Staw Malczewskiego

"Przed Radomiem dwie rzeczki, pierwej Radomka, a potem Mleczna. Dawniej wjeżdżało się tu w przedziwny tunel wierzbowy nad mleczną i na most nad tą rzeką. Dziś wierzby są wysieczone, a most pozbawiony swej ozdoby".
Powietrze zatrzymało się w ciężkim oddechu stojąc nieruchomo niczym Pomnik Czynu Legionów na rynku. Gdzieś za ścianą przeszłości szeptał zamknięty obszar nietykalności, oddzielenia od prawa do życia sprzed siedemdziesięciu lat. Przyklejony do murów pamięci niczym plaster na wciąż krwawiącej ranie. Miejscami, przyschnięty ból i odbicie krzyku, odklejają się płatami wspomnień z pomarszczonych kamienic. Ani śladu ptaków i dźwięków drepczących stóp. Puste, zawieszone w przestrzeni balkony trwają uchwycone, resztkami zaginionej egzystencji, fasad starych domów. Bramy niczym smutne oczy zaglądają we wnętrze spowolnionego życia, w niedzielne popołudnie. Myślami próbuję poruszyć własną wyobraźnię spoglądając na dwie drobne, przytulone do siebie kamienice: domy Gąski i Estery. Puste krzesełka zapraszają, by przysiąść na chwilę, zadumać się nad wszechogarniającą ciszą zanurzając się w zagłębieniu czasu. Gwar musiał rozprzestrzenić się poza granicami wyznaczonymi moją obecnością na kawałku staromiejskiego trotuaru.
Strzepuję z siebie ciężar podróży. Lżej. Zwiewniej.
Cisza prowadzi schodami w przestronne wnętrze dawnego Kolegium Pijarów. Niepewnie otwieram drzwi Muzeum Jacka Malczewskiego. Chłód, błogi w dość upalny dzień, który takim się wcale nie zapowiadał.
Przestronne sale wystawowe. Przestronność malarstwa Jacka Malczewskiego. Odbicie jego myśli, poszukiwań - tych artystycznych i życiowych powinności, roli artysty w świecie. Powoli wtapiam się w nurt symboliki, drugoplanowej, a jednocześnie najistotniejszej w swojej obecności na płótnie skropionym twórczym natchnieniem, swoistym „Błędnym kołem” artystycznego powołania.
T a l e n t   m a l a r s k i   Malczewskiego, pomimo ogromu treści myślowej, jaką zawierają jego obrazy, nie przestaje ani na chwilę iść za czysto malarskimi celami, za doskonałością odtwarzania kształtu, za szukaniem dobrego rozwiązania zagadnień światłocienia. Talent ten opera się stale i ciągle o naturę i, jakkolwiek daleko w niezmierzony świat uczuć i myśli sięga wyobraźnia artysty, jego malarstwo nie przestaje patrzeć, ze ścisłością przyrodniczego badacza, na budowę ludzkiego ciała, nie przestaje studiować natury, dążyć do opanowania wszystkich przejawów jej kształtu, starać się o  wprowadzenie jej żywej, drgającej całą niespodziewanością przypadkowych zjawisk. Podczas kiedy Malczewski poeta snuje głęboką treść myślową swego poematu, Malczewski malarz z niezrównanym mistrzostwem buduje płaszczyzny ludzkiego ciała, przynosząc je bezpośrednio z natury do obrazu, z całą świeżością studium, robionego z wyłączną tendencją ścisłego przestudiowania i dokładnego poznania zjawiska wzrokowego (...)  Malczewski - to głęboki poeta  
i  o g r o m n y,  d o   s a m e g o   d n a   o r y g i n a l n y   t a l e n t   m a l a r s k i, złączeni w jednym człowieku.
Złączenie. Z pasją, malarstwem, słowami zapisanymi kroplami farby przenikającymi przez skórę, jak przez splot włókien tworzących jednolitą warstwę odczuwania.
Złączenie. Także duchowe, w progach bazyliki katedralnej, z zewnątrz poddawanej renowacji, przez co, nie zapowiadającej piękna drzemiącego w jej wnętrzu. Koronkowe detale, witraże rozpraszające wielobarwne światło, ciepłem wlewające się w boczne nawy, jakby wypełniając je tchnieniem wyciszenia. Misternie rzeźbione figurki świętych i opiekuńczych aniołów wstrzymują oddech. Gotyckie sklepienia jak rozpostarte skrzydła opatrzności czuwające nad miękkim rozmodleniem.
"W Radomiu musieliśmy przenocować i dopiero nazajutrz rano po drodze zmytej deszczem, pod niebem oczyszczonym z chmur, lecz zimnym, jechaliśmy dalej".
Zostawiam zarys miasta, odbijającego się w gładkiej tafli Stawu Malczewskiego, wijąc się źródlaną wstążką Malczewskiego potoku.













fragment z tekstu Stanisława Witkiewicza
Jacek Malczewski (Fragment), "Krytyka" 1903, z.2.
datowany Zakopane 1901
oraz fragmenty z "Podróży  do Polski" Jarosława Iwaszkiewicza
wyd. PIW, 1979

Życio-czytanie. Końcówki.

Po wielokroć, czytając różne recenzje książek, choć sięgam po nie już po przeczytaniu książki by pozwolić najpierw przyjść jej do mnie w swojej tajemnicy, zadawałam sobie pytanie: co jest powinnością krytyka literackiego?  Z odpowiedzią przyszedł, któregoś listopadowego dnia, Henryk Bereza, w swojej rozmowie z Adamem Wiedemannem i Piotrem Czerniawskim:
Mieć najlepszą dobrą wolę, żeby nie zrobić nic złego wobec literatury. Żeby zdawać sobie sprawę, że zajmowanie się literaturą, jeśli tutaj w grę wchodzi jeszcze jakiś rodzaj autorytetu, jest zajęciem tak odpowiedzialnym i tak skomplikowanym jak odpowiedzialność chirurga, który operuje żywe serce lub żywe oko. Nie powinno podsuwać rozstrzygnięć, jaka ma być literatura, jak ma kto pisać, bo żeby wiedzieć, jak ma kto pisać, to trzeba wiedzieć, co ten ktoś w ogóle może zrobić. Bo nie jest tak, że każdy, kto chce, to będzie robił w literaturze, takiej możliwości nie ma. Jeśli ja się jakimś autorem interesuję (...) to dzieję się tak, że jestem wplątany w los tego autora.
Wtedy łapiąc się łapczywie "Końcówek" Henryka Berezy, by opleść nimi własne obcowanie z literaturą, przysłuchiwałam się rozmowie szeroko rozpostartej między życiem, prozą, literaturą, a szczęściem, spełnieniem, światem rozległych doświadczeń mając przed oczami człowieka wiodącego życio-czytanie, żyjącego między książkami, jakby dla nich właśnie, które nieodwracalnie wtapiały się w jego gęste poranki, jednocześnie w jego czytaniu istniejąc w dwójnasób, bo jak wyznaje Henryk Bereza: To, co się stało - tak można powiedzieć analogicznie do terminu życio-pisanie, które wymyśliłem dla Stachury - można nazwać życio-czytaniem, w każdym razie to było czytanie współtwórcze, kreacyjne może trzeba by powiedzieć (...) ja czytałem artystycznie, to znaczy wprzęgałem się w procedury twórcze, bo przecież czytanie rzeczywiste jest współtworzeniem, dzieła literackie, dzieła poetyckie nie istnieją po prostu jako zapisy. Prace akademickie dla innych prac akademickich to są teksty, natomiast działa literackie są dziełami, które istnieją dopiero w tym procesie, jakiego wymaga czytanie, i ja już wyłącznie się nastawiłem i tutaj już z pełną świadomością i z pełną konsekwencją do tego się zabrałem. I stąd taki jestem zdewastowany i zużyty w sensie duchowym, ponieważ ja uprawiałem jakiś rodzaj twórczości na tak rozległych planach.
Takiego duchowego zdewastowania i zużycia pozazdrościłam, bo zjawiskowo jest móc żyć tak, by stapiać się w jedności z dziełem literackim, wysysać z niego kwintesencję i prawdziwość przekazu, bogacić się wraz z kolejnym fragmentem prozy wykraczającej poza druk pozostawiony na białej kartce. Nadając jej, własnym czytaniem, formy, kształtu, odrębnego istnienia w jednoczesnym zespoleniu. Samemu oddychając, żywiąc się i żyjąc dzięki prozie literackiej.
Dzisiaj, Henryk Bereza, zostawił te historie zamknięte pomiędzy okładkami, zamykając może najciekawszy rozdział - swojego bogatego życia. Zawężając swoje rozległe plany do skrawka ostateczności. On, wplątany w losy autorów, z nimi serdecznie zaprzyjaźniony, uznawany za jednego z najwybitniejszych krytyków literackich, odkrywcę Edwarda Stachury i Marka Hłaski, redaktor miesięcznika "Twórczość", sam o sobie i własnej szczęśliwości w życiu mówił:
Ja nie wiem, moje rozumienie człowieka, świata, i to niezależnie od wszystkiego dobrego, co mógłbym o człowieku i świecie powiedzieć, jest u swoich podstaw tragiczne. Znaczy, wydaje mi się, że człowiek właściwie może nie czuć tragizmu istnienia właściwie tylko wtedy, gdy jest głupi. Jeśli nie jest głupi, jeśli ma wrażliwość, ma wyobraźnię, to tragizm musi być fundamentem jego stosunku do świata, co oczywiście nie oznacza, że musi przybierać maskę tragiczną i biadolić bez przerwy i mówi o tragizmie egzystencji. Ja na przykład im bardziej jestem tragiczną postacią, tym łatwiej mi przychodzi dostrzeganie przyjemności życia i te przyjemności są mi dostępne w najprostszej postaci, ja na przykład czuję się szczęśliwy, jeżeli budzę się rano i jest nie słońce, bo w pokoju nie ma słońca rano, ale odbicie słońca i to moje mieszkanie, ono jest zaniedbane, ale ma pewną harmonię kolorystyczną, w nim jest jasności, złocistości w nadmiarze, a tam portret jeszcze z odbiciem słońca w oknach budynków naprzeciw, daje to poczucie złocistości, słoneczności i taka złocistość, słoneczność śni mi się się czasem i ja w śnie też jestem w słonecznościach, w jasnościach, w złocistościach, i to jest ogromną radością, ja potrafię się z czegoś takiego cieszyć. Cieszyć się potrafię z zasłyszanego na ulicy słowa, z dobrego powiedzenia znajomych przy kawiarnianym stoliku, albo w ogóle jakiegoś ładnego powiedzenia, bo jednak moja wrażliwość na dobre powiedzenie jest większa, jeżeli to możliwe, niż wrażliwość na słowo zapisane, na tekst literacki, a oczywiście tekst literacki także mi daje ogromne, ogromne radości (...). Sztuka jest łaską, którą nam dano, żeby w nieszczęściu, w tragizmie, w uplątaniu, w całej koszmarności świata była jakąś jasnością, jakimś promieniem dobra. Jeśli przyjąć, że jestem z przekonania, z filozofii, człowiekiem tragicznym i absolutnie mógłbym się tutaj podpisać pod wszystkim, co na temat tragizmu egzystencji pisała Pascal i inni myśliciele podobnego typu, jeśli przyjąć, że to jest mój fundament, to na tym fundamencie mogę budować jeszcze najrozmaitsze radości, wśród których radość obcowania ze sztuką słowa jest radością największą.
Adam Wiedemann: Myślisz czasem, że to co piszesz, jest pisaniem dla potomności? Umiesz sobie tę potomność wyobrazić?
Henryk Bereza: Nie mam żadnych złudzeń co do możliwości oddziaływania na jakąkolwiek przyszłość. Myślę, że dla tych, z którymi mnie już los związał, będę istniał także po śmierci, jako punkt odniesienia czy jako jego brak.


Henryk Bereza (28 października 1926 - 21 czerwca 2012)

fragmenty pochodzą z książki "Końcówki. Henryk Bereza mówi"
Adam Wiedemann, Piotr Czerniawski
wyd. Korporacja Ha!art, Kraków 2010

Rzeczywistość doświadczalna

W jakiś naturalny sposób, po spotkaniu z "Cadykiem i dziewczyną" Anny Boleckiej, sięgnęłam po książkę przepełnioną rzeczywistością legendową. Nazywam ją legendową, przekazane bowiem przez tradycję opowieści, którym podjąłem się nadać tu odpowiednią dla nich formę, nie są kronikarsko wiarygodne. Pochodzą od ludzi ogarniętych zachwytem, którzy we wspomnieniach i zapiskach utrwalili to, co - będąc w stanie owego zachwycenia - uznali za prawdziwe lub też sądzili, że za takie uznali, a więc zarówno to, co wprawdzie się wydarzyło, lecz było dostępne jedynie oku człowieka trwającego w zachwyceniu, jak to, co nie zdarzyło się tak, jak o tym opowiedziano i jak zdarzyć się nie mogło, lecz co dusza człowieka trwającego w zachwyceniu odczuła jako całkiem rzeczywiste, toteż ów człowiek opowiada o tym, jak o czymś najzupełniej rzeczywistym. Muszę więc nazwać to rzeczywistością, rzeczywistością doświadczalną przez dusze trwające w zachwyceniu, czystą i niewinną, w której nie ma miejsca na zmyślenia i dowolność.
Po rzeczywistość literacką, o której Marek Radziwon napisał, że "są co najmniej dwa powody, dla których warto sięgać po książkę Bubera. Pierwszy jest ogólny - Martin Buber, autor m.in. Drogi człowieka według nauczania Chasydów i powieści Gog i Magog, to jeden z najznakomitszych znawców i interpretatorów chasydyzmu, a jego praca to pozycja klasyczna i obowiązkowa dla wszystkich interesujących się mistyką żydowską przełomu XVIII i XIX wieku. Drugi powód jest nasz, lokalny - to osoba polskiego tłumacza i edytora "Opowieści chasydów" - Pawła Hertza."
Sięgnęłam. Może też dlatego, że moje dni przelewają się ostatnio szerokimi strumieniami między palcami, wsiąkając w piętrzący się kurz po stopami i nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Najchętniej uchwyciłabym te strumienie, zebrała w dzbany i przelała je od nowa, powoli, kropla po kropli doświadczając każdej umykającej między palcami chwili. Może też wtedy, cedząc każdą kroplę przez gęste sito świadomego doświadczania, gdzieś na przepastnym dnie mijającego dnia spostrzegłabym lśniący samorodek szczęścia zbudowany z atomów drobnych zachwytów, które zdają się aż nazbyt drobne, by udało się je wyłuskać z poszarzałej rzeczywistości. Mogłabym wtedy tę drobinę ułożyć w zagłębieniu dłoni, jak w łódce ratunkowej i ochronić przed utonięciem w pyle pozostającym za mną po niedogonieniu własnego zmęczonego cienia. Zatrzymać kruszynę zachwytu na dłużej, wtapiając we własne odczuwanie.
Wychwytuję słowa.
Rabbi Heszel powiedział: "Człowiek powinien być jak naczynie, które chętnie przyjmuje w siebie to, co w nie wlewa jego właściciel, obojętnie czy będzie to  wino, czy ocet".
Może zatem całkiem niepotrzebnie szukam dzbanów, w które mogłabym wlać już raz przelaną wodę, może muszę sama być naczyniem napełniając siebie doświadczeniem każdego dnia, aż po brzegi własnego istnienia, aż na granicę własnej wytrzymałości, tak, by poczuć mijający dzień i nie dopuścić do utonięcia we własnej nieuwadze najdrobniejszych zachwytów.
Martin Buber autor "Opowieści chasydów" zanotował: "Nauka chasydzka to nic innego jak wskazanie, że należy żyć w zachwyceniu, w pełnej zachwytu radości".
Jak uszczknąć tej zdolności, wyjąć ją z rozległych ram nauki chasydzkiej i zakorzenić w swojej prozaicznej rzeczywistości?

fragmenty z "Opowieści chasydów" Martina Bubera
w tłumaczeniu Pawła Hertza
wyd. W drodze oraz Fundacja Zeszytów Literackich, 2005

oraz fragment recenzji Marka Radziwona

Wrzenie świata

Nawet jeśli książka trafi do jednej osoby, jeśli pobudzi jakąś strunę wrażliwości, 
to spełni swoje zadanie - Anna Bolecka

Gorący lipiec 2009 roku. Dwa dni jazdy samochodem z Orlando do Chicago, a ja niczego nie widziałam poza kartkami książki, niedosłyszałam. Wrzenie świata było poza mną. Wrzenie świata było we mnie. Drgnęła jakaś, uśpiona dotychczas, struna wrażliwości.
Stałam się jedną z "Uwiedzionych" - po trosze Peterem, który odmienia się wraz z kolejno poznawaną postacią wijącej się przez oszalały, od wojny, kontynent. Trochę Łucją ciągle dotykającą swoich najboleśniejszych ran skazując się na wieczne cierpienie, Helgą wołającą do Boga i Erichem wołającym o prawo do prawdy o sobie samym. Każde z nich zostawiło we mnie cząstkę siebie. Drżenie. Z każdym z nich się utożsamiałam, bo każde z nich było wołaniem o miłość, choćby słabą, zawieszoną miedzy niebem a ziemią.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że sama za parę lat zaznam stanu przebywania "miedzy niebem a ziemią". Tymczasem wróciłam do domu, choć już nie całkiem do siebie, nie do tej samej, bo już całkowicie uwiedzionej. Zaczęłam szukać 'Kochanego Franza', i choć na niego nigdzie nie natrafiłam, to znalazłam "Concerto d'amore". Zagrało przejmująco, zespalając kawałki minionych dziejów i przynależności autorki do jej przodków i historii rodzinnych. Od tego momentu stając przed sklepem "Wedla' na Szpitalnej w Warszawie czuję już nie tylko słodki smak czekolady, ale i serce tej kamienicy, sylwetkę jej projektanta, Franciszka Braumana.
Stałam się zachłanna. Swoiste zaspokojenie znalazłam na chwilę przysiadając na "Białym kamieniu". Doznanie czysto metafizyczne. Magia. Mistyka. Nieokiełznany w swojej nieograniczoności "literacki kosmos", wszechświat Anny Boleckiej, któremu nie sposób się nie poddać, nie dać poprowadzić mleczną drogą dosięgając gwiezdnego pyłu jej krystalicznej prozy. Zamieszkuję w Kuromękach, na obrzeżu wsi, gdzieś "pomiędzy", wtapiając się w spokojne życie wielokulturowego skrawka ziemi, gdzie jak w wiklinowym koszu splatają się różnorodne witki tworząc spójną całość. Sama daję się opleść i wpleść w życie w zgodzie z naturą przyrody i naturą człowieka, gdzie w ciszy, która nas otacza, można czasem usłyszeć dalekie głosy. Wydaje się, jak gdyby mówiło jednocześnie wielu ludzi stojących pod wielką ścianą. Jeden z nich odchodzi na bok, zbliża się. Teraz słyszysz wyraźniej, słowa nabierają sensu. Jego głos cię przyzywa. Wchodzisz do jasnej kuchni. Na łóżku siedzi ktoś, kogo widzisz pierwszy raz w życiu. To najbliższy ci człowiek na ziemi. Patrzycie na siebie. Czujesz, że to początek świata. Twojego świata.
Stał się też i moim światem. Początkiem i bezgranicznym zachwytem, przynależnością do nieskazitelności prozy Anny Boleckiej, zawartej w niej przejrzystej prawdy, namacalnie odczuwanej, "sprawiającej wręcz fizyczną przyjemność" jak określił stan przechodzenia przez prozę Anny Boleckiej, Tadeusz Nyczek.
Mijają cztery lata.
Chłodnawy czerwiec roku 2012. Kwadrans jazdy samochodem z Żoliborza na Powiśle. Wrzenie świata przede mną. Wchodzę w progi Instytutu Reportażu, gdzie w pomieszczeniu niewielkim, pełnym uroku, zapachu kawy i kuszących grzbietów książek, mieści się cały świat. Za chwilę miałam stanąć przed takim całym światem, literatury nieskazitelnej, skupionej w osobie mojej ulubionej powieściopisarki, jednej z niewielu kobiet-pisarek w moim czytelniczym jestestwie. Jednocześnie na pewno najważniejszej. W torbie jej najnowsza książka "Cadyk i dziewczyna' szeleści poprzyklejanymi karteczkami. Kartka, można powiedzieć, że ta powieść od niej wzięła swój początek. Wyrzucona z przepaści zagłady, z progu między życiem a śmiercią.
Anna Bolecka zapala świeczkę. Światło pamięci. Płomyk łączący ludzi w obrębie pewnej historii scalającej losy "Cadyka i dziewczyny', ale też jakby będący symbolem iskrzenia jakie wytwarza się między czytelnikiem a pisarzem. Rzadkiego, a jakże cennego momentu, kiedy mogą spojrzeć sobie w oczy, tak jak przyglądamy się zaszyfrowanemu przekazowi schowanemu za zgrabnie wyprofilowanymi literami. Próbujemy go odczytać, przydając mu dozę własnej wrażliwości, ale też z odczuwania autora czerpiąc. Może w ten sposób kradniemy kawałek ich własnej duszy. Może wtedy tworzy się najcenniejszy rodzaj nierozłączności.
Remek Grzela wprowadza zebranych w literacki świat Anny Boleckiej. Chłonę każde zdanie, spojrzenie autorki zza okularów, jej łagodny uśmiech. Tę łagodność wyczytuje się spomiędzy gęstych linijek jej powieści, choć kłębi się w nich wrzenie całego świata, to w samym jądrze życia, w sercu ludzkości można uchwycić delikatną nić rozwijającej się nieśmiało miłości.
Dopiero po latach zrozumiał, że raz zaznana miłość potrafi wypełnić życie wewnętrznym blaskiem, a jej trwanie jest jak istnienie umarłej gwiazdy, której światło wędruje do nas, pokonując przestrzeń tysięcy świetlnych lat.
Miłości odmieniającej, wypełniającej najdrobniejszą komórkę istnienia, pozwalającej dojrzeć do dziejących się wokół wydarzeń, a przede wszystkim dojrzeć samemu do własnej przynależności do tego świata. Choćby najbardziej okrutnego. Odnalezienia w nim własnej drogi, powinności, przeznaczenia, umiejętności usłyszenia swojego losu, odnalezienia w nim sensu. Odkrywając w sobie pokłady harmonijnego spokoju i pokory, bo jeśli nawet pozostanie nam tylko jedna ciasna uliczka, którą popędzą nas gdzieś w niewiadomym kierunku, to przecież nad nią jest całe niebo.
W coraz bardziej, dla mnie, zawężającej się uliczce współczesnej literatury, biorąc do rąk powieści Anny Boleckiej mam przed oczami całe niebo nieskazitelnie czystej, przejrzystej prozy, dzięki której mogę dotrzeć do istoty własnych przeżyć. I mogłabym powtórzyć za Polą, bohaterką "Cadyka i dziewczyny", odnosząc je do twórczości Pani Anny, że to jej słowa są niczym kamienie wyznaczające drogę, którą zaczęłam iść, wiedząc, że z niej nigdy nie zawrócę, że chcę iść dalej niedowidząc, niedosłysząc września świata, schowana w cieple słów, przejmującej mądrości i prawdziwego posłannictwa w otwieraniu oczu i umysłu, w odkrywaniu najczulszych miejsc.
Być może człowiek osiąga swój pełny ludzki wymiar chodząc, a nie pełzając, ale prawdą też jest, że najważniejsze ludzkie sprawy, nadające sensu życiu, rozgrywają się, gdy leżymy blisko ziemi.
Ja, osiągam cząstkę swojego ludzkiego wymiaru, leżąc, blisko prozy Anny Boleckiej. Nią oddychając. Dojrzewając, jako czytelnik i jako człowiek.

przytoczone fragmenty pochodzą z:
rozmowy Remka Grzeli z Anną Bolecką, która ukazała się w "Hotelu Europa"
wyd. Prószyński i S-ka, 2009
oraz książek Anny Boleckiej: 
Uwiedzeni, wyd. Czarna Owca, 2009
Concerto d'amore, wyd. W.A.B, 2004
Biały kamień, wyd. słowo/obraz terytoria, 2004
Cadyk i dziewczyna, wyd. Czarna Owca, 2012

Przełamując swój intymny świat wewnętrzny

Naprawdę w nocy, przy przebudzeniach, myślę innymi warstwami siebie, i to, co się w nocy jakby rodzi, jak tylko wchodzę w życie praktyczne, w stosunki między ludźmi, w pracę powiązaną z konkretnymi planami (pośpiech, telefony, listy żądające natychmiastowej odpowiedzi), i człowiek obrasta jakąś skorupą, bez której każdy czyn praktyczny mi się zdaje niemożliwy. Ale skorupa, która obrasta myśli tamtejszej nocy, powoduje, że po jakiemuś te myśli przestają istnieć w sensie żywego, wewnętrznego w tobie istnienia. Więc znowu stwierdzam zupełną niezdolność ogarnięcia w sobie tej  j e d n o ś c i,  jedności życia wśród tłumu i niepodległej samotności.

Senność gęsto przylgnęła dzisiaj do powiek łapiąc się rzęs, jak szczebelków ograniczających zsuwanie się kołdry podszytej niedospaniem. Nazbyt niskie ciśnienie rozwinęło się ciężkim welonem wilgoci w oknach. Szukałam przebudzenia z zamkniętymi oczami, stopami próbując wyczuć nastrój leniwie przeciągającego się poranka. Śpiąco. Zapragnęłam jeszcze złapać za rąbek odsuwającej się noc, wtulić w jej ciepłą senność, gęstość snów, nieprzeniknioną ciszę, która jak grube płótno przyjmowała wszelkie odgłosy i barwy życia jedynie powierzchownie, bo gdy ją rozkroić, ostrzem spadającej gwiazdy, ukazałaby się jedynie aksamitna gładkość ciemności. Nieprzenikliwość.
Dzień. Świtało uwydatniało nieszczelności w okiennicach. Zapragnęłam, jak Józef Czapski, rozpocząć nowy dzień słowem "przebudzenie", które jednak, jak bańka mydlana, pękło jeszcze przed wypowiedzeniem i  opadało przemokniętymi od deszczu kroplami bezdźwięcznego ziewnięcia. Pierwszy, płytki oddech poranka przylgnął lekko do poduszki. 
Józef Czapski. Powracający do mnie nieskończenie. Jeden z "pisarzy zbójnieckie" Wojciecha Karpińskiego. Dla mnie, obok Jarosława Iwaszkiewicza i Konstantego Aleksandra Jeleńskiego, jeden z najważniejszych twórców w moim własnym, wewnętrznym świecie. Jego ‘Wyrwane strony’ nieprzerwanie kruszą się w drobne płatki opadając na usta, przydając im uśmiech zawstydzenia, że tak często je wypowiadam. Wszak przysłaniam nimi bladość swoich warg. Próbuję uwypuklić każde słowo. Czasem przygryzam usta, jakbym chciałam skosztować plastyczności z jaką malował świat i swoją w nim czułą sylwetkę, bo jakże smakowite było jego dążenie do doskonałości, artystycznej i życiowej. Ciągłe dobieranie odpowiednich farb i kolorów. Nadawanie kształtów.
I jego ciągłe "przebudzenia". Do nowego dnia, nowego obrazu, barwy, sceny uchwyconej w zatłoczonym paryskim metrze tętniącym porannym pośpiechem, kawiarni spoglądającej wielkim oczami na pędzące przed nią samochodami ulice. Na lustra, w których próbował dostrzec fragmenty samego siebie.
Cienie. Oczekiwanie. Walka, o kolejne przebudzenie, w sobie i dla siebie.
Tymczasem ja, nie mogłam się dzisiaj przebudzić. Ani do siebie, ani do otaczającego mnie świata. Przemoczonego przenikliwością. Jadąc do pracy patrzyłam obojętnie jak krople deszczu łączyły ze sobą niewzruszone, pośpiesznymi krokami przechodniów, pęknięcia w chodnikach. Jak rozłożyste parasole łączyły ze sobą całkiem obcych sobie ludzi, a aura łączyła się z niepogodą mojej duszy. Skulonej pod kołdrą niewyspania. Wewnętrznej samotności zamkniętej w skorupie obrosłej obumarłymi, w świetle dnia, myślami.
Już wieczór, przywitał mnie u progu domu. Dzień utonął niepostrzeżenie. Został jedynie mało widzialnym kręgiem w kałuży deszczu.
Noc drepcze po schodach szurając skrawkami zachodzącego dnia.
Jak zdobyć tę zdolność myślenia innymi warstwami siebie?

[...] wybieram parę książek, tak bardzo różnych światopoglądem, klimatem, a tak bliskich w czymś najważniejszym, w widzeniu najbardziej generalnych zagadnień, w przełamaniu poprzez swój intymny świat wewnętrzny.

fragmenty książki "Wyrwane strony" Józefa Czapskiego
oraz "Książki zbójeckie" Wojciecha Karpińskiego (cytat z "Ja" Józefa Czapskiego)
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...