Znajdujesz coś takiego albo od kogoś dostajesz i próbujesz tropić przeszłość.
Nie przypuszczałam, że tak niełatwym będzie dobranie słów, odnalezienie tych właściwych w natłoku myśli i napływających samoistnie porównań. W znajomym już rytmie zdań i przesuwających się od nowa, a widzianych wcześniej, obrazów. Może dlatego, że jest ona tak ważna i tak wiele mądrych pięknych słów o niej już napisano.
Często powtarza się, że książka czytana po raz drugi nie jest już tą samą książką, bo to my już nie jesteśmy tacy sami. Jednak tym razem i ona się zmieniła. Już nie jest tą nieśmiałą, niewidoczną dla innych historią wtopioną w zakamarki kartek zalegających na dnie zasuniętej w biurku szuflady. Już nie jest naga, jaką przyszła kiedyś do mnie. Wtedy jeszcze nie objęta okładkami, ale oddychająca wolnością niezamkniętej wciąż formy własnego istnienia. Taką ją pokochałam. W jej czystym maszynopisie.
Minęło parę lat. Dojrzała, niosąc świadomie swoje przeznaczenie i los swoich bohaterów, prawdziwych i pełnokrwistych, nawet w swoich największych słabościach. "Złodziejom koni" przybyło nowych przystanków do schronienia, przecinków oddzielających powagę zdarzeń, kropek zatrzymujących rzekę chaotycznie przeżywanej młodości. Jej mieszkańcy nabrali jeszcze większej wyrazistości, jak wykrojone z grubej tektury cienie postaci zyskujące na kształcie mocniej nakreślonego gestu wyrażającego uczucia, odwołujących się do pewnej historii. Historii rodziny, Polski i trudnych relacji. Historii jako najsilniejszej kobiety w życiu każdego z trzech mężczyzn, boleśnie splątanych ze sobą, bliskich sobie i jeszcze bardziej sobie odległych, jak pozrywane nitki tej samej włóczki lekceważąco rzuconej pod nogi rozpędzonego losu. Nienawidzę go za to, że noszę jego geny, że pewnie go matce przypominałem, że nie umiałem powiedzieć o nim dobrego słowa, że uważam go za bandytę. Chciałbym umieć wyjść z tej rodzinnej historii, ale im bardziej uciekam, tym bardziej ona wraca.
Trzech mężczyzn wyróżniających się z wielości minionych i obecnych wciąż istnień. Każdy z nich obarczony życiem drugiego, zmagający się z wewnętrznym rdzeniem niepokoju, zgłębiający mroki niedopowiedzianych rozdziałów własnego życia, wchodząc tym samym w nasze własne. Czasem nieporadne, czasem wciąż nieodgadnione.
Trzech mężczyzn wyróżniających się z wielości minionych i obecnych wciąż istnień. Każdy z nich obarczony życiem drugiego, zmagający się z wewnętrznym rdzeniem niepokoju, zgłębiający mroki niedopowiedzianych rozdziałów własnego życia, wchodząc tym samym w nasze własne. Czasem nieporadne, czasem wciąż nieodgadnione.
Stanisław. Jerzy. Kamil. Każdy z tych trzech mężczyzn jest dla mnie nie tylko Imieniem, ale i Słowem. Bólu, niewypowiedzianej tęsknoty, niewykrzyczanego zranienia, rozczarowania. Odrzucenia. Uczuciowego sieroctwa. Jest próbą nazwania siebie, udźwignięcia niechcianego dziedzictwa i dotarcia do sensu rodzinnej tajemnicy. Odnalezienia swoich korzeni i przynależności do kogoś. Oni sami, wciśnięci w zakamarki własnych światów, pełni popękań i zagnieceń, z każdą odczytywaną przez nas kartką, rozwijają się jak taśma magnetofonowa wyciągnięta z przepastnych otchłani skrywanej przeszłości, stająca się drogą do własnego przeistoczenia w odczytywanych powoli skrawkach zatajonych fragmentów życia. I trzeba zanurzyć dłonie w prochach przodków, ująć w garści i poczuć w nich tętniące życie, prawdę spływającą między naszymi palcami, ciepłą i lepką, przyklejającą się do nas nierozerwalną błoną przynależności do bohaterów książki, by także po drugiej strony tego lustra istnień, sięgnąć po prawdę o sobie samym. Tropić własną przynależność i własną przeszłość, by być zdolnym do nazwania własnej, teraźniejszej egzystencji. Być może zabrnąłem za daleko. Może nie umiem się już zatrzymać. To, co sobie uświadamiam to jedno. To, co czuję, to zupełnie co innego. Świadomość, że umiem zranić, daje mi perwersyjną satysfakcję. Ja, aktor, odgrywałam się za swoje niegranie. Ja aktor. Ja Bóg. A teraz to wszystko się ze mnie wylewa. Dostaję swoją życiową szansę.
"Złodzieje koni", dla mnie, są rodzajem spowiedzi. Snutą prawdą o samotności, szukaniu siebie i swojego rodowodu, rozliczania ojca go z jego rodzicielskiej nieudolności odziedziczonej po nim niczym grzech pierworodny, ale także próbą rozliczenia się z własnym życiem, z własnego bohaterstwa i tchórzostwa. "Złodzieje koni" to porywająca dojrzałość i mądrość każdego słowa, tego wykrzyczanego w bólu i wypowiedzianego szeptem wrażliwości. To wielowymiarowość życia i uczuć, skrywany smak łez i dzielonej namiętności. Odwaga, aby spojrzeć samemu sobie prosto w oczy i zobaczyć także siebie, pełniej. Za to ją kocham. Tamtą pozbawioną okładek i tę, tak dojrzale wybrzmiewającą między nimi.
Nagle uświadomiłem sobie, że stałem się dorosły, że to był mój chrzest i inicjacja moja, że nagle nauczyłem się czuć. Poczułem, że to czas dla mnie, abym zaczął żyć naprawdę, abym wziął odpowiedzialność.
Jestem.
"Złodzieje koni", dla mnie, są rodzajem spowiedzi. Snutą prawdą o samotności, szukaniu siebie i swojego rodowodu, rozliczania ojca go z jego rodzicielskiej nieudolności odziedziczonej po nim niczym grzech pierworodny, ale także próbą rozliczenia się z własnym życiem, z własnego bohaterstwa i tchórzostwa. "Złodzieje koni" to porywająca dojrzałość i mądrość każdego słowa, tego wykrzyczanego w bólu i wypowiedzianego szeptem wrażliwości. To wielowymiarowość życia i uczuć, skrywany smak łez i dzielonej namiętności. Odwaga, aby spojrzeć samemu sobie prosto w oczy i zobaczyć także siebie, pełniej. Za to ją kocham. Tamtą pozbawioną okładek i tę, tak dojrzale wybrzmiewającą między nimi.
Nagle uświadomiłem sobie, że stałem się dorosły, że to był mój chrzest i inicjacja moja, że nagle nauczyłem się czuć. Poczułem, że to czas dla mnie, abym zaczął żyć naprawdę, abym wziął odpowiedzialność.
Jestem.
"Złodzieje koni" Remigiusz Grzela
wyd. Studio Emka, Warszawa 2014