Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kraków. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kraków. Pokaż wszystkie posty

Widok Krakowa


Kiedy poranne słońce swoimi smukłymi palcami próbuje rozczesać moje włosy, splątane zwojami trudnych do zapisania snów, oczy zupełnie nie potrafią sobie poradzić z ciężką zasłoną rzęs. Odebrane minuty snu sprawiają, że nad ranem szlafrok jest niewystarczająco przytulny, kawa skutecznie roznosi mgiełkę sennego rozleniwienia, a skarpety zsuwają się ze stóp i same, z powrotem, wspinają się po schodach do sypialni. Walentyna śpi apetycznie, zwinięta w rogalik, a ja wspominam smak maślanych rogalików z konfiturą serwowanych na śniadanie w gościnnych progach Krakowa.
Zapatrzona w lustro, zamiast swojej twarzy widzę całkiem inne oblicze...
Przede mną Kraków w szarej kotlinie
Jaskółki go niosą na długich warkoczach
z powietrza. Pilnują go gawrony
w czarnych pelerynach
. W krzewie
czeremchy huczą głodne pszczoły.
Koty czuwają na dachach samochodów (...)
Przede mną Kraków...

Śpiące przedwczesną porą zaułki przykryte poszarzałą mgłą, cicho oddychające ściany domów, na których późnym wieczorem, spacerując samotnie, wyświetlałam sobie film złożony z obrazów zatrzymanych w kadrach mojej własnej pamięci. Na rynku kwiaciarki sprzedające gałązki przyodziane w staromodne, futrzane mufki i gdzie z wysokich wazonów wyglądały wielobarwne tulipany z wdziękiem ukazujące fantazyjne kształty kielichów tworzących przepiękną, delikatną zastawę na kamiennych płytach. Późnym popołudniem przy kawiarnianych stolikach zasiadał uliczny gwar zmęczony całodniowym zabieganiem, a bruk próbował strzepnąć z siebie ślady drepczących niestrudzenie stóp.
I z tego zabieganego, parodniowego pobytu pozostała mi, prócz krótkich wspomnień, gałązka puchatych bazi i słoiczek tradycyjnie smażonej pomarańczowej skórki wprowadzającej nieco krakowskiego smaku do mojego tradycyjnego, podwarszawskiego kredensu.
Teraz, gdy otwieram jego drzwiczki:
Przede mną Kraków, szara dolina.
Plantami, gęstym tunelem, biegnie
dziewczyna na wykład, spóźniona.
W jej włosach rosną płatki piwonii,
w jej włosach czułość czasu uwiła gniazdo.

fragment wiersza Adama Zagajewskiego
Widok Krakowa z tomiku "Jechać do Lwowa"

Wielopiętrowy dom rzeczywistości


Każdego poranka wieżyczki kościołów wyciągały swoje strzeliste szyje w stronę promieni słońca, ogrzewającego uliczki Krakowa i budzącego mnie pukaniem w hotelowe okno. Kilkudniowy pobyt w królewskim mieście prześlizgnął się, jednak, nazbyt szybko, jak prześlizgiwały się wspomnienia, choć niespiesznie, o dawnej dzielnicy Kazimierz i czasach wojny, zapisanych na skrawkach kartek, starych zdjęciach i archiwalnych obwieszczeniach eksponowanych we wnętrzach niedawno otwartego muzeum. Wspomnienia, które układają się w przeróżne desenie, będące jak potłuczone szkiełka w kalejdoskopie historii, jak zwoje myśli przewijających się wąskimi uliczkami dzielnicy żydowskiej. Bo to trochę jak: Chodzić po biednym, opustoszałym Kazimierzu i medytować o wielopiętrowym domu rzeczywistości, krążyć po tej osieroconej dzielnicy (...), gdzie spomiędzy przygarbionych kamienic wciąż, czasami, dochodzi łkanie pękniętych serc, a w starych rynnach dzwonią paciorki z wyschniętych łez.
Na jednej z kartek umieszczonych w licznych gablotach, rozwieszonych na ścianach muzeum, można przeczytać: "Nagle zrozumiałem mieliśmy zostać zamurowani. Zrobiło mi się straszno aż wybuchnąłem płaczem. Roman Polański, lat 8".
Ale żyjących wspomnień  nie da się zamurować, oddzielić, odgrodzić, takich słów nie da się zetrzeć jak błędu historii z czarnej tablicy przeszłości, ale można zebrać w miejscu przepełnionym szeptem, jakim stało się muzeum otwarte w dawnej Fabryce Schindlera. Bo dzisiaj, to co minione, doznane, nawet jeśli tak dotkliwie boleśnie, jest częścią współczesnego wielopiętrowego domu rzeczywistości, w którym każdy z nas może znaleźć swoje miejsce, już bez strachu, że zostanie mu odebrane, że już nie będzie miało się dokąd wracać.
Miałam dokąd wrócić. Zatem jestem. Z
e „Skrzynią wspomnień” autorstwa  Helli S.Haasse, w której umieściłam jeszcze dwa wydania „Zeszytów Literackich” z późnych lat dziewięćdziesiątych, owinięty wstążką, jak falą ciepłego morza, stosik „Listów z Korsyki” Konstantego A. Jeleńskiego, kierowanych do jego przyjaciela Józefa Czapskiego. A ponieważ skrzynia wspomnień jest zawsze pojemna i jakby dna pozbawiona, to jeszcze całe „Lata” dziewiętnastowiecznej Anglii, spisane przez Virginię Woolf, znalazły tam swoje miejsce. Taki literacki wielopiętrowy dom, dany mi na własność.
Pociąg sunął niewzruszony przed siebie. Wiózł inny, wielopiętrowy dom, różnych ludzkich osobowości. Dżentelmena wpatrzonego nieprzytomnym wzrokiem w migający ekranik swojego iPhone'a, młodą dziewczynę przeglądającą z przejęciem plotkarskie doniesienia i wiekową damę czytającą książkę ukrytą w starej, gazetowej okładce. Na jej piersiach połyskiwał, zawieszony na grubym łańcuszku, przepiękny, klasycznej urody, zegarek. Aż miało się ochotę ująć go w dłonie i przyłożyć do ucha wsłuchując w delikatne tykanie jego serca. Tik tak, tik tak... stuk puk, stuk puk... zagłuszał go rytm wybijany przez koła szybko mknących wagonów, wiozących niezliczone bagaże, te schowane w ludzkich duszach i te umieszczone w statecznych walizkach, niekonwencjonalnych torbach i zawsze swobodnie wyglądających plecakach. Z milczącego dotychczas głośnika zabrzmiało: Warszawa Centralna, dziękujemy za wspólną podróż...

Wysiadłam. Walizka terkotała na nierównych płytach chodnika wpadając, co chwila, w liczne pęknięcia. Objął mnie przejmujący chłód miasta. Otworzyłam drzwi, do wielopiętrowego domu mojej codziennej rzeczywistości.
  
 
    
przytoczony fragment pochodzi z większej całości,
tekstu Adama Zagajewskiego Słowo
60 Zeszyty Literackie, nr 4/1997

Stach w Krakowie


Chłód poranka pogłaskał mnie tak pieszczotliwie po policzkach, aż się zarumieniły z zawstydzenia. Dłonie schowały się szybko w gościnnie otwartych kieszeniach, a palce u stóp podskakiwały rozgrzewając maleńką przestrzeń zamkniętą między wąskimi ściankami pantofli. Zamykając drzwi spojrzałam w stronę Stacha. Już dawno wyszedł poza wszelkie ramy dla niego spisane, poza wszelkie okładkowe ograniczenia, po prostu zaczął żyć własnym życiem. Wróciłam myślami do wczorajszego wieczoru, kiedy długo namawiałam go, by wybrał się ze mną w podróż. Kiedy odwrócił się do mnie plecami, czego nigdy wcześniej nie czynił, pomyślałam, że proszę go o zbyt wiele.
"Pociąg?..." - rzekł do siebie, i przywidziało mu się, że jest to ten sam pociąg, którym jedzie panna Izabela. Znowu zobaczył salonik oświetlony latarnią przysłoniętą niebieskim kamlotem, a w kącie pannę Izabelę w objęciach Starskiego.
Podeszłam do niego. Pozwolił się objąć. Mówił, że bolą go wspomnienia. Po cichu przyznałam mu rację. Pociąg którym sama, lata temu, wracałam z wakacji tylko się wykoleił, jemu w pociągu wykoleiło się życie. Dał się jednak przebłagać. Wie, że mam do niego wielką słabość, że był moją pierwszą miłością. Cóż, historia jak z książki. Klasyka.
W pracy zamiast skupić się na przygotowaniach do wyjazdu, myślałam o Stachu, a wracając do domu szykowałam sobie w głowie kolejne argumenty, aby go przekonać do wspólnej podróży. Tymczasem on przywitał mnie: Otóż i pojechałem... Kupiłem bilet do Krakowa, na Dworcu Warszawsko-Wiedeńskim... Nie chciałam go poprawiać, wiedziałam, że wciąż wiedzie życie w innym wymiarze czasu, praktycznie w ogóle nie zajmował się czasem, który dla niego jakby nie istniał.Spojrzał mi prosto w oczy. Nie mogę ani na chwilę rozstać się z Warszawą i ze sklepem... Żyć bym bez nich nie potrafił - szepnął niespodziewanie, jakby sam do siebie. A jednak od jakiegoś czasu mieszkał w innym mieście. W Warszawie mówiło się już o tym głośno, pisało w periodykach, niosąc wieść za autorem wiadomości, Krzysztofem Rutkowskim. Tytuły obwieszczały: "Wokulski w Paryżu".
Ze strychu przyniosłam walizkę. Stach spoglądał przez okno marszcząc brwi. Lubiłam patrzeć jak na jego czole rzeźbią się podłużne tuneliki, jak koryta rzeki niosącej niespokojne fale myśli. Może próbował sobie wyobrazić tę naszą wspólną wyprawę, widział ludzi wsiadających do wagonów z dziećmi, z bagażami. Mój niewielki bagaż będzie zapewne leżał ponad moją głową. Bagaż Stacha, wręcz przytłaczający, tkwił w jego głowie. Wszak żaden kufer nie byłby w stanie pomieścić tylu doświadczeń i przeżyć. Z całym tym bagażem nie umiał się rozstać i wszędzie zabierał ze sobą.
Zastanawiam się co przyniesie nam ta wyprawa, poniekąd jakby wiodąca w dwóch kierunkach, do Krakowa i Paryża jednocześnie, ale dokądkolwiek bym nie doszła, cieszę się na myśl, że przez najbliższych parę dni towarzyszyć mi będzie Stach "Wokulski w Paryżu".
fragmenty z II tomu Lalki Bolesława Prusa

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...