiłości, sprowadzając z odległych kontynentów fragmentaryczne wydarzenia, które pod jej piórem stają się tym, co najważniejsze: wartością ludzkości. Prawdy o człowieczeństwie i jego odmiennych obliczach, niełatwych wyborach.  Za przewodnika obierając sobie Daniela Steina. Żyda, tłumacza w gestapo, późniejszego partyzanta, którego przeznaczenie wysyła do Hajfy, gdzie w habicie karmelity zakłada chrześcijańską wspólnotę przygarniającą wygnańców losu, wygnańców z własnego życia. Pokutujących za, nie tylko swoje własne, grzechy rozbitków z przeróżnych wysp historii, podejmujących najważniejsze decyzje w sprawach życia i wiary.
Sama autorka "Daniela Steina, tłumacza" wyznaje:
Nie jestem prawdziwym pisarzem, a ta książka nie jest powieścią, lecz kolażem. Nożycami wycinam kawałki z mojego własnego życia, z życia innych osób i sklejam "bez kleju" - cenzura! - "żywą opowieść na strzępach dni". 
Wytnę, i ja, kawałek z własnego, by pozwolić sobie na przeniknięcie życiem innych, naznaczonych, wybranych, wyrzutków i ułaskawionych, uczących oderwania się od cierpienia i bólu, szukających usprawiedliwienia, prawdy, zrozumienia, uliczki wiodącej do poznania siebie. W niezliczonych tomach książek, pod brązem habitu stającego się kawałkiem życiodajnej ziemi, zanurzając się w tajemnicy judaizmu, wchodząc w sferę niematerialnego bytu, szukając przymierza między ludźmi i wyrokami losu, wyglądając z ciekawością poza nasze własne getta przynależności.

Ludmiła Ulicka  Daniel Stein, Tłumacz
wyd. Świat Książki, Warszawa 2012






Pastylka przeciwbólowa

Wszyscy mam jakąś szufladę, w której trzymamy  swoje sekrety, niektóre są schowane bardzo głęboko. A jeden leży w oddzielnej szufladzie, której nigdy nie otwieramy.
Zapach porannej kawy posłodzony kilkoma dniami urlopu nadaje jej wyjątkowy smak. Delektowanie się niespiesznym czasem, w spowolnieniu, jakby wbrew niezmienności z jaką czas wystukiwany jest przez stary zegar na ścianie. Zdejmuję pomarszczoną warstwę cienkiego kożucha odsłaniając tym gładką powierzchnię mlecznej kawy. Gdyby tak można było z siebie zdjąć wszelkie zagniecenia, wyprostować zmarszczki, siateczkę poplątanych myśli, odpocząć od nich, od siebie samej, wyjść z wąskiego korytarza zawężonych ostatnio ścian egzystencji, by rozłożyć szeroko ramiona i objąć nimi, jakiś zakątek aksamitnej samotności.
Obejmuję książkę i jedną z takich historii, która rozczula, budzi czułość, do której chce się przytulić, być blisko postaci wpisanych między kartki. Uszczknąć z odrobiny ich niespiesznego uczucia, tkanego powolnością zdarzeń, rzadkością spotkań, swoistym smakowanie dojrzałości, bez młodzieńczego pośpiechu i niecierpliwości.
Miłość potrzebuje powietrza i ciszy. Mamy ciszę, ale nie mamy powietrza. Abram przestał rozwodzić się nad tym, jaki jest stary i że nie ma sensu spotykania się raz, najwyżej dwa razy w roku. Już nie mówi, że w każdej chwili może umrzeć. Myślę, że teraz martwi go tylko, że nie jest pewien, czy możemy zostać kochankami. Że przegapiliśmy ten moment. Mnie przestało to martwić; wcześniej czy później staniemy naprzeciwko siebie nadzy. Tego też musimy spróbować. Chętnie poczekam.
Mnie samej trudno było poczekać, aż książka zastuka do moich drzwi. Nie wychodziła z mojej głowy od kiedy przeczytałam o niej na blogu Remka Grzeli. Oczarowuje od pierwszego z nią spotkania. Otula aksamitem, delikatnością, jaka otacza dwoje ludzi zatrzymanych w czasie, w promieniach gorącego słońca prześlizgującego się po rozgrzanej posadzce hotelowego tarasu w Izraelu.
Ona - żyjąca pomiędzy książkami i szkicami swoich obrazów i On, z  jego teraźniejszą przeszłością. Przechadzający się między alejkami Paryża, w deszczu szemrzących słów, ale i powietrzu ciszy. Jest się tak daleko od nich, a jednocześnie tak blisko.
Deszcz za oknem drepcze po parapetach. Ja drepczę za nimi. Za Abramem.
Abram jest piękny. Abram jest stary. Abram jest normalny. Próbuje dogrzebać się do jego przeszłości, by znaleźć tam odrobinę szaleństwa, ekstazy, namiętności, melancholii, rozpaczy. Nie jest to łatwe.
Chciałoby się wyciągnąć dłonie, by poczuć pod palcami jego wysokie czoło pozbawione zmarszczek, naciągniętą skórę, której nie pozwala nawet na najdrobniejsze rozluźnienie, jakby w obawie, że sam się wtedy rozsypie na drobinki skrywanych wspomnień. Mocne brwi osłaniające bystrość jego spojrzenia, łagodny profil,  wyraźnie zarysowane wargi  i zaciśnięte usta, które tak wielu słów nie chcą wypowiedzieć, zamykając je w milczeniu. Tak niewiele dopowiadając do "Opowieści dla Abrama", które Ona postanawia snuć dla Niego, składając w całość  tę część jego samego, którą zachowywał tylko dla siebie. Jakby bojąc się obnażenia. Nagości własnej przeszłości.
- Abram, nie bój się - mówię. Im mniej wiem, tym łatwiej byłoby o tobie pisać. Nie rozumiesz?  Ale ja nie będę pisać. Jest już tyle książek o mnie, o tobie, o Mani. O nas wszystkich.
Nieśmiertelnych. Abram i ja przeżyliśmy. To stwarza swoistą, wzajemną czułość, która jest czymś oczywistym, nie trzeba nic mówić.
Z każdą kolejną kartką, bezimienność narratorki sprawia, że mogę się wprosić do jej życia. Dostaję od niej urlop od samej siebie. Z ulgą biorę na siebie jej sześćdziesiąt lat doświadczeń i staję się kobietą oddającą się czytaniu książek i przeżywaniu swojej dojrzałości, byciem tylko dla siebie samej, dopóki nie poznam Abrama. Dopóki nie przylgę do jego nieskazitelnie skrojonego garnituru, z czasem próbując odnaleźć pod tym gładkim materiałem splątane losy tego, który przeżył samego siebie, ze świadomością życia z piętnem Holokaustu, wpisanego w jego spowolniony wiekiem krwioobieg.
Trudno mi się rozstawać z Abramem, pragnąc chwil, w których go odnajduję po omacku między niedopowiedzianymi słowami, poznając fragmentarycznie, po drobnych kawałeczkach sklejanych z dwóch życiorysów: obecnego i przeszłego, zakreślonych wydarzeniami minionej historii. I wracam do siebie samej, jedynie wtedy, kiedy ustępuję Jej miejsca, oddaję im strefę intymności, którą mają tylko dla siebie. Kiedy dotykają swoich ciał nieporadnie, a jednocześnie z tak wielką delikatnością, z jaką dotyka się zaschniętych ran. Schowani przed światłem świata, tylko dla siebie, w ciemności rozbijanej jedynie przyspieszonymi oddechami i drżeniem dotykających się dłoni. I tylko czasami patrzę na swoje ręce i odkrywam, że mimo pieszczot Abrama wyglądają staro.
Ale może to Abram młodnieje, dzięki niej. Dawanej mu na nowo przeszłości, jej scenariuszowi na jego życie, pozwalając mu cofnąć czas, dostrzec wielkość człowieka w padole ludzkości czasu wojny, znowu poczuć się młodym i silnym, choćby w bezsilności dokonywanych wyborów. W jakiś sposób oddalając od niego starość i śmierć, ale też i od siebie, bo odkąd poznałam Abrama, odkładałam śmierć do następnego spotkania. Przy życiu trzymał mnie na odległość bardzo stary mężczyzna. Niczym Bóg.
"Opowieści dla Abrama" Janiny Katz to książka wyjątkowa. Książka ciszy i powietrza.
Z oknem już ciemno. Ostatni łyk kawy już zimny.
Biorę głęboki oddech.
Marzę o powrocie do czasu, gdy tylko jedna książka zawierała porcję prawdy, porcję piękna i porcję pocieszenia na każdą porę roku.  Taka książka mogłaby być pastylką przeciwbólową, w sensie fizycznym i psychicznym. Wiem, że istnieje.
To "Opowieści dla Abrama". Moja pastylka przeciwbólowa.


fragmeny z "Opowieści dla Abrama" Janiny Katz
wyd. Czarna Owca, Warszawa 2010



nie Paryż, ale uliczka Wiednia... 

Ziarenka rozmaitości

Owinęłam się porannym niedospaniem i schodząc do kuchni próbowałam dostosować swoje kroki do rytmu wybijanego przez kulki gradu rozbijające się o spodeczek filiżanki czekającej na pierwszą porcję kawy. Wysypałam na dłoń garstkę ziarenek kawy z zegarmistrzowską precyzją oddzielając jedno ziarenko od kolejnego. Każde z nich z głębokim wyżłobieniem przypominało łódeczkę, istny ratunek dla porannego rozbitka, jak ja, próbującego wyczuć smak budzącego się właśnie dnia, szukającego bezpiecznego brzegu stopami. Parę kropel waniliowego syropu złagodziło gorycz przepalonej zbyt mocno kawy. Przebudzenie.
Za oknem deszcz zmywał ciężar całego tygodnia z płatków wielobarwnych bratków, które podrywane silnymi porywami wiatru były niczym motyle próbujące wyrwać się z nieczułych objęć drewnianej skrzyni. Obserwowałam jak mocowały się z własną bezsilnością wiedząc, że korzeni nie da się tak całkiem wyrwać, oderwać od miejsca, z którego się wywodzimy. Z własnej przynależności.
W zdziwionych źrenicach szyby tarasowego okna zobaczyłam odbicie sylwetki pozostającej w niezgodzie ze stanem mojego ducha, może czującego się wciąż nazbyt młodo. Oczami wyobraźni zobaczyłam dziewczynkę z warkoczami. Przymknęłam oczy, by widok dawnej młodości mnie nie oślepił. Za oknem pochmurno.
Krzątałam się po domu ścierając ślady mijającego tygodnia. Dobrze było zetrzeć kurz, który osiadł ciężkim oddechem na przygarbionych meblach. Ostatnie dni przepełnione były zbyt szybkimi uderzeniami serca, troskami, których nie zmywał wieczorny prysznic, a które postarzały każdą budzącą się minutę nowego dnia siwymi nitkami, które wplatały się coraz częściej między kosmyki moich niesfornie wykręcających się włosów.
Poczułam się przez moment jak ten bratek, czasami próbując wyrwać się korzeniami z grudek oblepiającej mnie przynależności. Tkwię w nich nadal.
Cisza sobotniego popołudnia dudniła kroplami deszczu. Usadawiałam się wygodnie między okładkami książek. Nie sposób rozstać się było z Czechowem, z Buninem w szczególności. Te wspólne spacery, wypady do Odessy, której nazwa odbija się tak płynnie w miękkich przybrzeżnych falach Morza Czarnego. Wyjazdy na Krym, do Moskwy tętniącej gwarem, gdzie: Na niewielkim placu w pobliżu monasteru Narodzenia Pańskiego, zwanym Trębackim lub po prostu Trąbą, co niedziela odbywa się targ. Kręcą się jak raki w kobiałce setki kożuchów, bekiesz, kaszkietów futrzanych, cylindrów. Słychać wielogłosy śpiew ptaków, przypominających wiosnę. Kiedy słońce świeci i niebo jest bezobłoczne, śpiew staje się donośniejszy, zapach siana - mocniejszy; wówczas przypomnienie wiosny pobudza wyobraźnię i każe jej bujać hen - daleko, bo jakże wyobraźnia mogłaby pozostać niewzruszoną po takim opisie Antoniego Czechowa, z którym, w towarzyszeniu Iwana Bunina, dorożką jechałam do Autki lub spoglądałam na Jałtę z okien hotelu "Rossija": Maleńka Jałtka, róże, cyprysy... Kawiarnia i kąpielisko Verneta na palach obok nabrzeża. Moje poranki tam. Kąpiące się kobiety – nie w kostiumach, lecz w koszulach, nadymających się w wodzie.
I ja nadymam się z dumy, że mogłam z nimi tam bywać, przechadzać się śladami ich stóp, przysłuchiwać ich rozmowom z Gorkim, biec nieprzytomna z przejęcia na spotkanie z Tołstojem. Zatapiać się w bezkresnej ciszy i spokoju wsi, gdy dzień zamykał zmęczone okna domów, gdzie:

Sierp księżycowy pod chmurą.
Sączy się srebrna poświata.
Ponad uśpioną doliną
ciemnieje cerkwi sylweta.

Księżyc roztapia się w chmurach,
przepływa – jakby dogasł;
z dzwonnicy głos dolatuje
senny: dzwon, co się zatraca.

Przyświeca księżyc przez chmury;
ponad smutkiem wierzb płaczących
złoci mętną wodę, z góry
przez ich gałęzie spogląda.

A spodem, w toni zielonej,
głęboką ciszą przedświtu
umiera osamotniony
złoty sobowtór księżyca.

I tylko, w niedzielne popołudnia oddalałam się od nich, by udać się na Stawisko. Trzy niedziele jak trzy tomy „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza, jak trojka mknąca na długim dystansie osiemdziesięciosześcioletniego życia, kiedy galopem młodość pędzi naprzeciw stojącemu tuż a rogiem, porankowi. I lata późnej jesieni życia. Zbyt szybko, wyślizgujące się spod stóp kolejne tygodnie, miesięce i lata. Kiedy zbyt szybko zmieniają się na horyzoncie, wschody i zachody słońca. Pośrodku, kłusem, podążała dojrzałość, pełnia życia, smakowania każdego wzruszenia, zachwytu, udręki, osamotnienia w samotności. Znowu otworzył sie świat Jarosława Iwaszkiewicza we fragmentach z "Dzienników", wybranych i czytanych przez Wojciecha Stockingera, a opatrzonych komentarzem Roberta Papieskiego, jednego z edytorów diariuszy. Świat, do którego wciąż chce się wracać, choć tyle w nim popękań, ale może właśnie w tych szczelinach, jak w wyżłobieniach ziarenek kawy, dobrze się schować, by poczuć smak życia prawdziwego, wyrazistego. Smakowałam.
Teraz znowu wracam do Rosji. Obrazy Moskwy w jakże różnych jej odsłonach. Widok placów i ulic. Sylwetki domów, pałaców i wnętrza mieszkań. Impresje. Przez okno przyglądam się zapadającej nocy. Nagle niebo staje się jaśniejsze od ziemi. Noce tutejsze mają swoje zwyczaje i sposoby, "które nie są naszymi". Z dziewiątego piętra aż po Wzgórze Wróbli widać Moskwę, miasto koncentryczne, w którym cudzoziemiec kręci się wkoło, jak w rosyjskim sercu: drapacze nieba, kopuły złote, krzyże greckie, obciążone łańcuchami i Moskwa, po której dzieci na łyżwach nacinają taflę lodu.Tymczasem przyglądam się nocy zapadającej za oknem mojego domu. Ogród znowu przyprószony siwizną.

Otwarło się błękitno-białe
niebo nad nami w dzień kwietniowy;
a w lesie wszystko suche, szare
i cień pełen pajęczyn stoi.

Opadłym listowiem szeleszcząc
wąż się poruszył w swym ukryciu;
plamistą skórą lilia błyszcząc
ucieka w las przez suche liście.

Woń przaśna spadłych liści suchych
i blask brześniaka atłasowy:
o, chwilo szczęścia, chwilo złudy,
tak błoga chwilo mej tęsknoty -


fragmenty:
"O Czechowie" Iwan Bunin, wyd. Farbiarnia, 2011
117 Zeszyty Literackie, wiosna 2012
oraz wiersze Iwana Bunina
"Liryka rosyjska. Antologia. 1880-2005", wyd. ANAGRAM, 2007

Pomost

Teraz to zobaczyłem.
I jak w jakiej grze zręcznościowej czy jak w japońskim bilardzie, wszystkie te rzeczy, które miałem w pamięci, które tkwiły w wyobraźni, które istniały w ramach wyimaginowanych, poczęły trafiać do swoich łuz; nagle znajdowały się na swoim z dawna przygotowywanym miejscu, w ich przynależnej przestrzeni, znajdowały swoje miejsce na ziemi. A znajdując je zabarwiały się odpowiednio i powiedziawszy to z ręką na sercu, stawały się p r a w d z i w e.
Kolejny tydzień odlatuje na skrzydłach prawdziwego spełnienia. Dla mnie te mijające dni nagle pełne były słów, głosów, dźwięków, wrażeń, które chciałoby się zamknąć w dłoniach, jak w drogocennej szkatułce, by w każdej chwili móc im spojrzeć głęboko w oczy. Tymczasem cichutko, za rogiem księżycowej nocy, czekają dwa dni, kiedy dreptać będę drobniutkimi kroczkami, by móc się nimi jak najdłużej delektować. Chociaż przyznać muszę, że wciąż jeszcze czuję smak słów, które w środowe popołudnie rozbrzmiewały w Domu Literatury, gdzie zorganizowano, przez Polskie Stowarzyszenie Kultury Europejskiej (SEC - Societe Europeenne de Culture), spotkanie poświęcone Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Swoistemu pomostowi, który budował swoją twórczością pomiędzy Rosją a Italią, pomiędzy Petersburgiem a Wenecją, na moment skrywając się w cieniach sandomierskich wąwozów.
Między słowami, zabrzmiały dźwięki muzyki, łzy wzruszenia, wspomnienia z podróży. Znowu nabrały ostrości barw kartki ze znaczkiem pocztowym przedstawiającym miasto przeglądające się dumnie w połyskujących kopułach Soboru Zmartwychwstania Pańskiego lub całkiem innego, wijącego się między przygarbionymi mostami, chowającego w gondolach lub "Koronkach weneckich" pałacyków, bo przecież: W Wenecji w marcu bywa chłodno. Wiatr od Dalmacji przywiewa gwałtowne chmury i spada ulewny deszcz. Ale te niepogody niedługo trwają, zaraz nazajutrz powstaje dzień perłowy, przesycony mżącym blaskiem, rozproszonym różowym światłem, jakie tylko w Wenecji istnieje, i domy, i domki, hotele i pałace, wieże i wieżyce stają się rozrzuconą kupą różowawych kości, pobielonych grobów. Pisał Jarosław Iwaszkiewicz ze swojej weneckiej podróży, jednocześnie o Petersburgu zapisując: Nie spodziewałem się, że w zupełnej starości przeżyję jeszcze taką przygodę. Chodzi o to, że mimo, iż urodziłem się i wychowałem, skończyłem gimnazjum i uniwersytet na terenie imperium rosyjskiego, nigdy nie byłem w Petersburgu (...) Dziwne jest to w człowieku, że wiele, bardzo wiele sobie wyobraża, ale kiedy coś z rzeczy wyobrażalnych zobaczy, jego uprzednie przeżycie nabiera innych rozmiarów i rozgrywa się w innym kolorycie. Wyobrażenia umieszcza się wtedy w realnym doświadczeniu. Ja czekam na kolejne realne doświadczenie, w nadchodzącą niedzielę, która znowu rozbrzmiewać będzie, na Stawisku, słowami z "Dzienników" Pana Jarosława, jego głosem brzmiącym w każdej melodyjnej sylabie wyrytej na bieli kartek.Tymczasem, w tę piątkową, ciemną i bezgwiezdną noc, uchylam ponownie okładki książki, która ostatnio towarzyszy mi, nim sen zdoła pozbawić mnie zmysłu wzroku. Bo też trudno było się oprzeć pokusie sięgnięcia po książkę, która przyszła wraz ze słowami Radosława Romaniuka: „O Czechowie” to książka o czasie Bunina, jego bezsennych nocach (w ostatnim roku życia „prawie całkowicie utracił sen” – wspominała żona) poświęconych lekturom, notatkom, wspomnieniom własnego „gwiezdnego czasu”, wewnętrznym polemikom z literatami wspominającymi Czechowa i literaturoznawcami zajmującymi się czechowowską tematyką. W końcu i pisaniu, prawdziwej walce z czasem, próbie obrony.I tak, trzymając ją już w dłoniach, myśląc, że w jej wnętrze należałby spoglądać „sponad szkieł pince-nez”, sama dobrowolnie skazuję się na bezsenne noce. Bo jak oderwać się od książki, która wraz z kolejną stroną coraz barwniej uskrzydla się drobnymi, kolorowymi karteczkami przyklejanymi skrupulatnie, by przygarnąć, przyswoić myśli warte zatrzymania na dłużej. Nim pomknie się łakomie dalej na spotkanie z Iwanem Buninem i Antonem Czechowem.
W oddali topnieją śniegi pod ciepłym głosem Jeni Lubich, gdzieś słychać sanie sunące w odległej galaktyce słów otulone wełnianym pledem. Może i cień samego Antoniego Pawłowicz przechadza się brzegiem portowego miasta Taganrog, zasłaniając się od zimnego wiatru przychodzącego nagłymi podmuchami znad morza.
Tymczasem Iwan Aleksiejewicz opowiada „O Czechowie” lekko, niezobowiązująco, a jednocześnie mnie samą zobowiązując do szczególnego uwrażliwienia się na niezwykłość obu osobowości, o których w przedmowie Mark Ałdanow pisze: „Jako ludzi byli do siebie zupełnie niepodobni. A jednak coś ich łączyło, pominąwszy nawet ich ogromny talent. Obaj byli niezwykle mądrzy, obaj posiadali rzadko spotykany, prawie nieskazitelny smak; to samo cenili w literaturze, tym samym się zachwycali, tego samego nie lubili”.
Czy mogli być dwiema stronami tej samej kartki, przyglądając się sobie, a jednocześnie każdy z nich pozostając po swoje stronie twórczości. "O Czechowie" to wszak także o Buninie, bo kreśląc wizerunek Antoniego Pawłowicza, ukazuje nam także i swoje własne oblicze, mówi własnym głosem i Unikając literackości (...) kreśli tylko jedną artystyczną scenę, kiedy wspomina okoliczności, w których dowiedział się o śmierci pisarza, scenę tak naturalną i czystą, że mogłaby zasłużyć na pochwałę mistrza.

fragmenty z "Koronki weneckiej" oraz "Petersburga"
Jarosława Iwaszkiewicza

dzięki uprzejmości redakcji "Dwutygodnika" fragment z tekstu Radosława Romaniuka
http://www.dwutygodnik.com/artykul/2881

oraz fragmenty książki "O Czechowie" Iwana Bunina
wyd. Farbiarnia, 2011


Otwieranie oczu


Pociągnęłam tuszem swoje rzęsy myśląc o jego oczach. Przyznaję, że uśmiech pewnego nieśmiałego zakłopotania błąka się po mojej twarzy, kiedy patrzę jak są przenikliwe.
Jaki jest kiedy budzi się o poranku, o czym myśli podchodząc do okna zaścielonego jeszcze nowojorską mgłą i przeczesując dłonią włosy?
Poranki o tej porze roku potrafią być już chłodne, czasami pada deszcz. Zarzuca pewnie na siebie ciepły pulower z kaszmiru i owija szyję ciemnozielonym szalem...
Przemoczony poeto siądź,
skończ ten swój niezwykły wiersz.
Pusta kartka i tylko znów ogarek świecy.
Dla ciebie dziś kupiłam ten zielony szal...
Tymczasem on, z tym swoim rozbrajającym uśmiechem, odbierając z rąk młodej kelnerki filiżankę mocnej kawy, w kafejce za rogiem, w wyobraźni czyni ją jedną z bohaterek swojej kolejnej książki. Zapalając papierosa przegląda "New York Post". Czyta o zwłokach młodego mężczyzny znalezionych  w Riverside Park. Notatkę nader krótką, beznamiętną, zdawkową. Czy już wtedy przychodzi mu na myśl, że ta wiadomość może być początkiem nowej historii?
Czy złości się, kiedy umyka mu dopiero co uchwycony wątek? Jak dalece potrafi spostrzec to, co niewidzialne?
Zapewne codziennie odbiera niezliczoną liczbę wiadomości, zaproszeń na spotkania z czytelnikami, na odczyty i dyskusje o roli literatury w XXI wieku. Jeździ na promocję kolejnej książki, czytając jej fragmenty swoim lekko zachrypniętym głosem. Nie na wszystko jednak znajduje czas. Niektórym odmawia, inni będę oczekiwać niecierpliwie jego przyjazdu.
On sam, wieczorem, przy kieliszku czerwonego, wytrawnego wina, przegląda nadesłany poranną pocztą tomik poezji francuskiej, myśli o kolejnym scenariuszu filmowym i zamawia kolację z pobliskiej restauracji. Być może potrawkę jagnięcą z ziemniakami i rzepą, równie pyszną jak ta przyrządzona przez Margo.
Próbuję przyjrzeć się Paulowi. Szalenie intrygujący, na swój sposób obezwładniający, więc po cóż zastanawiać się zbytnio, nad faktem, że nie mogę oderwać się od ciągłego wracania myślami do tego, co ukryte w jego książce "Niewidzialne". Ona jest równie obezwładniająca, swoją wymową, wielowątkowością. W niej każda pojawiająca się postać otwiera drzwi do własnej bajki, zaczyna żyć własnym życiem, choć wszyscy spleceni są łańcuszkiem nierozerwalnych powiązań. Jest w tej książce coś niezwykle frapującego, niedopowiedzianego, co czyni ją fascynującą na każdym etapie czytania.
Paul Auster swoim patrzeniem rozgniata zakamarki lęków, tęsknot, słabości, ułomności pełnych buntu, namiętności, zemsty i potrzeby oczyszczenia. Jak tworzy te światy, jak buduje opowieść, spowitą gdzieś między prawdą i wyimaginowaniem? Wszak, tak zwinnie potrafi uchwycić wątek, jakby pochwycił nitkę myśli, która rozpruwa worek z obrazami i układa je w całość zamkniętą między ramami okładek.
Gdzie jest jednak ten początek, który sprawia, że ręka pisarza sunąć będzie po papierze lub palce przebiegać po klawiszach maszyny do pisania, dzisiaj zapewne najczęściej komputera?
Jak dalece, my czytelnicy, potrafimy wniknąć w to, co niewidzialne na pierwszy rzut oka. Na ile potrafimy odczytać podpowiedzi między słowami, w kolejnych warstwach opowieści, podskórnie wyczuwając, być może, śliską granicę między tym co realne, a tym co realnym stać się nie mogło. A może w książce, w powieści, realnym stać się może wszystko, choćby najbardziej nierzeczywiste i trudne do uwierzenia zdarzenia. Może słowu pisanemu ulec łatwiej. Może dlatego główny bohater "Niewidzialnego" decyduje się na spisanie swojej historii, bo opowiedzenie jej brzmieć może nieprawdopodobnie, nie dość prawdziwie, nawet jeśli tą prawdę wcale nie jest, ale nam dane jest choć po trosze w nią uwierzyć. To jak otwieranie pudełka, by wewnątrz znaleźć kolejne. Pudełko w pudełku.
I w miarę czytania to my, czytelnicy, pozwalamy własnej wyobraźni nadawać barw postaciom, "ubierać" je we własne wyobrażenia o nich. Bo ileż w pisaniu jest ze skrupulatnego dziergania ułamków uczuć, tworzenia przestrzeni dla wyobraźni i nade wszystko powoływania do życia pełnokrwistych postaci, nieobojętnych, wyzwalających w nas emocje, ściśle zarysowanych, a jednocześnie pozwalajacych na nasze dorysowania grymasu, zmarszczki, przyodziania w płaszcze podszyte zmiennością nastrojów.
"Niewiedzialne" jest jak podszewka, druga strona, ta utrzymywana w ukryciu, dopóki bohater Paula Austera, młody poety, w istotnym i przełomowym momencie swojego życia, nie zdecyduje się na spisanie swoją przeszłość. I pisze książkę swojego życia. Przeżytego, a może całkiem fikcyjnego. Wykreowanego, stworzonego na potrzeby własnej twórczości, ostatecznego spełnienia się jako pisarza, a może będącego oczyszczeniem, oddaniem światu prawdziwej cząstki samego siebie, bo:
Świata nie sposób podać w wątpliwość: jest widzialny
I jest nieodwołalny
Nie można go zrozumieć i fakt ten uważam za nader groźny.

Myślę o Paul Austerze,  o tym, co swoją twórczością daje światu, temu widzialnemu. I wiem, że przydaje mu tego, co niewidzialne, co kruche i delikatne, co silne i nieugięte to, co kryje się w każdym człowieku, tajemnica.
Ale daje też to, co namacalne, wyczuwalne w palcach, pod cienką warstwą naskórka - swój talent, tę niewidzialną moc, wyczytywaną, wysysaną z chłonnych kartek papieru, przekształconą przez nasze, własne soczewki.
Profesor Maria Poprzęcka, historyk sztuki, w wywiadzie dla Gazety Wyborczej "Dziesięć książek, które otwierają oczy" jakże pięknie ujęła w słowach to, co Auster napisał między wierszami:
Artyści po prostu więcej widzą i dzięki nim my także możemy zdjąć trochę katarakty z oczu. Kontakt ze sztuką, a więc także z poezją i literaturą, jest szansą na lepsze, bogatsze postrzeganie świata. 
Od dzisiaj moje oczy są szeroko otwarte na Paula Austera. Może on późnym wieczorem zdejmuje okulary, zmęczony pisaniem, odkładając je na stosie książek, które sam chce przeczytać. Bierze do ust ostatni łyk czerwonego wina. Cierpki i słodki zarazem, jak być może cierpkim i słodkim jest postawienie kropki na końcu ostatniego zdania:
"Pozostanie we mnie na zawsze. Do końca życia, gdziekolwiek będę, cokolwiek będę robić, pozostanie we mnie na zawsze".

Paul Auster "Niewidzialne"
wyd. Dom Wydawniczy Rebis, 2010

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...