W szczelinach między literami

Ani ja, prawdę mówiąc, niczego tak bardzo nie odczuwam, ani ja napisać tego, co nie bardzo odczuwam, też nie bardzo umiem.
Sławomir Mrożek 

Ostatnio, ilekroć biorę książkę do ręki, po jakimś czasie przychodzi mi skonstatować,  że zupełnie nie potrafię połączyć ze sobą liter w żadną myśl wyrafinowaną, a choćby nawet najbardziej prozaiczną. Niezdolna jestem nawlec na wątłą nitkę, własnego odczuwania, równo wykrojonych kształtów, które złączone razem powinny stworzyć niezapomniany majstersztyk wzornictwa literackiego. Odciśnięte na białym papierze zupełnie nie odciskają się we mnie samej, nie pozostawiają żadnego śladu, a przecież powinny być odbijającym się w źrenicach obrazami. Witrażami pochwytującymi najdrobniejsze załamanie światła przenikającego materię każdego zapisanego słowa. Tymczasem, za sprawą zwodniczego zmysłu, mój wzrok, zamiast zagłębiać się w giętkość każdej litery, jedynie prześlizguje się po ich zgrabnie wyprofilowanych sylwetkach, by zaraz zapaść się w drobne szczeliny pomiędzy nimi. W pustkę niewypełnioną drukiem.
Tutaj i ja się zatrzymuję. W niewypowiedzeniu, w przestrzeni ściśniętej między stróżkami atramentu, niezdolnej do przemówienia żadną barwą ani kształtem. W obszarze jakby niczyim. Być może pozostawionym  do własnego zagospodarowania, przygarnięcia cichością własnych refleksji, które snując się w rozproszeniu szukają miejsca dla siebie. Przestrzeni utkwionej w bezruchu, bezdźwięku. Niemej i niewidzącej.
A może jest to miejsce, gdzie osiada lekki oddech nicości, próżni twórczej pisarza, niezbędnej do wytyczenia ścieżki powrotu i jednoczesnej umiejętności powędrowania dalej. Odbicia się od doświadczanego twórczego niebytu jak od trampoliny. Wszak odbić się można tylko będąc na samym dnie, bo po wchłonięciu w siebie całej pustki pozostaje jedynie ją zapełnić. Inaczej być może nie stworzy się niczego, nie odtworzy się nawet samego siebie.
Dlatego od nowa sięgam po książkę wierząc w jej moc sprawczą wykrzesania ze mnie zdolności do czytania, do rozczytania swoistego szyfru kryjącego się w każdym zaokrągleniu, uwypukleniu liter, słowotwórczej ekwilibrystyce estetycznej. W tych  pętelkach i zagłębieniach, krótkich mysich ogonkach, zawieszonych kroplach i płaskich daszkach. W rozchylonych ustach i zamkniętych oczach dostrzegając portret odkrywanego świata, także mojego wewnętrznego, stawiając na szali równowagę uczuć głęboko zakorzenionych, rozprzestrzeniony na tak wielu płaszczyznach czytelniczego odczuwania. Przystając, w chwilach oderwania od samej siebie, w szczelinach między literami.

O rzeczy niewymiernej

Niedługo wybije druga. Sen zgubił drogę. Nie znajdę go pod powiekami. Może rozsiadł się wygodnie w fotelach ogrodowych, które wykroiły sobie, w grubej warstwie nocy, okienka w których widać jedynie ich połyskujące bielą proste plecy. Nigdy niezmęczone. Nigdy nieprzygarbione.
W progach domu zagościła podskórnie tętniąca cisza rozpraszana jedynie rytmicznymi uderzeniami dwóch zegarów. Brzmią nierówno, ale jeden jakby w uzupełnieniu drugiego, dotykając się dźwiękami, gdzieś na granicy zbyt krótkich spotkań i jeszcze szybszych rozstań. Czy odmierzają ten sam czas? A może dwa biegnące równolegle, prześlizgujące się tak blisko siebie, że tworzą jedność. Jeden spójny czas. Ten namacalny, rzeczywisty, odczuwany. Przeszłość i przyszłość pozostawiając nieuchwytną teorią minionego i niesprecyzowaną tego, co się być może wydarzy, ale wcale nie musi.
Próbowałam dojść do sypialni. Znaleźć jakąś odrobinkę snu, choćby wczorajszego. Wszak jak pisał Hermann Hesse w swojej indyjskiej powieści "Siddhartha" we śnie, w najgłębszym śnie  człowiek dociera do rdzenia swojej istoty. Nie dotarłam. Zatrzymał mnie odgłos kapci człapiących leniwie po schodach. Zaczęłam nasłuchiwać.
Każdy mój krok zamieniał się w miękki dźwięk przysiadający na kolejnym stopniu, jak palce pianisty na klawiszach fortepianu. Będąc zapisem odchodzącej przeszłości, uchwyceniem śladu mojego chwilowego 'tu i teraz', ale pozostając zupełnie głuchym na przyszłość. Kolejnego kroku, który dopiero postawię po prostu nie słychać. Nie wiem jak zabrzmi, choć zakładam, że dokładnie tak samo jak poprzednie. Stając się jak uderzenia zegara. Monotonne i jednako brzmiące. Bez zaskoczenia, finezji, złamania nienaruszalności taktu. Każdy z nich w oderwaniu od poprzedniego i do poprzedniego łudząco podobny. Zwyczajne staccato. Wciąż tożsamo brzmiące. A jednak wchodzę i schodzę, i znowu wchodzę i schodzę po schodach nasłuchując kroku, który ma dopiero zabrzmieć. Jak wskazówka zegara wyczekuje przekroczenia magicznej granicy dźwięku. Nasłuchuję przyszłości.
Jest bezdźwięczna.
Przyszłość nie ma głosu. Dopóki nie przeistoczy się w donośną teraźniejszość, albo odejdzie cichym wspomnieniem przeszłości. A przecież to w przyszłości właśnie pokładam tak wiele nadziei. Jak zaufać czemuś czego nie widać i nie słychać?
Nie mogę przecież dreptać po tych schodach w nieskończoność, tym bardziej, że poranek i tak by ją zagłuszył swoim przebudzeniem, ziewnięciem połykającym najdrobniejszy dźwięk w przepastnej codzienności, narastającym nieznośnie pośpiechem i trudnym do ogarnięcia gwarem. Zbyt szybkim oddechem, szelestem naprędce przeglądanej gazety, której rozłożyste strony są niczym "efekt motyla". W jednym zakątku świata zatrzepocze skrzydłami, a w drugim staje się jego bezdennie brzmiącym echem. Przyszłość. Cisza wystukiwana rytmicznymi, ale również tak samo brzmiącymi uderzeniami obcasów o nierówności chodników. Swoją drogą ileż one sobą chłoną dźwięków, rozlewających się po powierzchni jakimś niepowstrzymanym strumieniem melodii, wnikając głęboko w rdzeń ziemi.
Świat zdaje się być nieustającym dźwiękiem. Brzmieniem.
Tymczasem pod koniec dnia, nim się spostrzegę, przyszłość zdąży być teraźniejszością, szybko odchodząc w przeszłość. Jak więc uchwycić przyszłość, której uchwycić nie sposób? Jak zauważyć jej przyjście? Tę wąską szczelinę nadziei nieznanego.
Kapcie nadal szurają. Zegar z wdziękiem kroi kolejny kawałeczek czasu odkładając go na odsuwający się ode mnie porcelanowy talerzyk. Trzeba wielkiej delikatności, aby go nie stłuc.

Lepiej więc może myśleć o czym innym
nie o mnie
nie o tobie
o rzeczy niewymiernej
o rzeczy nieodbitej
w szkle przejrzystej zieleni -
ona żyje dłużej
i prawidłowiej


fragment wiersza Jarosława Iwaszkiewicza
Sierpień nad rzeką
wyd. Czytelnik, Warszawa 1977



Pastylka przeciwbólowa

Wszyscy mam jakąś szufladę, w której trzymamy  swoje sekrety, niektóre są schowane bardzo głęboko. A jeden leży w oddzielnej szufladzie, której nigdy nie otwieramy.
Zapach porannej kawy posłodzony kilkoma dniami urlopu nadaje jej wyjątkowy smak. Delektowanie się niespiesznym czasem, w spowolnieniu, jakby wbrew niezmienności z jaką czas wystukiwany jest przez stary zegar na ścianie. Zdejmuję pomarszczoną warstwę cienkiego kożucha odsłaniając tym gładką powierzchnię mlecznej kawy. Gdyby tak można było z siebie zdjąć wszelkie zagniecenia, wyprostować zmarszczki, siateczkę poplątanych myśli, odpocząć od nich, od siebie samej, wyjść z wąskiego korytarza zawężonych ostatnio ścian egzystencji, by rozłożyć szeroko ramiona i objąć nimi, jakiś zakątek aksamitnej samotności.
Obejmuję książkę i jedną z takich historii, która rozczula, budzi czułość, do której chce się przytulić, być blisko postaci wpisanych między kartki. Uszczknąć z odrobiny ich niespiesznego uczucia, tkanego powolnością zdarzeń, rzadkością spotkań, swoistym smakowanie dojrzałości, bez młodzieńczego pośpiechu i niecierpliwości.
Miłość potrzebuje powietrza i ciszy. Mamy ciszę, ale nie mamy powietrza. Abram przestał rozwodzić się nad tym, jaki jest stary i że nie ma sensu spotykania się raz, najwyżej dwa razy w roku. Już nie mówi, że w każdej chwili może umrzeć. Myślę, że teraz martwi go tylko, że nie jest pewien, czy możemy zostać kochankami. Że przegapiliśmy ten moment. Mnie przestało to martwić; wcześniej czy później staniemy naprzeciwko siebie nadzy. Tego też musimy spróbować. Chętnie poczekam.
Mnie samej trudno było poczekać, aż książka zastuka do moich drzwi. Nie wychodziła z mojej głowy od kiedy przeczytałam o niej na blogu Remka Grzeli. Oczarowuje od pierwszego z nią spotkania. Otula aksamitem, delikatnością, jaka otacza dwoje ludzi zatrzymanych w czasie, w promieniach gorącego słońca prześlizgującego się po rozgrzanej posadzce hotelowego tarasu w Izraelu.
Ona - żyjąca pomiędzy książkami i szkicami swoich obrazów i On, z  jego teraźniejszą przeszłością. Przechadzający się między alejkami Paryża, w deszczu szemrzących słów, ale i powietrzu ciszy. Jest się tak daleko od nich, a jednocześnie tak blisko.
Deszcz za oknem drepcze po parapetach. Ja drepczę za nimi. Za Abramem.
Abram jest piękny. Abram jest stary. Abram jest normalny. Próbuje dogrzebać się do jego przeszłości, by znaleźć tam odrobinę szaleństwa, ekstazy, namiętności, melancholii, rozpaczy. Nie jest to łatwe.
Chciałoby się wyciągnąć dłonie, by poczuć pod palcami jego wysokie czoło pozbawione zmarszczek, naciągniętą skórę, której nie pozwala nawet na najdrobniejsze rozluźnienie, jakby w obawie, że sam się wtedy rozsypie na drobinki skrywanych wspomnień. Mocne brwi osłaniające bystrość jego spojrzenia, łagodny profil,  wyraźnie zarysowane wargi  i zaciśnięte usta, które tak wielu słów nie chcą wypowiedzieć, zamykając je w milczeniu. Tak niewiele dopowiadając do "Opowieści dla Abrama", które Ona postanawia snuć dla Niego, składając w całość  tę część jego samego, którą zachowywał tylko dla siebie. Jakby bojąc się obnażenia. Nagości własnej przeszłości.
- Abram, nie bój się - mówię. Im mniej wiem, tym łatwiej byłoby o tobie pisać. Nie rozumiesz?  Ale ja nie będę pisać. Jest już tyle książek o mnie, o tobie, o Mani. O nas wszystkich.
Nieśmiertelnych. Abram i ja przeżyliśmy. To stwarza swoistą, wzajemną czułość, która jest czymś oczywistym, nie trzeba nic mówić.
Z każdą kolejną kartką, bezimienność narratorki sprawia, że mogę się wprosić do jej życia. Dostaję od niej urlop od samej siebie. Z ulgą biorę na siebie jej sześćdziesiąt lat doświadczeń i staję się kobietą oddającą się czytaniu książek i przeżywaniu swojej dojrzałości, byciem tylko dla siebie samej, dopóki nie poznam Abrama. Dopóki nie przylgę do jego nieskazitelnie skrojonego garnituru, z czasem próbując odnaleźć pod tym gładkim materiałem splątane losy tego, który przeżył samego siebie, ze świadomością życia z piętnem Holokaustu, wpisanego w jego spowolniony wiekiem krwioobieg.
Trudno mi się rozstawać z Abramem, pragnąc chwil, w których go odnajduję po omacku między niedopowiedzianymi słowami, poznając fragmentarycznie, po drobnych kawałeczkach sklejanych z dwóch życiorysów: obecnego i przeszłego, zakreślonych wydarzeniami minionej historii. I wracam do siebie samej, jedynie wtedy, kiedy ustępuję Jej miejsca, oddaję im strefę intymności, którą mają tylko dla siebie. Kiedy dotykają swoich ciał nieporadnie, a jednocześnie z tak wielką delikatnością, z jaką dotyka się zaschniętych ran. Schowani przed światłem świata, tylko dla siebie, w ciemności rozbijanej jedynie przyspieszonymi oddechami i drżeniem dotykających się dłoni. I tylko czasami patrzę na swoje ręce i odkrywam, że mimo pieszczot Abrama wyglądają staro.
Ale może to Abram młodnieje, dzięki niej. Dawanej mu na nowo przeszłości, jej scenariuszowi na jego życie, pozwalając mu cofnąć czas, dostrzec wielkość człowieka w padole ludzkości czasu wojny, znowu poczuć się młodym i silnym, choćby w bezsilności dokonywanych wyborów. W jakiś sposób oddalając od niego starość i śmierć, ale też i od siebie, bo odkąd poznałam Abrama, odkładałam śmierć do następnego spotkania. Przy życiu trzymał mnie na odległość bardzo stary mężczyzna. Niczym Bóg.
"Opowieści dla Abrama" Janiny Katz to książka wyjątkowa. Książka ciszy i powietrza.
Z oknem już ciemno. Ostatni łyk kawy już zimny.
Biorę głęboki oddech.
Marzę o powrocie do czasu, gdy tylko jedna książka zawierała porcję prawdy, porcję piękna i porcję pocieszenia na każdą porę roku.  Taka książka mogłaby być pastylką przeciwbólową, w sensie fizycznym i psychicznym. Wiem, że istnieje.
To "Opowieści dla Abrama". Moja pastylka przeciwbólowa.


fragmeny z "Opowieści dla Abrama" Janiny Katz
wyd. Czarna Owca, Warszawa 2010



nie Paryż, ale uliczka Wiednia... 

Przyśnić sen

Patrzę na kształt dłoni, które codziennie rano zmywają z mojej twarzy senne rozedrganie niepotrafiące, swojej imaginacji, umiejscowić w budzącej się rzeczywistości. Pozostając po drugiej stronie nocnej kliszy. Przyglądam się źrenicom, które ukrywają się także w czyichś oczach, których na co dzień nie widzę. Zamiast nieskazitelnego błękitu jest ciemny kolor ziemi. Palcem rysuję swój profil na zaparowanym lustrze. Wydaje się znajomy. Niczym wycięty z jałowego papieru. Ostre kontury bez barw. Potrzebuję kolorowego tła by zaistnieć. Odciskając ślady palców próbuję poczuć znajomy dotyk. Niczego nie czuję. Powinnam. Może choć trochę.
Ostatnio czuję się jedynie negatywem, odbiciem czyjejś w moim życiu nieobecnej obecności. Mocno ściągam gumką ciemne kosmyki włosów. Powinny być przesypującym się przez palce pszenicznym złotem.
Próbuję dociec skąd tak naprawdę przyszłam, gdzie jest prawdziwy początek mnie samej. Wrócić tam, gdzie w swojej własnej połowie przynależę. Wychowana na obcym kawałku danej mi ziemi odczuwam ją jako swoją własną, a przecież w pełni nie jest przynależną do mnie. Darowaną jedynie. A może aż tyle. Dzisiaj smakuję gorycz źródła własnego jestestwa. Chwilowy powrót do utraconego początku stał się utratą równowagi. Wydawało się, że mam siłę, by to udźwignąć. Ugięłam się.
Zasypianie w poczuciu rozdwojonej przynależności i jednoczesnego odrzucenia.
Jak nigdy czuję się niewygodnie we własnej skórze. Próbuję ją zdzierać z siebie kawałek po kawałku szukając tętniącej prawdy na podszewce własnego życia. Tyle fastryg, na siłę poskładanych, niepasujących do siebie fragmentów. Kiedyś to dopasowywanie bolało. Wrastanie w inną ziemię, żyzną, wymagającą, ale dającą stabilność i poczucie bezpieczeństwa nie obyło się bez łez, buntu i odczuwania inności.
Dzisiaj wydaje się mieć słodki smak pełnej akceptacji. A jednak ciągły jej głód.
Od miesiąca budzę się kamieniem. Zimnym. Tak niewiele było potrzeba. Odrobiny ciepła, by nim przeniknąć i zatrzymać w sobie na dłużej. Deszcz za oknem zmywa złudzenia. Próbuję odnaleźć zabrane zabawki. Pusty domek dla lalek. Łamią się malutkie drzwi. Framuga stara i słaba. Ustawiam poprzewracane mebelki. Parę porwanych szmatek owijam wokół nadgarstków, aby nie czuć przyspieszonego tętna.
Ukojenie przynosi sen.
Jak go przyśnić? Znika w szczelinach okien niepewności przebudzenia.

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...