Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty

Zatrzymana chwila

Przemijająca codzienność, uchwycona w przypadkowym kadrze, których rejestrujemy nieskończoność, zatrzymuje spojrzenie na mgnieniu chwili, która już przeminęła. Rozproszyła bezszelestnie, stając się cieniem wspomnienia zawisłego gdzieś pomiędzy tym, co było, a tym, co nigdy nie powróci. Ten fragment, zwyczajny, pozornie nieistotny, nagle staje się zapisem zaistniałej nieobecności. Okruchem momentu, który już nie istnieje, a jednak wciąż trwa, widoczny w odbiciu naszej źrenicy. Zatrzymany ruch, załamanie światła, ślad oddechu na szybie, spojrzenie wciąż odbijające się na siatkówce naszej pamięci. Cokolwiek to było, trwało zaledwie mgnienie, a jednak pozostawiło cień, którego nie sposób cofnąć ani unieważnić. Moment umierający na naszych oczach, bo przecież każda chwila może okazać się ostatnią w danej chwili świata. Coś mijającego bezpowrotnie, bo już nigdy nie będzie tej samej godziny, chwili uchwyconej w ramy naszego spostrzegania.

Z dystansu, gdy patrzymy na ten kadr, próbujemy zrozumieć, co właściwie zostało uchwycone w tym drobnym geście. I można by wracać do takiego wycinka rzeczywistości jak do obrazu w muzeum, choć nie tylko dla samego dzieła, ile do uczucia, które w nas wywołuje. Dla drgnienia myśli. Jak pisze Maria Poprzęcka w "Śmierci przed obrazem": Obrazy poczęte są z prostego, wzrokowego doświadczenia - to las widziany z perspektywy leżącego na wznak. "Kiedy człowiek leży na wznak i patrzy prosto przed siebie, niebo okazuje się czymś tak dalece innym, że aż można doznać wstrząsu".

Być może w tym właśnie tkwi sens. W tym, co przypadkowe, kruche, ledwo dostrzegalne. Co przemija, zanim zdążymy nazwać. Niczym widok zapisany w migawce oka umierającego. Docierając do granicy widzialności i niewidzialności. Maria Poprzęcka prowadzi nas przez spojrzenia: uważne, pełne skupienia, zawieszone w przestrzeni obrazów, które pozornie mogą zdawać się już tylko świadectwem minionego. Pochyla się nad starością i śmiercią, ale nie czyni tego z patosem, pozostaje jakby na ich krawędzi, nie wchodząc w dramatyzm odchodzenia, lecz zatrzymując się w jego przedsionku. Tam, gdzie jeszcze trwa spojrzenie.

Starości nie da się z myślenia wyeliminować. I nie da się go wyeliminować także z myślenia o sztuce. Zwłaszcza z naszego myślenia, którzy syceni jesteśmy tekstami starych poetów - Iwaszkiewicza, Miłosza, Różewicza. To oni wprowadzają nas w starość, w jej "straszność". Pozwalają doświadczyć napastliwego poczucia bezsensu, absurdu istnienia, lęku przed nicością. Przybliżają czas nasilających się dolegliwości, upokarzającego niedołęstwa, cierpienia fizycznego i duchowego.

Przychodzi i nam patrzeć na to z bliska. Dostrzegać miejsca, gdzie pada nieśmiałe światło. W tych subtelnych momentach ostatniego bycia, ostatniego widzenia, dostrzegać coś więcej. Być może próbę uchwycenia ostatniego obrazu, który człowiek zabiera ze sobą wyznaczając kres swojego istnienia. Zadania sobie pytania: Z jakim obrazem odchodzimy? Na czym spocznie nasze ostatnie spojrzenie?

Obrazy, które przywołuje Maria Poprzęcka stanowią rodzaj medytacji nad trwaniem i przemijaniem. To nie tyle zapisy śmierci, co zdolność dostrzegania szczegółu, który mówi więcej niż wszystkie opracowania historii sztuki. To nie tylko opowieść o obrazach, ale też o tym, jak patrzymy na kres, i jak poprzez obraz próbujemy go oswoić. Opatrzeć się z nim, zanim zanurzymy się w powolny proces zanikania czy na chwilę stającego się dla nas tylko "półśrodkiem uśmierzającym ból istnienia.".


fragmenty z książki Marii Poprzęckiej
"Śmierć przed obrazem.  O sztuce, starości i znikaniu."
wyd. słowo/obraz terytoria, 2024 



Natasza Goerke. Tam.

Wije się wstążką na skraju granicy z Indiami, śpi pod śnieżną pierzyną u podnóża Chin, wyznaczając niewielką szerokością skrawek własnej ziemi. Odrębnej. Zmagającej się z napływem cywilizacji wobec wciąż zadomowionej, niepospiesznej tradycji odbudowującej się z ruin nawet po trzęsieniu ziemi. Snuje własną historię między murami buddyjskich klasztorów, w spokojnych modlitwach mnichów, na wydeptanych turystycznych szlakach i w pięknie górskich szczytów. 
Nepal. Zaczyna się od trzęsienia ziemi. Skupiony w przenikliwym spojrzeniu źrenicy oka. W pozbieranych kadrach reportażowych pocztówek ocalałych z nawałnic groźnych żywiołów, ziemi leżącej na styku płyt tektonicznych przed którą nie można uciec, gdy postanawia ukazać swoją siłę i otchłań ciemności rozcinanej krzykiem przerażenia i ciszy przyczajonej obawy przed drżenia pod stopami. Powrotem strachu opadającego wraz z nocnym deszczem w świetle latarek i brzęczeniu metalowych dzbanków z herbatą.

Nepalskie poranki pachną kardamonem i jałowcem, strużki dymu snują się nad dachami jak duchy, psy ujadają ja zwykle. (...) Wschodzi różowe słońce, Katmandu wyłania się z szarości, jakby szarość była pianą, a Katmandu Afrodytą. Pieje kogut.

Kolejne dni budzą się do życia w stertach gruzu, jak wydobywane z przepastnych zgliszczy wspomnienia Nataszy Goerke. Poetyckie i pełne nostalgii. Zmysłowe i przejmująco osobiste, wychodzące poza tradycyjnie zapiski z podróży, bo obdarzone uczuciem do kraju i jego mieszkańców. Gdzie zapachy i smaki łączą się ze sobą w swoistym pożywieniu dla duszy, dla zmysłów znajdujących ukojenie w smukłych pagodach. Umiejętności patrzenia oczami Nepalczyków, pogodnych mimo rozczarowania nieistnieniem bezchmurnego nieba, wyczarowujących w nadmiarze kamienne płaskorzeźby, rzeźbione meble czy odlewane w brązie posągi, misy i statuetki wystawiane ku pokusie, nie zawsze chętnych do zakupów, turystów przechodzących obojętnie, jakby chodzili między regałami w supermarketach, wobec losu sprzedawców pogodzonych ze swoją niełatwą sytuacją. Wracających do lepianek na nepalskiej prowincji lub miejskich bloków, do przyswojonej biedy, która także potrafi być wieloraka i zróżnicowana, oblepiona kiczowatym przepychem, ale i swoistym pięknem w szlachetnym kolorze sepi.
Nepal Nataszy Goerke. Zaciszny i kameralny. Wymagający jak każda miłość. Powracający do życia. Malowniczy i wypełniony setkami dźwięków. W cieniu potężnych sąsiadów i niewidocznego na mapie Tybetu wydaje się zjawiskowym, u podnóża świętych gór, na barkach dźwigający dach świata, przyciągający śmiałków gotowych wspinać się na granicy życia i śmierci drepczącej po piętach licznym himalaistom szukającym na szczytach gór piękna, najgłębszego przeżycia i ekstremalnej duchowości. 

Słońce w Himalajach zachodzi szybciej, niż rozgrzewa się energooszczędna żarówka - kontury tracą nagle ostrość, barwy stapiają się z szarością i rzeczywistość, wchłaniana łakomie przez mrok, przestaje w jednej chwili istnieć. Przy pogodnej nocy nocy na niebie zapalają się gwiazdy, które migoczą milionem tajemnic, a ich magiczne światło zwodzi nieśmiertelnością. Jeśli gwiazd nie widać, zapanowuje gęsta, przecinana  tańcem świetlików ciemność. (...) Himalaje dla jednych są domem, dla innych hotelem.

Natasza Goerke. Tam. Znalazła swój dom.

Natasza Goerke "Tam"
wyd. Czarne, Wołowiec 2017

wyd. Czarne






Drugie spotkanie Macieja Miłkowskiego

Ale kiedy, po śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak, wątlejsze, ale żywsze, bardziej niematerialne, trwalsze, wierniejsze, długo jeszcze, jak dusze, przypominają sobie, czekają, spodziewają się – na ruinie wszystkiego – i dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymią budowlę wspomnienia.
Marcel Proust "W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna"


Smuga światła przeciska się przez szczeliny między zasłonami. Rzuca cień i rozjaśnia ciemne załamania na krawędzi słów. Strzepuję resztki spojrzeń z kartek. Grudki tuszu do rzęs które zmieniły akcenty i moc wyrazu wyrywkowo zatrzymanych zdań, jakby w półdźwięku ich wybrzmienia. Ścieram przypadkowość ich śladów. Ironicznie rysujących codzienność głęboko osadzoną w przeszłości, wydreptującej ścieżki pomiędzy opuszczonymi kamienicami, wyglądając pustymi oknami dawnych właścicieli. Mieszkaniami zamieszkanymi zbyt pospiesznie w szarówce powojennej rzeczywistości. Zmywając warstwy umownych zapisów i koniecznego do podpisania ubezpieczenia własnego sumienia. Czy można ubezpieczyć się od przeszłości przeistoczonej w popiół?
Można przecież przywłaszczać sobie cudze buty, byle nigdy w nie nie wchodząc. Wynosić szafy jeszcze pachnące czyjąś obecnością, nieprzeczytane wciąż książki, odkręcać od ścian wyschnięte zlewy. Pustynie nieobecności. W końcu przecież można przenosić i ludzi. Wyprowadzić. Wygnać. Póki żyją wyjdą nawet sami. W trumnie trzeba będzie ich przecież wynieść. Jak zatrzaśniętą walizkę. Zasuniętą niewzruszeniem koniecznego rozstania. Zamykając w niej wspomnienie pierwszego spotkania. Smaku znienawidzonych gofrów. Dotykając ostateczności.

Dotknąć kogoś, w ten czy inny sposób, to przełamać pewną barierę, to na zawsze wkroczyć w czyjś świat. To jak nacisnąć przycisk "reset", to jak przekręcić kalejdoskop, pozwalając, by wszystkie elementy ułożyły się na nowo - tak czy owak, inaczej niż poprzednio. Dotyk jest zawsze szczery. Można mówić nieszczerze, lecz trudno kogoś nieszczerze przytulić, pogłaskać czy uderzyć. Dotknąć kogoś - miłośnie czy agresywnie - to jak powiedzieć "sprawdzam" w pokerze. Coś się musi okazać. Coś się musi skończyć, coś się musi zacząć.

Nowa książka. Nowe opowiadania. Rozdziały. Wykopaliska pełne zagubionych kolorów, rozmytych w czarno-białych kadrach. Przysłonach własnej pamięci, chwytanych kojarzeń, domysłów nie zawsze prawdziwych. Krótkich przypływów wspomnień wywołanych powtarzalnością odwiedzanych miejsc, "dekoracji", słyszanych odgłosów, powracających smaków. Szukać w pamięci. Przywoływać fragmentaryczność zdarzeń dawno zapomnianych. Odkopywanych niczym plastikowe zdobycze w małych piaskownicach pozostawionych kiedyś łopatek, wiaderek. Cieni huśtawek. Cienia matki. Wydobywając wykopaliska ze zgliszczy własnej pamięci. Roztargnionych myśli chwytanych mocno niczym rączkę dziecka w drodze na wspólny spacer. Ono też kiedyś wróci do tych wyblakłych kadrów niczym do wymarłych dinozaurów.

Dinozaury wyginęły. W ten sposób przerabia się śmierć (bo poza tym śmierci nigdzie nie widać; śmierć sama jest wymarłym dinozaurem). Miłość na pszczółkach, śmierć na dinozaurach. Dziadek zmarł - jak dinozaury - może trafił go meteoryt, a może nadeszła dla niego epoka zlodowaceń. Nie wiadomo: i to jest najlepsze. W sprawie śmierci nie ma wiedzy, muszą wystarczyć hipotezy.
Za moich czasów nie było dinozaurów. Ciekawe, jak się z dziećmi przerabiało śmierć. Pewnie jednak na piecach.

Czasami na dniach tygodnia, które mogą zakończyć tydzień już w czwartek. Niecały tydzień, z perspektywy czasu mogący wydawać się pozostającym wciąż w kalendarzu czasem nadziei na nadejście piątku, kolejnej wiosny. Płonnej. Nieziszczalnej w swoim przeznaczeniu. Nieodwracalnej. Kiedy uświadamiamy sobie, że ważnym jest każdy dzień. Liczony pojedynczo. Kiedy jest jeszcze przecinkiem, średnikiem, wielokropkiem... póki w swojej zwięzłości trwania nie stanie się kropką. Niedzielą w środku tygodnia. Dla jedynych będących początkiem. Dla innych ostatecznym zakończeniem wędrówki. Piecem. Garstką popiołu. Pożegnaniem.
Szansą dla pozostających. Do przeżywania. Podejmowania kolejnej przeprowadzki. Posiadania wszystkiego lub całkiem niczego. Przeczytania Prousta. Dokonywania wyborów lub szamotania się w jej nieumiejętności, ciągnąc za sobą dziedziczne obciążenia, fatalne związki, niechcianą pamięć. Konieczność napisania kolejnej książki. Kłębek poszarpanej włóczki supełkami zaczepionych o naszą teraźniejszość, zbliżając dystans między autorem i czytelnikiem, plącząc ścieżki prawdy i literackiej fikcji wpisywanej w ustalony schemat świata, przyswajając widziane rzeczy, jakby zawsze były cząstką dawnych wydarzeń, zniekształcając wspomnienia, domalowując wyblakłą coraz bardziej pamięć. Wypełniając jej luki nowymi obrazami pełnymi nieodpowiedzianych pytań, a może tylko źle zadanych.

Trzeba się pogodzić z tym, że nic się już więcej nie odkryje (i tak wspiąłem się na wyżyny detektywistyczne, ja, twórca efemeryczny, chimeryczny, biblioteczny i teoretyczny - ja, borgesista i nabokowista). Pozostają dziesiątki pytań, a każde zasługuje na osobny podrozdział czy chociaż akapit. Tyle tylko, że ja nie zamierzam reszty życia pisać tego jednego opowiadania. A tych pytań się nawet nie da uszeregować - nie wiadomo, które są ważne, a które nie.

Drugie spotkanie. Czas pomiędzy nimi. Miejsca. Łączniki przenikające każdy rozdział, narzucający tempo opowiadań, wskazując adresy i powiązania. Podszewka międzyludzkich relacji i przywoływanych wspomnień. Tło i pierwszoplanowi bohaterzy zadający pytanie o własne istnienie, o to jak nowym pokoleniom mówić o Zagładzie. Jak w ogóle mówić dziś o Holokauście niezafałszowując pamięci, także swojej, obrastającej z każdym dniem w nowe zdarzenia i fragmentaryczność odnajdywanych przypadkiem losów swoich bliskich i osób całkiem obcych spotykanym w starych książkach na marginesach komentarzy. Jak przywoływać stracone istnienia i miejsca? 
Zawsze pozostaje drugie spotkanie.

Czuł, że wokół niego zaciska się pętla. Nie był już w stanie dłużej pracować, nie był w stanie czytać, chodzić na Miodową, mijać bramy, którą widział już tylko on jeden. W sześćdziesiątym ósmym wreszcie zdecydował się wyjechać. Sprzedał książki, sprzedał wszystko, co się dało. Kupił już nawet bilet, w końcu jednak nie wyjechał. Mieszkanie number trzynaście - to musi być na samej górze. W miejscu, gdzie upadł na chodnik, dzisiaj stoi kiosk.

"Drugie spotkanie" Maciej Miłkowski
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2017

Zeszyty Literackie

Jacka Gutorowa. Życie w rozproszonym świetle.


granice mojego języka oznaczają granice mojego świata

Jakże bezbrzeżnym wydaje się być świat Jacka Gutorowa wobec którego staję obnażona w bezradności nakreślenia granic własnego podwórka. Oczy zanurzając w miękkości zarysowanych słów plastycznie kształtowanych jego palcami, nasyconych barwami wyrazów i wielością znaczeń zmniejszających kontrasty zestawionych ze sobą powtarzalności obrazów. Próbując zakorzenić się na płaszczyźnie zrozumienia roli każdego słowa. Obserwowania sceny pisania. Doświadczając innej rzeczywistości myśli, odmiennego języka, innej egzystencji i przyswajanych intencji. Próbując wyjść "poza zwykły akt czytania" w poszukiwaniu cienkiej linii łączącej znaczenie zdań, interpunkcyjnych przystanków, zatrzymań dla znalezienia równowagi w przywoływanych sekwencjach tekstów. Odmiennego światła spostrzegania i interpretacji. Wchodzenia pod warstwę druku, grubą skórą naciągniętych na kartki słów, szukając ukrytego kontekstu. Tożsamości. Przyglądając się powiązaniom w relacji pisarza do czytelnika skupionego na nasyconej lekturze świadomego obcowania z trwałością myśli intelektualnej, przemierzania wędrówki duchowej i poszukiwania sensu bytu. Gdy dociśnięty do podniebienia język zagłusza niewyartykułowany jeszcze dźwięk na pomoście budowanego w każdym akcie czytania, dialogu.

Literatura może i powinna zaistnieć jak rozmowa. To jakby korekta wcześniejszej tezy - literatura dąży do odsłonięcia obecności sensu, ale jest to możliwe wyłącznie w przestrzeni mowy i rozmowy, a zatem w przestrzeni pomiędzy pisarzem/autorem a czytelnikiem/krytykiem. (...)

Współtworząc sensy nieujawnione. Doszukując się spoczywającego, po drugiej stronie zapisu kaligraficznego, znaczenia. Szukając siebie, w podszewce sylab i ściągniętych, pętelkami cudzysłowów, myśli pochwyconych z egzystencjalnych rozważań i filozoficznych traktatów. W podejmowanym wysiłku odnajdywania. Wchodząc we wnętrze tekstu, rozcinając tkankę łączącą słowa by poczuć smak początku tworzenia, poprzekładanych wieloznacznością warstw intencji i soczystego miąższu twórczej żywicy sklejającej znaczenia i podteksty. Dostrzegając niewyrażone bezpośrednio aluzje i ukryte tonacje w rytuale czytania. W jego rytmie. Tonacji. Brzmieniu. Kierując się logiką lub intuicją, innym tempem i akcentowaniem, ale zawsze próbując nie tylko dotknąć sedna interpretacji, ile uczestniczyć we wrażliwym współtworzeniu. Szukaniu i nadawania sensu.

Uważne, krytyczne czytanie nie ma nic wspólnego z biernym przyswajaniem sobie czyichś myśli i intencji. To również nadawanie sensu. Mówiąc aforystycznym skrótem: czytając, współtworzymy. Z jednej strony odnajdujemy w sobie intencję tekstu, z drugiej zaś w samym tekście odkrywamy siebie. (...) A zatem każda zaangażowana lektura przedłuża trwanie literatury i zarazem poszerza jej sens, choćby miło to być poszerzenie minimalne.

Szesnaście esejów.
"Tekstów o charakterze ulotki odsyłającej do innych tekstów (...) wsuniętych pomiędzy inne teksty, naszytych jak aplikacja, na wpół żywych życiem dzieła, choć ono samo śni sny, zwinięte w sobie" - jak pisał Jacek Gutorow w "Księdze zakładek".

Szesnaście rozmów.
Zamyśleń. Rozważań. Analiz czujności czytania, świadomego aktu lektury będącego, jak uważał Proust, drogą do duchowego rozwoju, dostrzegania wieloznaczności tekstu. Poszerzania granic wrażliwości i literackiej wyobraźni. Powiększania przestrzeni własnego języka w obcowaniu z tekstami będącymi biografią intelektualną: Ludwiga Wittgensteina, Hansa-Georga Gadamera, Marcela Prousta, Franza Kafki czy Hannah Arendt i Martina Heideggera, Edwarda Saida, a także samego Jacka Gutorowa wpisującego się w grono przywoływanych przez niego twórców myśli i słowa.

"właśnie w tej chwili pragnę literatury gwałcącej wszystkie kanony literatury ekscesu i wykroczenia, takiej, która nie pozwoli nam zasnąć, lecz będzie drążyła nasze myśli na jawie i we śnie".

Życie w rozproszonym świetle. Eseje - Jacek Gutorow
wyd. Ossolineum,  Wrocław 2016

oraz fragment wiersza "Parataksa" Jacka Gutorowa 
z tomiku "Inne tempo" wyd. Biuro Literackie 

Życie w rozproszonym świetle. Eseje.


Ślady Ludwika Heringa

"Po Śladach tak bardzo przez Ciebie przecenionych 
(choćby dlatego, że to taki okruch) nie drukowałem i nie napisałem nic."
Z listu Ludwika Heringa do Józefa Czapskiego


Noc nawlekała przez grube oczka igieł gęste nitki dziergając z uporem kotary zsuwające się na ziemię. Zostawiające wyraźnie ślady wklęśnięcia ziemi spijającej krew z bezimiennych ran. Żywej tkanki pamięci dającej lekcję nieistnienia. Przenikania niczym ziarenka piasku między kamieniami policzków odrętwiałych od ciągłych upokorzeń. W przeszywającym nerwie życia naciągniętym do bólu pomiędzy murami getta dźwiękiem bezgłośnego jęku i klapaniem okienka na strychu. Cichym stukotem pod drewnianą podłogą. W cieniu rzeczywistości wykorzeniającej z człowieczeństwa, żałobie przywdziewanej każdego ranka spoglądającej z lustra nieruchomymi oczami.
Wiatr unosił warstwy popiołów tworząc na tle nieba rozwarte skrzydła milczących grobów i wypalonych domów. W zamilknięciu nasłuchując podejrzliwego pulsowania pod skórą wychudłych, wysuszonych słońcem dłoni. Długich palców wygiętych niczym znak zapytania, próbujących uchwycić umykający uśmiech dziecka.

Wypukłe długie powieki łatwo opadają na niepotrzebne teraz oczy. Dwie delikatne rysy wzdłuż nosa aż do ust precyzują przezroczystą twarzyczkę wyniosłym, wtajemniczonym wyrazem dojrzałego cierpienia.

Z kołysek wypadały wyblakłe bajki. Krople deszczu rdzewiały nim spoczęły w ziemi przebiwszy się niczym pociski przez cienkie gardła rynien. Skrzypiały bocznice kolejowe i wagony wypełnione stęchłym oddechem niknącej nadziei. Pogrzebanego życia i smaku kulek chleba maczanych w przydrożnym rynsztoku. Dusił smak przełykanych kartofli polanych wodą i zapach zgnilizny pochłaniającej niedopalone stopnie schodów.

W ponurych korytarzach, w gęstych cebulowych oparach, kłębiły się pod nogami umorusane bachory, coraz to nowe i nowe. Wrzeszczały chmarami na podwórzu i obsiadały rynsztoki na ulicy. Dorośli brodacze i rozmemłane kobiety mnożyły ten rozgwar wieczną nerwową bieganiną i podnieconym szwargotem. Stuletnie Żydówki tylko siedziały nieruchomo przy norach sklepików, a wieczorem, przylepione rękami do muru, szły ostrożnie - jak brzegiem wykopanego u stóp grobu.

Ślady wrośnięte w pamięć zeszły z linii frontu wyodrębniając trzy obrazy. Zilustrowane palącymi wspomnieniami i ciężarem własnych doświadczeń. Trzy opowiadania okupacyjne zanurzone w warstwie wciąż żywej niezgody na okrucieństwo pochłaniając radość podnoszącego się ze zgliszczy i wojennego absurdu życia. Obrazy malowane w zgrozie niedawnych wydarzeń, by farba nie zaschła na świeżym wciąż płótnie własnego przetrwania.
Ślady. Zieleniak. Meta. Trzy wstrząsające opowiadania Ludwika Heringa.
Na długo nie pozwalają zamknąć oczu.

"Ślady. Opowiadania" Ludwik Hering
wyd. Czarna Owca, Warszawa 2011

Opowiadania. Ślady. Zieleniak. Meta. Wydawnictwo Czarna Owca


Dom obu tajemnic - Józef Czapski / Ludwik Hering

Ten, który kocha, poznaje. Biedny jest, kto nie kocha.
Jak przed pogańskim wzorkiem święte hostie
niezliczone życia wydadzą mu się pospolite.
Temu tylko, kto kocha, zabłyszczy Różnorodność
i stanie mu otworem dom obu tajemnic:
tajemnicy bolesnej i tajemnicy radosnej.
Kocham cię, Błogosławiona chwila,
gdy zakochałam się w tobie.
Elsa Morante "Alibi"
tłum. Konstanty A. Jeleński
"Chwile oderwane", wyd. słowo /obraz terytoria

Długo zbierałam się na odwagę, aby napisać kilka słów, o jednej z najbardziej przejmujących korespondencji, w dokuczliwej obawie, by nie zburzyć delikatnej struktury wyznań zebranych w listach odzwierciedlających wrażliwość na sztukę i wrażliwość sztuki życia. Podskórnego drżenia uczuć. Konieczności istnienia dla siebie. W sobie nawzajem odnajdującej uzasadnienie egzystencji naznaczonej trudnymi doświadczeniami kształtującymi indywidualne widzenie świata. Przeglądając się w źrenicach oczu patrzących z daleka, choćby ich wyraz nie oddawał całkowicie zgodności charakterów i opinii, ale łączył ich nicią nierozerwalnego oddania. Splecionych w nienasyceniu obcowania ze sobą. Scalających lata rozłąki narzuconej biegiem historii. Ogromu troski o siebie i swoje talenty. Swoistości naczyń połączonych zamkniętych w ciszy trudnych do wypowiedzenia na głos pragnień. Eliksiru na własne zwątpienia, niewiarę w swoje moce twórcze. Dzieląc się jednakowoż swoimi "stanami muzycznymi". Rysunkami. Pantomimą czy baletem słowa, jak określał swoje próby literackie Ludwik Hering.

Nic – tylko jeden cieniutki ból, jakby włos zaczepiony o guzik ściągał skórę karku. - Raptem ulga - tułów zrywa strzępy ścięgien i pada przy śpiącym. - Otwarte oczy patrzą w ziemię. - - - Bezgłowy kadłub porusza się - przyklęka - wodzi palcami po podłodze - szuka - znajduje - wstaje - maca rozkrzyżowanymi ramionami po murze - szuka końcami stóp gruntu - podchodzi do pieca. (…) Przerażone oczy nawleczonej na nitkę świadomości głowy - widzą --- (...)”

Wzmacniając wiarę w sens swoich artystycznych poczynań. Podejmowanych prób tworzenia od nowa. Z ogromnym trudem z jakim jest życie zaczynać od początku Z przeszywającym lękiem zrywanych nitek więzi zbyt długiego niekiedy milczenia i nawlekania ich ponownie by załatać niewypełnione słowem przestrzenie odosobnienia.
Korespondencji przesiąkniętej nieodłączną potrzebą przemierzania własnych upodobań, kontrastów światła padającego na kawałki ziemi niosącej ciężar ich stóp i dotkliwość wojennych wspomnień. Niemierzalnej, w żadnej skali matematycznej, tęsknocie. Niewyrażalnego przeżywania oddzielnych chwil, "zmysłowej radości życia", choć rozdzielonej niezaspokojonym głodem bliskości zapisanej w epistolograficznym akcie oddania. Szczerości rozpostartej do wejrzenia duszy, z jej cieniami i choćby nikłymi rozbłyskami rozjaśniającymi mrok podwojonej samotności. Wnikliwości z jaką czytają siebie nawzajem.

Wysłałem Ci list i już chcę pisać dalej. Bo pisać mało, to jakby nic - a wtedy chciałoby się pisać ciągle. Po napisaniu mam skrupuły (głupie), że piszę o swoich ciągle sprawach i wątpliwościach, ale wiem, że te skrupuły nie mają sensu - bo naprawdę ja nie mam nikogo, któremu bym mógł pisać jak Tobie, nikogo, który by mógł mnie usłyszeć   j a k  Ty i przed którym naprawdę się nie wstydzę być taki jaki jestem bez "uróżowienia" ani bez pamfletu na siebie."

Listy Józefa Czapskiego i Ludwika Heringa to wielkie wyzwanie: czytania i patrzenia. Czułości z jaką trzeba objąć osamotnione serca i uczucia rozpostarte ponad wyznaczonymi granicami, pomostami wszelkich możliwych do nakreślenia międzyludzkich relacji, na siatce współrzędnych geograficznych naznaczonych tęsknotą i potrzebą wyglądania siebie. Szukania spełnienia w żarliwości słowa, w grudce zaschniętej farby na białym płótnie dającym możliwości samospełnienia nie tracąc gruntu, choć kurczącego i sypiącego się, pod nogami. Realizmu otaczającej rzeczywistości dostrzegającej okrucieństwo świata. Poddając się chwilom zwątpienia w sens życia, niedomaganiom fizycznym, upadkom ducha, przemęczenia, ale jednocześnie nie tracąc spostrzegania piękna, choćby w detalach czucia formy i słowa, w konieczności pracy i wysiłku będącej źródłem oddechu. Usprawiedliwienia życia.

(...) ja już mocno podstarzały, przemęczony i marny, gubiący papierki, zapominający - jednocześnie  o d e j ś ć  nie mogę - to wiara ludzi tam, może, że ich kocham, że ludzie, którzy wzajemnie ze sobą są źle czy wcale, mają od mnie zaufanie, więc jak zawsze staram się kleić, co się rozkleja. (...) Chciałbym umrzeć nieraz - bo naprawdę nieraz daje mi się, że nie mam czym żyć, czym oddychać. (...) Ale to są ułamki sekund - ale w gruncie pragnę szczęścia i życia - i świata, gdzie by nie wisiał miecz Damoklesa na głową każdego z nas, gdzie jest poczucie    c z a s u   i   p r a w a   wypełnienia tego czasu miłością i sztuką. 

Czytam. Z zapartym tchem przenikając delikatną tkankę niezwykłego oddania dwóch nietuzinkowych postaci. Prostotę ich uczuć, siłę przyjaźni i ogrom udzielanego sobie wsparcia. Miłości zbyt silnej by ją odeprzeć. Metafizycznego współodczuwania w potędze pamięci. Smaku filiżanki herbaty i paczki papierosów. W egzystencjalnych rozważaniach ukazujących siebie, w autentycznym, do bólu przeszywającym, gęstym autoportrecie artystów poszukujących spełnienia. Bliskich i odrębnych. Wiernych sobie na dnie niespokojnych snów podszytych lękiem pierwszego świtania.


A my czuliśmy, jak nas mgła tajemna spowija,
Jak pod stopę się kładzie ziemia niczyja -
Ale księżyc feluką ze srebra
Przeciął mrok, wspólną noc nam odebrał...

Anna Achmatowa
Z cyku "Stronice Taszkienckie"

Józef Czapski, Ludwik Hering
Listy 1939-1982 - tom 1
wyd. Fundacja Terytoria Książki

Listy - tom 1

Listy - tom 1

Z nowej teki podróży

Zazwyczaj ku końcowi grudnia wybieram sobie jakiś dość pochmurny wieczór i z podróżnego kuferka wydobywam rachunki minionego roku, zwłaszcza rachunki z podróży. Ma to wyraźny związek z wszystkimi działaniami handlowymi, spisem remanentu, sporządzeniem bilansu — czasami nawet z projektowaniem budżetu na rok przyszły. A właściwie jest pracą poety, który szuka w kartkach białego czy kolorowego papieru odbicia pewnych przemijających rzeczy.

Gdzieś na granicy pozbieranej fragmentaryczności światów. Na styku słów i zespolenia zmysłów ucieleśnia się istnienie. W nieskończoności poznawania. Ślepej zachłanności. Przychodzi. Niepokojony w ciemności lipowej alei, gdy wiatr unosi jego imię, by wyrazić obecność w prostocie słów a światło z okien pobliskiego domu rzuca nowe światło na kołowrotek zdarzeń.
Rachunki włóczęgi. 
Zwyczajność rozrachunków z życiem. Skrawki notatek. Rozproszone marginalia. Zakładki z podróży pachnących kurzem i wodą kolońską, dźwięczące znajomo nazwy ulic i gwar bezdroży dworcowych peronów. Podniebne drogi mleczne będąc rdzeniem długich wojaży. Ucieczek i inspiracji twórczych tworzących swoisty patchwork zachowanych krajobrazów, fastrygowanych ścieżek na mapie dłoni, w której globus ziemi wydaje się kształtnym jabłkiem z domowego ogrodu, przepełnionym znajomym smakiem malowanym słońcem padającym z różny szerokości geograficznych. Gdzie zakątki sycylijskich uliczek, cienie kościelnych wieżyczek rozsianych na horyzoncie wiejskich gospodarstw, odkrywany na nowo wdzięk paryskich dzielnic, ciepło sandomierskiej gościnności i bogactwo muzealnych murów tworzą sklepienie ponad jego głową. Parasol ochronny przed burzami życia.

I mimo woli zastanawiam się, co oznaczają te letnie migracje, jaki jest sens tych wyjazdów, czy chodzi tu rzeczywiście o wypoczynek, o oderwanie się od codziennego życia? A może za tym pędem podróży kryje się coś innego?


Muzyka. Trzeciego uderzenia dzwonków na zawsze zamykających drzwi trzeciej klasy w znikających we mgle pociągach. Przedziałów z zielonymi ławkami odchodzącymi do lamusa, pozostając jedynie obiektem sentymentalnego wspomnienia nietuzinkowych towarzyszy podróży. Krople deszczu dzwoniące w rzymskich rynnach i trzepot skrzydeł szpaków poruszających się w nostalgicznym tańcu, niczym uchwycona przez wiatr rycina, zgrabne pociągnięcie ołówkiem na tle pochmurnego nieba. Cmentarne alejki wijące się wokół powolnie stąpających stóp, ślady ciężkich kroków pozostawiające ślad obecności w ciałach przygarbionych wzgórz i szpetnych domków. Mnogość ścieżek na nowo wydeptywanych. Odmienionych spojrzeniem przeszłego czasu, pobudzającego obrazy pamięci, dzisiaj zdające się puszyć nowymi kolorami, jakby budziły się w innym oświetleniu, zgoła niezauważalnym wcześniej grymasie załamującego się światła w rozmodlonych nawach kościołów. Ruchu świata i przemijania rzeczy. 

Myślę, że wyraża się w tym ruchu głęboki ludzki instynkt. Jakieś pragnienie utwierdzenia się, pomnożenia swojego życia. Może przed wszystkim przekonania się o trwałości ludzkiego istnienia, o wiecznej egzystencji trwałych dzieł ludzkich.

W chwili kiedy piszę te słowa, jest najpiękniejszy dzień lata. Kiedy będziemy te słowa w druku czytali, już będzie po wszystkim. Nastaną pierwsze jesienne dnie; będziemy się oglądali za siebie i mówili: lato już minęło. (...) Zresztą już jest jesień. Lata już nie ma. Pozostało w sercu rozczarowanie, bo każda podróż nie jest urzeczywistnieniem, choć każda jest nadzieją.

Z nowej teki podróży Jarosława Iwaszkiewicza. Perełka na dnie podróżnego kufra.
Podróż z której nie chce się wracać.

"Rachunki włóczęgi" Jarosław Iwaszkiewicz
wybór i opracowanie Radosław Romaniuk
wyd. Zeszyty Literackie, seria Podróże


Każdy człowiek ma dwa światy lub więcej

"Toteż każdy przyjazd jest tylko powrotem. W tym może leży cały urok podróży starego człowieka: w powracaniu do miejsc już znanych. Przyznam się, że nie chce mi się już poznawać nowych okolic. A z wielką, nieporównaną radością powracam w dawno znajome miejsca."


Tam, gdzie biel ciężkiego powietrza rozkroić można niczym ciastko migdałowe i  zanurzyć usta w soczystej jutrzence poranka. Poczuć smak nieuchwytnej chwili, coraz mniej pewnie otwierającego się spojrzenia wyglądającego zza ciężkich oprawek. Szukającego ostrości zarysu na przełomie pór roku. Wypatrując przejrzystej prognozy na resztę życia czekającego "w szparach brzęczących żaluzji" na odejście postrzępionych snów.

Przez otwarte okno wpadałby chłodny północny wiaterek, pierwsza jesienna tramontana, zachciałoby ci się coś napisać - jakiś wiersz (...)

W kieliszku wina znajdować smak goryczy, cierpkiego jutra, kiedy słodycz staje się niewyczuwalnym na podniebieniu wspomnieniem mijającego dzisiaj. Smakując wciąż z rozkoszą każdy łyk miękko przywołujący młodość. Strzepując z czubków butów warstwę osiadłego kurzu, jak strzepuje ze stołu okruszki. Rozwiązując sznurowadła jak rozwiązuje się skruszałe czasem znajomości. Zerwane sznurki powiązań. Wspierając na drewnianej lasce ciężar bezwładnego ciało ze słabo wyczuwalnymi siłami w tętnicy nowego dnia przygniatanego przez towarzyszące nierozerwalnie zmęczenie. Każdego poranka wychodząc z mroku. Mozolnie i z uporem. Twarz obmywając wilgotną bryzą i przecierając łzę wzruszenia niepostrzeżenie torującą sobie drogę pomiędzy zagnieceniami starej skóry gromadzącej narastające warstwy zniecierpliwienia, niezgody, sarkazmu. Szukając chłodu przed oślepiającym światłem w nawach ciemnych kościołów, półcieniach płócien Caravaggia odnajdującego detale piękna odbijającego się w załamaniach wysokich kandelabrów, w ułomnościach upływającego czasu, po cichu rozsiadającego się wygodnie w ławkach. Szepcząc w konfesjonałach o miłości do sztuki, głodu zachwytu spalającego się w smudze drżącej nad smukłymi świecami. Nieruchomiejąc w katakumbach. Zastygając na chwilę w długim korytarzu obnażającym moment zetknięcia się z ostatecznością utrwaloną w grymasach obcych twarzy. Schowanych pod zakonnymi kapturami. Spoglądającymi nieobecnymi oczami.

Ciekawy jestem, czy w momencie śmierci odczuwa się całe ciało jak jeden wielki ból, czy świadomość odrywa się od ciała z taką samą trudnością jak odrywa się plaster od rany.

Szedł dalej słysząc klekot własnych kości. Czując tłum nieobecnych za swoimi plecami. Coraz bardziej się zagęszczający znajomymi  o nazwiskach dawno blaknących na cmentarnych tablicach i o martwych sercach.

Zrobiło się ciemno, kościół zamknięto, trzeba było wracać.
Więc stary pisarz wrócił.

Pomiędzy kartkami z podróży. Pocztówkami spod podnóża niepokojącej Etny. W pogodzie burzy. Wewnętrznym niepokoju. Rozpostarty między dwoma światami. W sentymentalnym wspomnieniu sunącym się między uliczkami Palermo. Otwartych kopertach z kilkoma listami. Nieco surrealistycznym, magicznym przeplataniu się prawdy i fikcji nie pozbawionej wnikliwego przywołania szczegółów wspólnej wyprawy obarczonej zmaganiem się z istotą starości, coraz krótszym oddechem, poczuciem nieodzownego zagrożenia zbliżającego się ku kresowi życia. Na krótki moment budzących się pasji. Potrzebie przeżycia przygody, doświadczania zmienności oplatających go żywiczną pajęczyną doznań. Słyszenia dźwięków w gestach rąk głuchoniemych spotykanych na dworcu. W ruchu dłoni i spojrzeniach. Utwierdzając siebie i innych w potrzebie przyglądania się przedmiotom, budynkom, detalom i ogromie architektonicznych dokonań, potędze natury. Szukania w życiu harmonii ostatecznej, równowagi między dobrem i złem. "Jeden duch świata w wielu postaciach". W chwilach refleksji rozważając o swojej twórczości. Pozostawianym dziedzictwie w wypowiedzianym słowie. Gasnącym sanktuarium sztuki. 

Więc co to jest poezja
pyta staruszka
siwiutka i zgięta we dwoje

To właśnie ta ścieżka wydeptana
od koloru do siwości
od ramion strzelistych
do obsiadłych kręgów
od wykołysania syna
do wykołysania wnuka
od dnia wesela
do dnia pogrzebu

A więc poezja to czas
który przeszedł

Eugeniusz Kabatc "Pogoda burzy nad Palermo
z listami Jarosława Iwaszkiewicza do autora"
listy opracował Radosław Romaniuk
wyd. PIW, 2016 - fragmenty książki 
oraz
"Sycylia - Karnawał w Taorminie" Jarosława Iwaszkiewicza
wiersz Ireny Conti di Mauro
poetki, tłumaczki wierszy Jarosława Iwaszkiewicza na włoski,
bohaterki książki Remigiusza Grzeli "Wybór Ireny"


Samo się pisze

Więc idąc, tylko przebieram nogami, a siedząc, uciskam stołek, który skrzypi. Kiedy tak siedzę, widok całymi godzinami używa mnie do patrzenia.

Przenikanie istoty rzeczy i otaczającego świata w ruchu naczyń połączonych, ale i całkowitym oderwaniu od siebie układa świat. W separacji dziecinnego poznawania i doznawania dojrzałości. Niezgody na oziębłość i w próbie przydania cech ludzkich przedmiotom przydaje poetyckiej prozie dozy grozy i niepokoju. Ciekawości. Złudnym będzie poszukiwanie gładkości słów i cukrowego piękna. Fragmentaryczność opowieści w mini-rozdziałach iskrzy od niespokojnych opisów świata widzianego oczami dziecka potrafiącego rozdrapywać rany, aby dojść prawdy rzeczy w otaczającej rzeczywiści. Na granicy bólu i wstydu. W dziecięcym głodzie poznawania życia dokonując niemożliwego. Nakarmić kamień.
W umiejętności spostrzegania i odczuwania karmiąc siebie i innych własnymi zmysłami pisanymi przewrotnością słów, z których wyjmuje się mniejsze, rysowane patykiem, pachnące naftaliną. Rodzące się z bryły gliny. Gaszące popiół. Przestępując próg siebie w siatce traum i doświadczeń zapętlonych między przenikającymi między sobą pokoleniami. Dziecka, matki, ojca, prababki.

Matka i ojciec waliliby w nie pięściami od strony snu, ale dziecko słyszałoby tylko ćmę uwijającą się między ciastem a workiem. Dziecko czesałoby włosy. (...) 
Teraz, gdy dziecko chce się umyć, wychodzą. Widać uznają, że to już ciało, w którym można szperać.
Stawia się nago i wobec nikogo. Przesuwa nogami po podłodze własne palce. Bierze nowe mydło z ostrymi brzegami. Kostkę, która nigdy nie jadła człowiekowi z ręki, więc będzie kaleczyć, zanim się oswoi. To dobrze: żeby przełknąć smutek, nie wystarczy go umyć. Trzeba go obrać ze skóry.

Dziecko. Zamknięte przed światem dorosłych w pragnieniu dotknięcia oddechu zwierzęcia śpiącego płytko pod powierzchnią siebie, opartego o płot domu zbudowanego z pudełka wypełnionego miękkością waty, piór i wełny, gdzie patrzy się z perspektywy oczu a dźwięki przetwarza z perspektywy uszu. Służąc jedynie dłoniom i stopom, skórze naciągniętej na kości i butom do chodzenia, przylegając do pięt, lalce z widelca w gałgankach i guzikom do połykania.
"Nakarmić kamień" ożywający w ustach, pod językiem, ciepłem przełyku ogrzewając twardość rodzących się słów, które używają autorki do służenia ich życiu, za narzędzie do wyrażenia siebie, ożywienia z martwych to, co spostrzegamy jako zapis kaligraficzny na białej kartce papieru.

Bo widzisz, chodzi o to, że włosy rosną bez twojej pomocy, samo się oddycha i samo śpi, oczy wiedzą, co zrobić, żeby się zamknąć. W zasadzie jesteś sobie potrzebna prawie do niczego.


Bronka Nowicka "Nakarmić kamień"
wyd. Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016
Nagroda Literacka Nike 2016

nagroda literacka nike 2016


Znam tylko tyle rzeczy, ile znam ich cieni

Wypuścić słowo z dłoni. Niczym znaleziony na pustej plaży kamyk pozwalając mu wybrać własną drogę zostawiając zarys liter na miękkim dywanie piasku, na czubkach źdźbeł wychylających się spoza wczesnej aury twórczości, zatapiając sens w nagłych przypływach i pozwalając zasypiać w zawiłych korytarzach muszli, póki deszcz go nie wypłucze, nie zmyje z niego znaczenia kaligraficznych rzeźbień.
Dostrzec słowo. Wypukłość dźwięku i załamanie rytmu przenikające "Pokój przy Strandgade z promieniami słońca na podłodze" pozostawiającego ślady światła przeciskającego się przez ciasną szczelinę szuflady pełnej prób literackich na podszewce młodzieńczych pragnień, wyblakłych w uścisku promieni rozjaśniających złotą poświatą nieuniknionego przemijania. W gorzkim posmaku pospiesznych deklaracji uczuć, pamięci długich listów łączących, nieuchwytne zapisem geograficznym, odległości. Zmienność nastrojów i wzajemnych relacji. W cieniu kopert wysyłanych na rozstajach dróg snujących się niczym po "niciach, które z rąk do rąk podają sobie poeci". W szorstkości zbyt długo oczekiwanych odpowiedzi, w szarości skóry okalającej poranione wnętrze ...nastroszony od zewnątrz, bojowniczy, ale właściwie tam głębiej to tylko było smutno i bezradnie. Czego mi właściwie brakuje?.

Korespondencja Pawła Hertza z Anną i Jarosławem Iwaszkiewiczami jest poruszającym zapisem emocji, kształtującej się przyjaźni i krajobrazu czasów, przenikania poglądów, oczekiwań wobec siebie, wyrażanych odważnie i prosto,  w otaczającej rzeczywistości międzywojennej i powojennej Polski. Odmiennej ostrości intymnego postrzegania siebie. W początkowym jednogłosie młodości, fascynacji i pragnień, pozostawiając w domyśle rewers zwrotnych listów.
"Wnętrze z czytającym młodzieńcem" zanurzającym wzrok w tomiku wierszy, w prozie życia, odwróconym obrazie, w którego splotach naciągniętego płótna chce się doszukiwać kolorów codzienności, próba samooceny i oceny innych, samoanalizy i ostrości wyrażanych osądów zapisujących niekończącą się tułaczkę po własnych oczekiwaniach i wyzwaniach rzucanych z pełnym rozmysłem najbliższym. Ciągłym trwaniu na uboczu, jakby w świadomości patrzenia na rzeczywistość z obranego dystansu, w swoistym poczuciu inności i odrębności.

Odkryłem w sobie wadę; zbyt szybko mijam ludzi. Przechodzę koło nich i odchodzę dalej. Czy nie należałoby wybrać ludzi, tak jak wybieram książki, które odczytuję zawsze. Czy może szybkie rezygnowanie z przyjaźni jest zaletą. (...) Z tych wszystkich rzeczy wynika moja maniera, nieznoś[noś]ć, na którą narzekasz, a która nie jest niczym innym, jak nieszczęśliwą może, ale formą obrony czy próbą zdominowania.
Nie jest dobrze Jarosławie, kiedy się nie ma Twojej ogromnej cierpliwości i cierpi się neurastenię z racji złego umieszczenia swojej osoby w czasie i przestrzeni.

Niekończące się lektury, przywoływane tytuły wyznaczają drogę w głąb siebie, w niekończącej się drodze przed siebie. Kształtujące. Wzbogacające. W modlitwie zmieniających się imion nadawanych Bogu, w religijnej tułaczce. Ciągle wędrujący i poszukujący własnego adresu do zamieszkania na stałe. W świecie literackim, w zakątku na poddaszu ziemi. W mnogości "karteluszek" zapisanych odręcznie i wystukanych na Adlerze, w miękkości dłoni, konkrecie uderzenia klawiszy starej maszyny do pisania, której dźwięk prowadził długimi uliczkami Łodzi, w stronę Warszawy i Stawiska. Upływ lat zmienia relację między nadawcami listów, zbliża ich do siebie, z relacji mistrz-uczeń, przechodzą do nieprzerwanej, niepodważalnej przyjaźni. Może jednej z najwierniejszych w ich życiu. Męskim dwugłosie podszytym absolutną samotnością, ale i dojrzałością patrzenia na otaczającą rzeczywistość, na ważność spraw  i miejsca literatury w świecie. Ważności spraw w życiu, gdzie kobiecy głos Anny łączy subtelną melodią wyznania z porażającą intymnością oswajania demonów. Kiedy nie słyszy nikt a cień jej postaci obleka skraj rzęs spuszczonych pod niewidzącym spojrzeniem zatopionym w zachodzącym ciemną mgłą horyzoncie, z "przyczyny cieni danych przez naturę". W rozrywającym stanie zagubienia. Niemożności wypowiedzenia rozedrganych słów pacierza pomieszanych w przezroczystości jej źrenic i poczuciu wiecznego odrzucenia. Zerwanych paciorków życiowego odrętwienia i poranienia.

Jeżeli rzeki świata przeze mnie nie płyną
i tylko wąski strumień na dni nocy gada,
pozwól mi, bym nie czuwał nad każdą godziną,
niech powieść o świecie beze mnie układa.

Znam tylko tyle rzeczy, ile znam ich cieni
zastygłych na kamieniach spokojnego świata (...)

Listy Pawła Hertza do Anny i Jarosława Iwaszkiewicza, ich obojga do Pawełka. Korespondencja intymna, fascynująca, poraniona. Szczera. Prawdziwa.
Pełnia - jak określił ją Marek Zagańczyk w progach domu na Stawisku przejmująco odczytując wiersze Pawła Herzta. Wiersze "pisane dla nikogo", pisane o "rzeczach chłodnych i zastygłych" wybrzmiewających zjawiskowo i pozostające przyspieszonym tętnem w wąskim strumieniu wstrzymanego oddechu. W rozchyleniu warg niezdolnych do wyszeptania chwili oczarowania.

To uczucie jest we mnie bardzo silne i obejmuje książki, które czytam, muzykę, której słucham, i obrazy, które oglądam, i oczywiście ludzi, i bliskich, i dalekich. Czasem wydaje mi się, że to zbiegające moje własne lata przynoszą takie uczucia, które wydają mi się lepsze i prawdziwsze od różnych innych, których tyle już w życiu moim doznawałem. 


Paweł Hertz
Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie
Korespondencja 
tom I. 1934-1948
 tom II. 1948-1980
wyd. Zeszyty Literackie, 2015





Podwojeni

Nie było go tyle czasu, że najpierw nie wiedziałem
Kto jest, na gęstym bulwarze, w połowie
Nocy, ale jego spojrzenie rozpoznałbym nawet
W piekle. To on mnie rozpoznał; ja tylko spojrzenie.
(...)
Maciej Niemiec, wiersz Spotkanie 
(fragment)

Spotkałam go po raz pierwszy w wąskości przedziału sunącego, w sznureczku innych, do Krakowa. Wagoników drążących tunel w ciemności, o której pisał Maciej Niemiec, że można w niej udawać, że niczego nie ma. W drganiach przepalającej się powoli jarzeniówki chowając wzrok pomiędzy kartkami, stanęłam przy „roboczym stole”. Znacznie później dreptałam tuż za nim w małej salce na spotkaniu z jednym z bohaterów jego książki. 
Zbierałam moje drobne przebicia. Migawki, by spotykać go ponownie. W roziskrzonych promieniach słońca przebijającego się przez ciężki materiał zasłon odsłaniających przenikające się kadry uchwyconych fragmentarycznie zdarzeń. W ozłoconych słońcem splotach nitek tworzących miękką tkaninę zestawień literackich duetów, wzajemnych inspiracji i podobnych dążeń. Ożywionych postaci odbijających się w źrenicach autora. W lustrach twarzy zbliżających się ku sobie i odzwierciedlających wzajemnie wizje. W „Przebiciach” rysując wspólny mianownik dla pisanego słowa, zdolności kreowania świata w giętkości liter i umiejętności zatrzymania ich na papierze w gramaturze chwytanych znaków.

Pisze trochę tak jak mówi, długo obracając w ustach słowa aż do wyakcentowania najgłębszych sensów. Zdania niemiłosiernie złożone lubi przetykać krótkimi, trafiającymi w sedno. Wszystkiemu przyświeca idea, żeby uczynić język pisany wiernym odbiciem żywego głosu.

Każda kartka wydaje się cienką warstwą kalki. Odbiciem dostrzeżonych skojarzeń i powiązań zapętlających się wokół łączących się ścieżek i krzyżujących dróg literackiej i twórczej przynależności. Przebijających na drugą stronę istnienia w słowie, umiejętności odczytywania z ruchów warg wypowiadanych idei i sporów o istnienie świata. Łącząc epoki, zacieśniając czas i zbliżając do siebie odległe bieguny. Spotkania twarzą w twarz. Dotykając dłoni, białych kości, bladości policzków i pobladłych warg. W życiu i śmierci poety. W nierozwiązanych zagadkach przywracając wyrazistość mowie, gubiąc zbędne gesty, odczytując pozostawione symbole i wypełniając luki pamięci.

Wiele z zamieszczonych w tej książce szkiców wzięło się z jednego, prześladującego mnie obrazu. Dwudziestoośmioletni, słaby, delikatny, nieznający języka, przyjechał na stypendium do Polski w sierpniu 1939 roku. Nie mogłem opędzić się od widoku mężczyzny zagubionego na paryskim dworcu. Jak się do niego przebić? Przedostać się naprawdę do tamtych minut, dźwięków, ruchów, oczekiwania i nadziei, wejść w tamto powietrze, przeniknąć do jego głowy. Dotknąć. Istniej między nami ściana - słowa, symbole, konwencje, idee, papier, czas. Po drugiej stronie najprawdopodobniej nic nie ma. A jednak literatura - i jest to być może ostatnia właściwość decydująca o jej wyjątkowości - drąży w tej ścianie tunel. Wyznacza drogi okrężne. Atakuje i odsłania znienacka, od niespodziewanej strony.  

"Przebicia" Michała Szymańskiego drążą tunel przechodząc na drugą stronę słowa, które autor podwaja znaczeniem i rytmicznym dźwiękiem harmonii, gdzie pochwycony czas jest sposobem istnienia. Spotkaniem.

Michał Szymański "Przebicia"
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2015



Florenckie skórzane pudełko


Jestem człowiekiem: krótko żyję
i niezmierzona jest noc.
Spoglądam w górę:
gwiazdy piszą.
Nie rozumiejąc, pojmuję:
ja też jestem pisany
i w tej właśnie chwili
ktoś mnie sylabizuje.

Octavio Paz "Braterstwo" 
tłum. Krystyna Rodowska

W niepewnych jeszcze promieniach słońca pojawiło się spojrzenie na nieznajomą twarz, samotny fotel i filiżankę angielskiej herbaty, szklankę whisky tomik wierszy Jarosława Iwaszkiewicza. Obraz składający się z wielości warstw w ciemnych ścianach niewielkiego pokoju pełnego książek i wybrzmiewających donośnie słów. Płótno przesiąknięte różnorodną intensywnością tonów, odmiennymi barwami i pozrywanymi włóknami nerwów oderwanych od korzeni. Istnienie poskładane ze spotów zdarzeń. Kilku szkiców. Szelestu czytanych ponownie listów.

Jeszcze jeden dokument stał u początku moich poszukiwań twarzy Henryka. Jest to list bez nagłówka bez daty, bez podpisu. Tekst bardzo literacki, ale dotyczący spraw podstawowych, zerwania przez Henryka z jego dawną biografią, przyznania sobie prawa do wyboru rodowodu i budowania własnego życiorysu.


Pudełko w pudełku. Florenckie. Skórzane. Wypełnione zapachem tytoniu owiniętego w białe bibuły. Otwierane z zaciekawieniem, stworzone skrupulatnie z niedopowiedzeń, zbieranych dokumentów, starych fotografii i zapisków. Portret układany niczym misterna mozaika nie zawsze pasujących do siebie fragmentów szlachetnych kamieni i zwykłych, przydrożnych kamyków. Droga, wijąca się od Stanisławowa, przez Riazań, Rzym i Mediolan, Warszawę, aż po wrośnięcie w ziemię Opactwa Bernedyktynów w Tyńcu.
Może teraz w cieniu klasztornego muru, patrząc ze skalistego wzniesienia, łatwiej dostrzec mu będzie prawdziwego siebie. Ukrywanego pod kolejnymi nazwiskami, wyschniętymi warstwami atramentu przykrywającego zmieniające się rysy tej samej twarzy trudnej do uchwycenia. Twarzy z efektem "braku umiejscowienia", różnych jej odmian nachodzących na siebie jak w kalejdoskopie kolorowych szkiełek, z których każda jest intrygującą w swojej odrębności, a przenikając się pozostają w charakterystycznej spójności grymasów tworząc obraz postaci nietuzinkowej i frapującej. Człowieka poruszającego się na granicy stwarzania siebie.

Zastanawiałem się nieraz nad tym, co jest gorszym wyborem moralnym - czy kontynuowanie swojej dawnej egzystencji, czy też rozpoczęcie życia na nowo, nawet za cenę stworzenia sobie mitologii zawsze nieszczelnej, zawsze wystawionej na niespodziewane dziurawienie. Wybrałem drugi wariant, i nie chciałbym go bronić. Po prostu wydaje mi się bardziej ludzki i uczciwy. Tamtą egzystencję można kontynuować uczciwie, jedynie odciąwszy się od świata, każdy inny sposób jest albo kompromisem, albo bezmyślnością.

Wojciech Karpiński podejmuje wyzwanie odtworzenia kolejnych twarzy Henryka Krzeczkowskiego patrząc na nie z taką samą ciekawością jak patrzy na bliskie mu obrazy w muzeach, z umiejętnością dostrzegania istotnych detali, odmiennych technik i sposobów nakładania farb, załamań światła odbijającego się w jego własnych źrenicach. Dzięki swojej zdolności dostrzegania mądrości w oczach człowieka odwróconego od swojej przeszłości, w podszewce przywdziewanych masek, znajduje głębszy sens jego istnienia. Duchowe przemiany niepozbawione licznych wątpliwości.
Patrzy świadomie, a jego wzrok wydaje się wciąż nienasyconym, skrupulatnie wyszukującym kolejne poszlaki, odczytującym kartki z dziennika, odnajdującym zapomniane adresy i numery telefonów. Układa historię życia od początku. Szkicuje kontury i nadaje blasku pobladłej twarzy człowieka imieniem Szilo. Człowieka z zatartą przeszłością, który tak silnie zaistniał w jego własnym życiu, bo jak przyznaje sam autor: Było mi to potrzebne do wewnętrznych rachunków z samym sobą.
Spłaty długu. Zachowania dla kolejnych pokoleń. Trudno zatem nie poddać się przenikliwej wędrówce przez kolejne etapy życia Henryka podejmującego próby odbicia się od szarzyzny powojennej Polski, w jej politycznym i historycznym tle, niczym od trampoliny pozwalającej oderwać stopy od otaczającej go przeciętności. Przyglądamy się z bliska wyborom Hermana Gernera / Henryka Meysztowicza / Henryka Krzeczkowskiego. Obieranym przez niego trudom budowania siebie. Ciągłej pracy u podstaw. Pracy nad sobą, swoją pozycją, swoim (za)istnieniem. Pewnej stałej zmienności. Płynnej, konsekwentnej jak rzeka czasu owijająca proces kreowania siebie za kolejną kurtyną niekończącego się aktu rodzenia na nowo. Monodramu jednego aktora. Intrygującego, wymyślonego, jak i boleśnie prawdziwego. W całej swojej szlachetności nigdy przeciwko komuś, ale w nieustannych próbach zapisania prawa do własnej wolności i dokonywanych wyborów. Własnoręcznie pisanego scenariusza na życie.
Paryż. Warszawa. Berlin. Tel Awiw. Wojciech Karpiński kreśli miejsca poszukiwań świadków przeszłości Henryka. Zatacza kręgi na mapie świata, zapisuje kolejne nazwy ulic, numery domów, daty i nazwiska, podpisuje zdjęcia i rozpoznaje twarze uchwycone w czarno-białych kadrach. Precyzyjnie składa rozsypane przez czas kawałki porzuconej tożsamości. Chwyta dawne głosy na zakręcie ulic.
W szczególny sposób zdaje się życie Henryka Krzeczkowskiego spójnym z życiem Ireny Conti, opisanej w książce Remigiusza Grzeli "Wybory Ireny". Poetki, dziewczyny walczącej Warszawy, która po wojnie przeobraża się, zmienia tożsamości, zaciera swoją przeszłość razem z jej własną pamięcią o ludziach pozostawionych za murem getta, za zgliszczami wojny, niechcianymi wspomnieniami. W zapomnieniu swojego żydowskiego pochodzenia. Zmieniający się wraz ze zmieniającym światem.
Oboje podejmują podobne decyzje. Oboje istnieją dzięki melodii własnych słów. W poezji. W namiętnych dysputach i monologach. Irena w ogólnym rozrachunku ponosząc osobistą porażkę. Umierając z dala od siebie. Szilo wychodząc zwycięsko choć nie pozbawiony ran. W każdym ze swoich wizerunków. W doświadczeniu przeprowadzek od siebie do siebie. Intensywności myślenia będącego iskrą autentycznego istnienia.
"Henryk". Kolejna twarz. Kolejna rozmowa Wojciecha Karpińskiego z Henrykiem. Może ostatnia. Książka pozbawiająca nocy snu. Intensywna i emocjonalna. Osobista, jak każda autora "Twarzy". Blisko skóry. Sprawiająca, że w uchylonej szafie rozkwitają kwiaty na letnich sukienkach, a iście londyńskie mgły osiadają w ogrodzie zwiewną lekkością zachwytu na dźwięk jego słów, niemal jak w piosence Gershwina, potrafiących odebrać urok samemu British Museum.
Trzeszczy stara płyta, gwiżdże czajnik z wodą, fusy czarnej angielskiej herbaty szamotają się w szklanym ciele szklanki  nabierając wyrazistości i wypełniając zapachem wnętrze małego pokoiku na Czackiego, wypełniając aromatem florenckie skórzane pudełko.
Octavio Paz powiedział, że "przeszłość jest czasem, który powraca". Zamykam powieki. W krześle rozsiada się cień sylwetki w idealnie skrojonej marynarce z białym goździkiem w butonierce.

Cóż, spotkanie z Henrykiem jest dla mnie przygodą, która zapewne nigdy się nie skończy. Wdzięczny jestem za rozmowy w pokoju na Czackiego, za lata spędzone nad pozostałymi po nim świadectwami. Dzięki wysiłkowi pamięci i wyobraźni pełniej rozumiem jego opisy pracy nad sobą, budowy siebie, wątpliwości co do sensu prowadzenia zapisków oraz niemożności ich przerwania (...)
Powracam do wybranych fragmentów, które nabierają głębszej wymowy. Odkrywam w nich kolejne szkice do jego autoportretu żywego, bo wciąż się mieniącego nowymi znaczeniami.


"Henryk" Wojciech Karpiński
wyd. Zeszyty Literackie, 2016



W naparstku słów

Wiosna domagała się opisu.
My jednak w żaden sposób nie potrafiliśmy temu sprostać. 
Byłoby to pewnie możliwe jesienią, pewnie jeszcze burą zimą, 
ale teraz, gdy potrzebowała naszych stwórczych słów - te wypaliły się do cna.
(...)
Musieliśmy stworzyć w miejsce zhańbionych zupełnie nowe słowa, cały język, który zdoła sprostać polorowi tak ambitnej pory roku. Na razie - jak zepchnięci przez orkan na początek ewolucji - mogliśmy co najwyżej wydukować nazwy pojedynczych przedmiotów, określenia ich kształtów, kolorów, i próbować złożyć z nich pierwsze niezgrabne zdania.

Świat gęstniał od śnieżnego puchu, budzących się oddechów i coraz szczelniej wypełniającego każdy zakamarek szumu. Ciężkich kroków, wełnianych skarpet i rękawiczek szukających śladów skostniałych od mrozu palców. Tymczasem dłonie zanurzone się w codziennych powinnościach fastrygowały chronologię zdarzeń z kawałkami odmiennych nastrojów wiszących nad głową ciemno-mlecznymi obłokami wyglądającymi niczym pierzyna wywieszona na balustradzie balkonu po ciężkiej nocy. Blade oblicze zimy pojawiało się w oknach jak śnieżnobiałe zasłony przysłaniając odmienność zielonych, choinkowych igieł sczepiających ze sobą skraj nieba i ziemi tworząc napęczniały balon, który pękał pod głośniejszym trzepotem skrzydeł jemiołuszki rozsypując po ziemi ziarenka lodowych kryształków niczym biały żwir wytyczający nową drogę.
Odcinam się od stanu rzeczy zwykłych.

W ten sposób weszliśmy w dobrze znany tunel zielonych dni, którym chcieliśmy się przebić podstępnie na drugą stronę zimy.

Wchodzę w świat magii i niezmiennych rytuałów. Z naparstka słów o smaku dojrzałych orzechów i soczystych gruszy spijam smakowitość nieznanych doznań, dostrzegam obrazy miejsc na wzgórkach porośniętych lipami i warstwę zmysłowego drżenia zmieniających się barw pod kapeluszami grzybów pachnących mchem. Chwytam łunę jutrzenki w zagłębieniach światła, załamaniach dymów owijających kominy, nakreślonych czarnym tuszem, gospodarstw tuziemców. W zaściankach Diariusza Słonecznych Dni, w dniach kreślonych kolorami zroszonych traw i półotwartych oczach świętych z obrazków, przemierzam kolejne księgi tajemnicy przyglądając się kotom, które zaczęły się myć w baliach pełnych ciepłej deszczówki.
Skłamałabym, mówiąc, że nie próbuję oswoić oryginalności każdego wyrażenia, poddać narracji każdego akapitu przesiąkniętego zamarzającą mgłą sunącą znad tajemniczego Podkrzywdzia. Niełatwo to ująć.

Opis tego czasu sprawia mi największą trudność. Niebieskie dni marszczyły się jak płótno w zgniłej ramie, słowa, jak liście na górskiej rzece, które zaraz runą w kataraktę, niknęły, zanim zdołaliśmy schwytać je myślami. Z tymi było najgorzej. Przypominały półstężałe formy, które mając jeszcze szansę przybrać szlachetne kształty, układają się w bezforemny gips.


Staję się niema od zachwytu nieruchomiejąc w cichości pajęczych nitek rozciągniętych w zakamarku starej komody, niczym pochwycona w nie mucha. Nie szarpię się. Nie próbuję z nich wydostać. Obserwuję nieruchomo przygarbione plecy dziadka odbijające swój, coraz bardziej pochylony kształt, w zmieniających się porach roku. W niezmiennej drodze do lasu. Słyszę jego głos w rytmie przekazywanych legend. Niewymówionym pacierzu. Pradawnych obrzędach. Czuję w trudnym do poskromienia smaku bimbru i zapachu ziół zbieranych na pobliskich łąkach. Stworzony do troski o pamięć. W prozie soczystej, gęstej i poetyckiej. Plastycznej i giętkiej. 
"Podkrzywdzie" Andrzeja Muszyńskiego uwodzące i kuszące finezją słów, detalem obrazów, płócien przesiąkniętych tradycjami, obserwacją natury i zmieniającego się świata. W tęsknocie za niezmiennością piaszczystych ścieżek, czystością nurtu Wody, prawa do prostoty życia i zaistnienia Słowa.

Od chwili gdy zobaczyłem ją pierwszy raz, stała się dla mnie jak wspomnienie jedynego takiego snu, na którego powrót liczymy każdego wieczora.

Taką jest dla mnie książka Andrzeja Muszyńskiego. Wspomnieniem jednego takiego snu.

Andrzej Muszyński "Podkrzywdzie"
wyd. Wydawnictwo Literackie, 2015



Zakładki zachwytu

Pisząc, że my wszyscy, gdy pomyślimy głębiej, posługujemy się kryteriami Maupassanta, bo każdy z nas żyje dla minut czy sekund wrażeń, których nie potrafimy jasno opisać, o których mówimy ostrożnie, aby ich nie spłoszyć, lub o których milczymy, Hostowiec pisze wówczas o tajnej racji  s w e g o  własnego istnienia. I może jak Maupassant nie jest świadomy, że takie sekundy właśnie on przekazać nam umie.
Czy może pisarz dać więcej czytelnikowi?

Zakładki zachwytu wkładam między kartki książki, by były tam kiedy wrócę, jeszcze raz, do tych samych obrazów i podróży w miejsca tak blisko poznane. Ulepione z tkanki pospiesznego oddechu i kradzionego spojrzenia, gdzie na obrzeżach okładek, pogniecionych od parnych dni, krystalizują się myśli niczym zapas słów w kratkach woskowych plastrów. Znieruchomiałe posągi rzeźb. Na moment zatrzymane w kadrze źrenicy. Karuzelowym rytmie filiżanki na spodeczku fajansowych koronek.
Zakładki zachwytu. W kropli atramentu na mankiecie koszuli i zapachu przepalonych tytoniem żółtych, kawiarnianych stolików. Czyjejś sylwetce zatrzymanej między framugami wysokiego lustra i śladu pocałunku na papierowej serwetce. Marynarki porzuconej na brzegu łóżka jak niechciane pragnienia "Zadumanego fryzjera".
Odkrywam kolejny rozdział jak kartę w pasjansie. Staromodnej garibaldce. Crapette. Grze dla dwojga. Z zaciekawieniem spoglądając na nowe rozdanie. Zbitkę słów nieprzypadkowo zebranych jak obrazy mistrzów na koralowych ścianach muzealnych przestrzeni wytyczających granice piękna i poszerzających wielobarwne horyzonty widzenia odbiciem na płótnie. Wyczytanych między kartkami w wąskich wagonikach "Train de banlieue".

Poprzez wszystkie rozdziały tej książki, tak różne i zawsze stanowiące całość w sobie - ta sama powściągliwość autora - jakże pilnuje on siebie samego, by nie zakrzyczeć, najsilniej działające sceny urywa, maskuje ich zakończenie; w tym samym rozdziale, w tym samym opowiadaniu, gdy tylko napięcie zaczyna gwałtownie narastać, gdy dociera do losu tej czy innej istoty, autor ją gubi, przesuwa uwagę czytelnika na innych ludzi, czy na inne miejsca, nadaje wypadkom inny, jakże absolutny sens.


Józef Czapski "Czytając"
wyd. Znak, Kraków 2015



Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...