Przenikliwość

Następnego dnia był piątek. O świcie obudziły Polę Rubin, dalekie huki. Leżała jeszcze godzinę, po czym wstała, zarzuciła sukienkę na gołe ciało i wyszła na ganek. Niebo zasnuła lekka mgła. Zza zakamarków ogrodu wypływał nocny chłód. Jakiś ptak odzywał się rytmicznie wysokim głosem. Zapowiadał się piękny dzień. W domu panowała cisza. Zawołała na służącą, ale ta nie odpowiedziała. Pola weszła do kuchni. Wyglądało tak, jakby dziewczyna nagle porzuciła swoje zajęcie i wybiegła w pośpiechu. Na kuchennym stole leżał chleb, masło, stał dzbanek z gorącym mlekiem, w kamionkowej miseczce – twaróg. Pola usiała i zaczęła smarować kromkę masłem.

Tymczasem mój wczorajszy poranek unosił się na kroplach deszczu, jakby przeskakując z jednej na drugą wytaczał sobie ścieżkę, by w końcu rozwiesić naszyjnik lśniących koralików u drzwi mojego domu. Zapukał. Zamiast sukienki zarzuciłam szlafrok, by ogrzać nagi chłód wiosennego poranka. Miękki materiał błękitu przybrał stalowy odcień odbijając barwę, rozpostartych nad purpurowym dachem, chmur. Za oknami ogród drżał od przenikliwej wilgoci osiadającej przeźroczysta pajęczyną drgań między giętkimi wierzchołkami srebrzystych choinek.Przenikliwość.Szelest kolejnych kartek burzy ciszę sennego wciąż domu. Domy rozsypują się jak budowle z kart, chwieją się mosty na swoich potężnych nogach, walizki zdają się nie móc pomieścić, chwytanych migawką własnych spostrzeżeń, niejednej ludzkiej tragedii. Są nazbyt obfite, nabrzmiałe, by je zamknąć, ograniczyć. Giną światy, nie tylko te ograniczone murami miasta, ale też te wyznaczone granicą naszej własnej wrażliwości.Nagle, porywisty wiatr zrywa sznur koralików wiszący za drzwiami. Przeźroczyste kuleczki turlają się po schodach tworząc połyskujący dywan, jakby rozwijały się zwoje pergaminu z zerwanej ręką historii mezuzy, wypowiadając słowa swoistej modlitwy, szukając błogosławionej ciszy.„Słowa powinny podkreślać ciszę”, powiedziała któregoś razu do kogoś i nagle wydało jej się to kluczem do tajemnicy. Jak na japońskiej rycinie, przed którą stała długo, nie mogąc oderwać wzroku od gałązki jabłoni w rogu na samym dole – tak delikatnej, nieśmiałej, lecz wcale nie samotnej na tle bieli. „Chciałabym umieć namalować kilka słów na milczącym tle – powiedziała. - Czy wtedy nie zabrzmiałyby tak czysto jak srebrne dzwoneczki z bajki?”.

Dzisiaj, ponownie biorąc w swoje dłonie czytaną wczoraj książkę, myślę, że jako czytelnicy jesteśmy czasami obdarzani autorami, którzy słowami potrafią podkreślić ciszę, a na ich nową książkę czeka się jak na najdoskonalszą japońską rycinę, jak na zapach rozkwitających jabłoni. I taką jest proza Anny Boleckiej. Wyczekiwaną. Mnie samej trudno byłoby mówić o prawdzie doświadczania słowa pisanego, bez twórczości Pani Anny. Nawet filiżanka gorącej czekolady od Wedla, przy jej prozie, wydaje się niewystarczająco gęsta, nazbyt słodka, choć przecież jest smakowita. Wykwintna. Jak więc przekazać ten wyrafinowanie aksamitny smak słów, które można odnaleźć między kartkami książek autorki „Cadyka i dziewczyny”?

Pozostaje czytać, chłonąć, łączyć się w jakieś orbitalnej więzi między doświadczaną realnością i metafizyką doznań jakie mogą połączyć czytelnika i pisarza, w ciszy czytanego słowa, gdzie odnajduje się tak wiele płaszczyzn i siebie samego gdzieś w ich najdrobniejszej szczelinie.O parapety okien wciąż bębnią sobie krople wieczornego deszczu, nie zagłuszając wcale mojej ciszy w obcowaniu z najnowszą książką Anny Boleckiej. Gdzie przeplata się „Miłość i dzieje niezwykłej przyjaźni w bombardowanej Warszawie, ucieczka grupy chasydów tuż pod bokiem gestapo, śmiertelne zagrożenie i ocalenie, dramatyczne wybory: ratować się czy solidarnie iść na śmierć, pomagać innym czy chronić siebie.Cadyki dziewczyna – powieść, w której fikcja miesza się z rzeczywistością – opowiada o losach Żydów, Polaków i Niemców podczas trzech lat okupacji”.

Przenikliwość.

fragmenty książki Anny Boleckiej "Cadyk i dziewczyna"
wyd. Czarna Owca, 2012



Smak niecodzienności

Jutro poranek odsłoni spod gęstych rzęs jasność przenikliwych źrenic, a słodycz świątecznego wyciszenia osiądzie warstwą lekkiego oddechu na wargach. Jasność dosięgnie swoimi palcami najciemniejszych trosk skulonych w milczeniu. Miłość przysłoni aksamitem nadziei wszelkie zwątpienie, a w dłoniach zamkniemy wytchnienie od zgiełku dnia powszedniego. Niech nie zabraknie cudowności tej aury, kiedy za rogiem spotkamy się z codziennością.Życzę smaku niecodzienności, wanilii na ustach, prawdy w sercu i ciągłego odradzania się wiary w nowy dzień.

Niechaj pokarmem czystym się odnowi,

rosą, ofiarą, której krew nie plami,

niech się w skupieniu życiem uduchowi,

niech się ogrzeje tchnieniem nad polami.

fragment Modlitewnika I-III
z tomiku "Osamotniony na szczytach serc"
wyd. Świat Książki, 2006



Ziarenka rozmaitości

Owinęłam się porannym niedospaniem i schodząc do kuchni próbowałam dostosować swoje kroki do rytmu wybijanego przez kulki gradu rozbijające się o spodeczek filiżanki czekającej na pierwszą porcję kawy. Wysypałam na dłoń garstkę ziarenek kawy z zegarmistrzowską precyzją oddzielając jedno ziarenko od kolejnego. Każde z nich z głębokim wyżłobieniem przypominało łódeczkę, istny ratunek dla porannego rozbitka, jak ja, próbującego wyczuć smak budzącego się właśnie dnia, szukającego bezpiecznego brzegu stopami. Parę kropel waniliowego syropu złagodziło gorycz przepalonej zbyt mocno kawy. Przebudzenie.
Za oknem deszcz zmywał ciężar całego tygodnia z płatków wielobarwnych bratków, które podrywane silnymi porywami wiatru były niczym motyle próbujące wyrwać się z nieczułych objęć drewnianej skrzyni. Obserwowałam jak mocowały się z własną bezsilnością wiedząc, że korzeni nie da się tak całkiem wyrwać, oderwać od miejsca, z którego się wywodzimy. Z własnej przynależności.
W zdziwionych źrenicach szyby tarasowego okna zobaczyłam odbicie sylwetki pozostającej w niezgodzie ze stanem mojego ducha, może czującego się wciąż nazbyt młodo. Oczami wyobraźni zobaczyłam dziewczynkę z warkoczami. Przymknęłam oczy, by widok dawnej młodości mnie nie oślepił. Za oknem pochmurno.
Krzątałam się po domu ścierając ślady mijającego tygodnia. Dobrze było zetrzeć kurz, który osiadł ciężkim oddechem na przygarbionych meblach. Ostatnie dni przepełnione były zbyt szybkimi uderzeniami serca, troskami, których nie zmywał wieczorny prysznic, a które postarzały każdą budzącą się minutę nowego dnia siwymi nitkami, które wplatały się coraz częściej między kosmyki moich niesfornie wykręcających się włosów.
Poczułam się przez moment jak ten bratek, czasami próbując wyrwać się korzeniami z grudek oblepiającej mnie przynależności. Tkwię w nich nadal.
Cisza sobotniego popołudnia dudniła kroplami deszczu. Usadawiałam się wygodnie między okładkami książek. Nie sposób rozstać się było z Czechowem, z Buninem w szczególności. Te wspólne spacery, wypady do Odessy, której nazwa odbija się tak płynnie w miękkich przybrzeżnych falach Morza Czarnego. Wyjazdy na Krym, do Moskwy tętniącej gwarem, gdzie: Na niewielkim placu w pobliżu monasteru Narodzenia Pańskiego, zwanym Trębackim lub po prostu Trąbą, co niedziela odbywa się targ. Kręcą się jak raki w kobiałce setki kożuchów, bekiesz, kaszkietów futrzanych, cylindrów. Słychać wielogłosy śpiew ptaków, przypominających wiosnę. Kiedy słońce świeci i niebo jest bezobłoczne, śpiew staje się donośniejszy, zapach siana - mocniejszy; wówczas przypomnienie wiosny pobudza wyobraźnię i każe jej bujać hen - daleko, bo jakże wyobraźnia mogłaby pozostać niewzruszoną po takim opisie Antoniego Czechowa, z którym, w towarzyszeniu Iwana Bunina, dorożką jechałam do Autki lub spoglądałam na Jałtę z okien hotelu "Rossija": Maleńka Jałtka, róże, cyprysy... Kawiarnia i kąpielisko Verneta na palach obok nabrzeża. Moje poranki tam. Kąpiące się kobiety – nie w kostiumach, lecz w koszulach, nadymających się w wodzie.
I ja nadymam się z dumy, że mogłam z nimi tam bywać, przechadzać się śladami ich stóp, przysłuchiwać ich rozmowom z Gorkim, biec nieprzytomna z przejęcia na spotkanie z Tołstojem. Zatapiać się w bezkresnej ciszy i spokoju wsi, gdy dzień zamykał zmęczone okna domów, gdzie:

Sierp księżycowy pod chmurą.
Sączy się srebrna poświata.
Ponad uśpioną doliną
ciemnieje cerkwi sylweta.

Księżyc roztapia się w chmurach,
przepływa – jakby dogasł;
z dzwonnicy głos dolatuje
senny: dzwon, co się zatraca.

Przyświeca księżyc przez chmury;
ponad smutkiem wierzb płaczących
złoci mętną wodę, z góry
przez ich gałęzie spogląda.

A spodem, w toni zielonej,
głęboką ciszą przedświtu
umiera osamotniony
złoty sobowtór księżyca.

I tylko, w niedzielne popołudnia oddalałam się od nich, by udać się na Stawisko. Trzy niedziele jak trzy tomy „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza, jak trojka mknąca na długim dystansie osiemdziesięciosześcioletniego życia, kiedy galopem młodość pędzi naprzeciw stojącemu tuż a rogiem, porankowi. I lata późnej jesieni życia. Zbyt szybko, wyślizgujące się spod stóp kolejne tygodnie, miesięce i lata. Kiedy zbyt szybko zmieniają się na horyzoncie, wschody i zachody słońca. Pośrodku, kłusem, podążała dojrzałość, pełnia życia, smakowania każdego wzruszenia, zachwytu, udręki, osamotnienia w samotności. Znowu otworzył sie świat Jarosława Iwaszkiewicza we fragmentach z "Dzienników", wybranych i czytanych przez Wojciecha Stockingera, a opatrzonych komentarzem Roberta Papieskiego, jednego z edytorów diariuszy. Świat, do którego wciąż chce się wracać, choć tyle w nim popękań, ale może właśnie w tych szczelinach, jak w wyżłobieniach ziarenek kawy, dobrze się schować, by poczuć smak życia prawdziwego, wyrazistego. Smakowałam.
Teraz znowu wracam do Rosji. Obrazy Moskwy w jakże różnych jej odsłonach. Widok placów i ulic. Sylwetki domów, pałaców i wnętrza mieszkań. Impresje. Przez okno przyglądam się zapadającej nocy. Nagle niebo staje się jaśniejsze od ziemi. Noce tutejsze mają swoje zwyczaje i sposoby, "które nie są naszymi". Z dziewiątego piętra aż po Wzgórze Wróbli widać Moskwę, miasto koncentryczne, w którym cudzoziemiec kręci się wkoło, jak w rosyjskim sercu: drapacze nieba, kopuły złote, krzyże greckie, obciążone łańcuchami i Moskwa, po której dzieci na łyżwach nacinają taflę lodu.Tymczasem przyglądam się nocy zapadającej za oknem mojego domu. Ogród znowu przyprószony siwizną.

Otwarło się błękitno-białe
niebo nad nami w dzień kwietniowy;
a w lesie wszystko suche, szare
i cień pełen pajęczyn stoi.

Opadłym listowiem szeleszcząc
wąż się poruszył w swym ukryciu;
plamistą skórą lilia błyszcząc
ucieka w las przez suche liście.

Woń przaśna spadłych liści suchych
i blask brześniaka atłasowy:
o, chwilo szczęścia, chwilo złudy,
tak błoga chwilo mej tęsknoty -


fragmenty:
"O Czechowie" Iwan Bunin, wyd. Farbiarnia, 2011
117 Zeszyty Literackie, wiosna 2012
oraz wiersze Iwana Bunina
"Liryka rosyjska. Antologia. 1880-2005", wyd. ANAGRAM, 2007

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...