Pokazywanie postów oznaczonych etykietą melancholia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą melancholia. Pokaż wszystkie posty

Cedzone słowa

Przeszłość daje się utrwalić jedynie jako obraz, który rozbłyska w momencie swojej nierozpoznawalności, aby już nigdy nie powrócić.
Joanna Ugniewska "Podróżować, pisać"

Wieczór opada niczym pozbawiona intensywności zapachu mgiełka porannych perfum. Bezdźwięcznie, jak w ciszy słychać umykający za rogiem czas. W kapeluszu i przydużym płaszczu zbierający ze sobą rozsypane w codziennym pośpiechu chwile. Cedzone, przez wąskie sito bezradnej niezgody na zapomnienie, słowa. 
Szukam istnienia. Sensu przemijania na kliszach wyblakłych zdjęć nim zatrą się figlarne kształty wspomnień, milczące kamienice niezamieszkałych pokoi, opuszczone w oknach firanki i zwiędnięte liście pelargonii. Zasuszone w wazonach szczegóły czułego uniesienia, nieodnalezione ziarenka piasku rozsypane w oziębłych nieobecnością żeberkach starego kaloryfera. Krople deszczu dudniące w wyciągniętych szyjach  rynien i rytmicznego skrzypienia przestarzałego szyldu patrzącego z naprzeciwka. Liczę opadające na chodnik litery. Szpary w nocnym śnie. Przepalone żarówki oświetlające nagość pustki. Wyblakłe tapety i porzuconą w pośpiechu pościel. 
Palcami wygładzam czapy śniegu na balkonie. Wargi wypełnia zamarzający smak goryczy. Zamykam w małej fiolce kruchość opadającej rdzy, daremność posiadania pamięci o Tobie, na wyłączność. Trzeba zrezygnować z pragnienia czekania na powroty.

Nieobecność

Chłód spływa między łopatkami prostując plecy. Brakuje mi tchu. Resztkami sił zmywam Twój oddech ze ścian przedpokoju. Zaciskam palce klejące się od bolącej gęstości wspomnień. Płuczę łzy w starej misce i wywieszam na sznurku. Wilgoć w łazience nie pozwala im wyschnąć. Kapią rytmicznie do wanny, nietaktowne w swojej nieustępliwej powtarzalności. Ciągną się za mną niczym melodia płynąca z radia rozbijając śmiertelną głuszę szpitalnej sali. Pozbiera myśli. Wypełni rozpacz skuloną na kuchennej podłodze jak osierocone dziecko. 

Zbieram tabletki. Flakoniki złudzeń. Dwa lata walki. Ktoś dzwoni. Nie mam siły otworzyć drzwi. Bezradność zawieszam na klamce i chowam do szuflady kolejną parę Twoich okularów. Przygniata wielość przedmiotów, nieprzeczytanych gazet, świętych figurek i nieomodlonych na kolanach różańców. Zimno. Nocą przychodzisz i wciskasz się pod moje powieki. Wtulam się w Twoją nieobecność szukając pulsu życia w załamaniu zimnej pościeli. Dusisz się i otwierasz oczy. Biegnę otworzyć okna. Zachłannie chwytam powietrze. Przyłóż swoją dłoń do moich ust. Proszę. Ucisz mój krzyk. Mamo.



Zawahał się na progu nowy dzień

(...) i piszę ci o wszystkim, co myślę i co czuję, to dla mnie konieczność.

Zawahał się na progu nowy dzień. I mnie nie było spieszno progu nowego dnia przekraczać. Nie wiem nawet, które za nas bardziej będące niepewnym tego, co budziło się jeszcze nieśmiało wraz z pierwszymi promieniami słońca, świergotem bezimiennych ptaków przysiadających na ogrodzeniu i dreptaniem szpaków we frakach urządzających sobie śniadanie na trawie. Drżenie niepokoju. Niczym poruszona w oknie firanka frywolnie poddająca się objęciom delikatnego powiewu rześkiego powietrza. Drżenie niepewności. Kiedy dłoń nieruchomieje nad powierzchnią czystej kartki czekającej na odciśnięcie się pierwszego słowa, jak stopy na równiutkim dywanie piasku nieporuszonym ruchem fali żadnego z miliona ziarenek.
Akt pisania, obsesyjnie przywiązany do stylistycznej doskonałości, do precyzji zdania i trafności wyrazu. I podobnie jak autor "Madame Bovary", bez wahania deklaruję, iż "celem jest styl". To wypatrywanie frazy doskonałej albo raczej jej obłąkańcze niemal wyobrażenie (...)
W filozoficznych rozważaniach, w poszukiwaniach sensu własnej egzystencji, pisanie spostrzegając jako ratunek i terapię, swoiste uleczenie własnych słabości i zwątpień. I nie sposób oderwać swojego spojrzenia przenikającego fragmenty „Dziennika intymnego” Henri Frederica Amiela czy dostrzegającego z okna pragnienia „Pani Bouvary” Flauberta. Przychodzi włóczyć się zapisując spostrzeżenia jak Rousseau czy Chateaubraind, próbując określić literacką przynależność między Północą i Południem, wybierając kierunek geograficzny wedle wyznaczonych granic przez Madame de Stael, przenikając wraz z Senancourem listowne zmagania „Obermana”, który pisarzem pragnie zostać, ale przede wszystkim po to, by zagadać pojękującą w nim smętnie depresję, by słowami zasypać otwierającą się pod jego stopami przepaść szaleństwa. W końcu ramy obrazów zapełniając zapisem myśli jak Delacroix, z porażają świadomością ulotności tego wszystkiego, co nie zostało utrwalone kroplami atramentu na kartce, gdzie  odnajduje się za zaułkiem każdego akapitu tragiczne zmagania ze własną nieporadnością, co sprawia, że tym bardziej nie sposób nie zawahać się nad sensem tego, co na co dzień staramy się zapisać własnym życiem topionym w grząskim potoku słów.
Jakże wtedy trudno zamknąć oczy, odwrócić wzrok już na zawsze naznaczony „Melancholijnym spojrzeniem” Piotra Śniedziewskiego, podczas gdy, spojrzenie to potrafi przekształcić się w przeraźliwą doczesność w odniesieniu do metafizycznego doświadczania egzystencji, ale  i realizowaniu się w twórczej powinności przez dziewiętnastowiecznych bohaterów literatury, pisarzy, malarzy i filozofów, dla których pisanie stało się potwierdzenie własnego istnienia i koniecznością zachowania swoich myśli w piśmie będącym schronieniem, "marzycielską medytacją", ale i efektem przepracowania swoich porażek, duchowej pustki, ale i oswojenia nieuchronnego nadejścia śmierci. Milczenia. Za nim kryjącego się końca niezapisanych na czas słów i wygaśnięcia na zawsze zamglonego spojrzenia jak na płótnach Turnera. Tego, które odbijało się w zmąconym zwierciadle i tego, które ujrzało świat takim, jakim go sobie chcieli wyobrazić, spostrzegając przez otwarte okno pragnienia wydobycia się w ograniczeń własnego istnienia przepełnionego bolesną pustką, "chorobą" życia., kiedy zdarzało mi się, rzadko, ale parokrotnie, zapomnieć, że jestem na ziemi jak cień, który się przechadza, ale niczego nie może posiąść.
"Melancholijne spojrzenie" Piotra Śniedziewskiego to zachwycający zbiór szkiców poświęconych dziewiętnastowiecznej melancholii w sztuce, a każdy z tych dziewięciu szkiców pod piórem autora stając się namiętnym spojrzeniem na akt pisania, w oczach czytelnika stając się wejrzeniem w siebie.
Zawahał się na progu nowy dzień. Dla tej niewielkich rozmiarów, ale gęstych prozą, książeczki nie zawahałam się zatracić w melancholijnym spojrzeniu, a może nawet nie zawahałabym się go dla niej utracić.

Piotr Śniedziewski "Melancholijne spojrzenie"
wyd. Universitas, Kraków 2011





W mianowniku niezmiennego trwania

Spróbowałam dzisiaj wystawić czubek nosa do ogrodu. Po paru dniach zamknięcia w papierowych ścianach pudełka od antybiotyku, szeleszczących płatkami od pastylek przeciwbólowych i sączących się gęstym syropem z babki lancetowatej zapragnęłam świeżości. Zapachu powoli oddalającego się lata, rudych rumieńców zbliżającej się jesieni. Chłodny poryw wiatru szybko wywiał mi te zamiary z głowy. Słońce rozpromieniające się na blaszanych listkach brzozy okazało się kusząco zdradzieckie. Schowałam się znowu w domu. Wtulona w ciepły koc snu gubię kolejne godziny. I nagle, jakby niepostrzeżenie,  nazbyt szybko, przychodzi chłód wieczoru. Ciemność wyglądająca coraz wcześniej zza regałów i ciche mruczenie śpiących spokojnie kotów. Palce z trudem odnajdują klawisze laptopa. Zdrętwiałe, może trochę jak moje uczucia, ostatnio. Skostniałe, w rękawiczkach nazbyt grubej skóry, stały się w swojej niewrażliwości boleśnie niezgrabne, jak słowa próbujące przedostać się przez obolałe gardło, dusząco suche i niewymownie podrażniające, każdą próbę wypowiedzenia buntu przeciwko dalszemu niedomaganiu.
Mam wrażenie, że świat mi się zawęził przez ostatnich kilka dni, że przenika obok mnie bez względu na to, co czuję i jak bardzo chciałabym mu towarzyszyć w tych codziennych wędrówkach po brzegach nowego dnia. On biegnie niezmiennie, ja stoję w miejscu, wytyczonym przez granice własnej bezsilności. Wtedy też budzi się we mnie melancholia, a może to po prostu wynik przebywania z samą sobą, własnymi demonami, odżywającymi tęsknotami za czymś całkiem nieokreślonym, jakby tęskniło się za jakąś brakującą cząstką samej siebie.
"Kto urodził się melancholikiem, sączy smutek z każdego wydarzenia", powiedział Freud. Jeszcze celniej ujmuje to portugalski pisarz Fernando Pessoa: "Nic które boli". Owo "nic" jest w bezpośrednim doznaniu tak suwerenne, że zdaje się trwać poza wszelką przyczyną jako czysta nieokreśloność: nie wiadomo skąd daje nie wiadomo co. "Nie wiadomo co", które nie wynika bezpośrednio z jakiegoś nieszczęścia, lecz jest nieszczęścia wszechstronnym poczuciem, doświadczeniem smutku tak uogólnionym, że zasklepiającym swe źródła, nigdy niezawartym w liczniku istnienia jako okazjonalna żałoba, zawsze w mianowniku niezmiennego trwania. 
Ataki kaszlu odrywają mnie od "Melancholii". Oczy tracą ostrość spostrzegania, litery zlewają się w czarne stróżki wiodące mnie donikąd. Na poddanie się "Melancholii" Marka Bieńczyka muszę mieć więcej siły i wyraźniejszą umiejętność widzenia. Nie mogę patrzeć na nią przez łzawą mgłę odbierającą jej przenikliwość z jaką została poddana w niewielkiej książeczce skupiającej w sobie tak niezwykłą moc przemawiania przez literacką i filozoficzną analizę jej własnego istnienia.
Wracam, wbrew sobie, do przebywania w mianowniku niezmiennego trwania w anginie, w gęstości lepkiego syropu i papierowego smaku kolejnego dnia podszytego melancholią.
" W melancholii tkwi coś niewytłumaczalnego - pisze w tym samym tonie Kierkegaard - (...) Jeśli się melancholika zapyta, co leży u podstaw jego melancholii, co go gnębi, to odpowie, że nie wie, że nie potrafi tego wyjaśnić. Odpowiedź ta jest ze wszech miar prawdziwa, albowiem z chwilą rozpoznania przyczyny melancholia mija".


fragmenty z "Melancholii" Marka Bińczyka
wyd. Świat Książki, 2012 

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...