Szarpiesz dni niczym prześcieradło nadwątlone wytartym czasem. Szukasz niewidzącym wzrokiem światła w ciemnościach dłużących się nocy. Ram bez obrazów. Skłębionych krzyków. Nasłuchuję. Słów cedzonych przez sitko niezgrabnych zapomnień pod palcami wyczuwając karłowatość codzienności. Sklejam ją z rozsypanych kawałków cienkimi paskami plastrów. Opadam z sił. Płowieje jutro. Wypalone dni osiadają niepostrzeżenie na skraju gubionego oddechu. Poganiam poranki nawlekając je na białe flakoniki wszystkie podobne do siebie. Notuję wartości z aptekarską dokładnością. Odmierzam. Przekrawam. Szukam prawdy o sobie na dnie twoich źrenic. Nie mogę doliczyć się własnych lat. Garbię się. Potykam. Chwytasz mnie za dłoń. Masz siły za nas dwoje. Idziemy zwężającą się dróżką. Już nie wiem. Kto kogo podtrzymuje.