Pozaludzkie szepty

Palcem rozczesują gładką powierzchnię wody. Warkocze fal zatrzymują się na brzegach porcelanowego spodeczka nawlekając płynnie drgania jak wstążki na drewnianych szpulkach. Po drugiej stronie stołu. Zamknięty na dnie starych szuflad czas pachnie naftaliną. Zatęchłe powietrze pod dachem nieba wypełnia sklepienia aż do wnętrza ciężkich belek dzielących go na cztery pory roku. Codzienne obrzędy rozwieszone na sznurkach trzepoczą niczym wiosenne sukienki ze śladami po przekwitłych słonecznikach. Woda dudni w starym czajniku z zagubionym gwizdkiem. Odjechał ostatni parowóz po wąskich szynach odmiennych biegunów świata. Cichym mrugnięciem zatrzymuję w dłoni. Pozaludzkie szepty zamknięte w milczącej muszelce.

Postać i zegar z kadrem ciemnego nieba

Kropla potu spływa powoli pomiędzy jego łopatkami. Ma smak nieuchronności. Dźwiga ją na plecach niczym garb narosłych zgrubień będących plastrem znieczulającym na codzienność. Garb dotykający miejsc najczulszych, niezagojonych mimo kolejnych warstw wosku spływających ze spalającej się świecy. 
Tik tak. Liczydło czasu budzi go do życia. Perpetuum mobile. Odwieczna gonitwa dwóch wskazówek za sobą, kiedyś znieruchomieje, na zawsze, czas jednak dalej płynąć będzie zeskakując na coraz niższe stopnie aż po punkt zerowy istnienia, by zapętlić się ponownie w innym wymiarze. Niezaspokojona ciekawość nieskończoności.
Jego życie. Tarcza zegara. Nawet nie wie kiedy zsunął się na krótszą wskazówkę poruszając się w rozmyślaniu każdego stawianego kroku dającemu mu możliwość doświadczania z większą atencją czasu, który jeszcze mu został nim łupina powieki zamknie mu widok na jutro i będzie się szukał po drugiej stronie oddechu.
Sztylety promieni słońca rozdzierają głęboki granat nieba zatrzymując się na chropowatości parapetu uchylonego okna. Szczelina ku zewnętrzności wypełniająca się z każdą minutą wzmożonym ruchem, odgłosami kroków gubionych w pośpiechu rozwijającego się wachlarza nowych możliwości i pragnień, cieniem okulałego psa niepostrzeżenie czekającego na czyjeś spojrzenie, iskrzeniem suchego powietrza zderzającego się z ciężkimi zasłonami w witrynach sklepu z dywanami, echem samotności zostawionej na dworcowym peronie i plusku wieloryba marzeń utopionego w oczach kałuż.
Czasami zdaje mu się, że wystarczy zbliżyć dłoń do tej sieci przypadkowych połączeń, by poczuć tętno ulic, rytm miasta, bijące serca pośpiechu, pozwalając im przeniknąć do swojego krwioobiegu nadając tempo jego spowolnionemu życiu. Swoista membrana wnosząca drganie w jego coraz bardziej jednostajne dni. Przysłuchując się jej drżeniu każdego ranka myśli, by ująć kadr ciemnego nieba i zamknąć go w dłoni, pomiędzy palcami podglądając jak czas przesuwa się w znak Strzelca a gwiazdy gasnąc spadają na tarczę zegara poruszając krótszą wskazówkę. Tik tak.


Ty, która trzymasz tę książkę

Prolog: 1975
Spęczniały od podróżnych ekspres poranny zwolnił biegu, po czym raptownie szarpnął do przodu, jakby zamierzał na powrót przyspieszyć. Podstępna zmiana tempa narobiła zamętu wśród pasażerów. Zawieszona u wejścia wybrzuszona ludzka masa nabrzmiała groźnie niczym rozdęta do granic bańka mydlana.

Dwa lata później. Rok 1977. Rysuję moje dziecięce wyobrażenie nieznanego kraju, czekającego na mnie, w niewyobrażalnej odległości zamkniętej w wypełnionej po brzegi walizce. Szałasy i palmy. Egzotyczny świat ośmiolatki. Przywitały mnie żółto-czarne taksówki, hałaśliwe riksze, zachwycające wyszukaną architekturą hotele i świątynie, osiedla slamsów, jak zbiorowisko pudełek pod zapałkach i starych kartonach po meblach, w dziecięcych oczach szybko znikające na widok straganów z brzęczącymi bransoletkami, belkami kolorowych materiałów chowając się za piramidami nieznanych przypraw. Smaki, które miały na zawsze zmienić moje odczuwanie świata. Wielość nierozumianych słów, szybkich gestów, obyczajów z czasem przyjmowanych za swoje. Z szacunku dla tego kraju i jego mieszkańców. Nowy świat kołyszący się z wielkiej opona zawieszonej na sznurze pod rozłożystym drzewem. Stopy zanurzone w ciepłych kałużach monsunowego deszczu i roztańczone ku czci obcej bogini o ośmiu ramionach. Wielkie plakaty filmowe przyciągające nienasycony wciąż wzrok dziecka, jak koronkowe wzory wymalowane henną na dłoniach wyciągniętych, by zapalić światełko w święto Diwali i przywdziać warstwy kolorów w święto Holi ciesząc się ze zwycięstwa dobra nad złem. Dłoni, składanych jak do modlitwy, na przywitanie. Blisko serca.
Rankiem budzi szelest mokrych od deszczu sari i dzwonów z pobliskiej świątyni dotykanej gołą stopą, by poczuć bliskość z ziemią, ze świętością świata zamkniętego w okrągłym kształcie księżyca, z jego zmiennością faz i niezmiennością tradycji i kultury tego kraju.
Czterdzieści lat później. Rok 2015.  Powietrze jest tak gęste, że można by je kroić na kawałki jak tort śmietankowy albo wycinać jak z tektury i każdy kawałek zamykać w małych słoiczkach po pachnących kremach, aby przydać mu zapachu powracającego za czas jakiś jak wspomnienie o parnych dniach, nim zmyje je ulewny deszcz przedostający się przez szczeliny w granatowym niebie zasłanym ciężką pierzyną chmur.
Sięgam po książkę dla zachowania delikatnej równowagi między wspomnieniami z dzieciństwa a krajem realnych problemów, zmagań z codziennością wszechobecnej kastowości zanurzonej w modlitwach przy zapachu pałeczek sandałowego drzewa tlących się między girlandami egzotycznych kwiatów. W szukaniu nadziei na inne jutro, wobec okrucieństwa kastowych mordów, konieczności nauki sztuki żebrania, tradycji podporządkowania się rodzinie. Próbie szukania własnej drogi, walki o siebie i lepsze życie. "Delikatna równowaga".

Ty, która trzymasz tę książkę w białej dłoni, ty, który zanurzasz się 
w miękki fotel, powiadając sobie: „Może mnie to rozerwie”. 
Odczytawszy dzieje tajemnych niedoli ojca Goriot, zjecie 
ze smakiem obiad, składając swą nieczułość na karb autora, 
pomawiając go o przesadę, o poezję. Ach, wiedzcie: dramat ten 
nie jest ani wymysłem, ani romansem. All is true. 
Honoré de Balzac – Ojciec Goriot


Rohinton Mistry "Delikatna równowaga"
wyd. Drzewo Babel, 2014
"Dla miłośników Indii - lektura obowiązkowa"



W cieniu siedmiomasztowca

Zbierasz ślady swoich stóp by zamknąć w pudełku jak pamiątki z licznych podróży. Dalekich i bliskich. Odciśniętych na piasku i zmytych rytmicznym przypływem oddychającego morza. Znikających nad ranem niczym zgaszona samotność latarni morskiej zasypiającej w spiralnych korytarzach przybrzeżnych muszli. Odbijających echem skrywane myśli.

Podążasz śladem sroki wykradającej niedzielne słowa modlitw zagniecionych w kolorowych paciorkach odpustowych różańców, skrytych w wielobarwnej rozecie pobliskiej katedry. Bibeloty wspomnień kolekcjonując niczym nagrzane słońcem kamyki i piegi na nosie przesypane przez drobne sitko słomkowego kapelusza. Jak drobinki rtęci wyznaczające temperaturę letnich uczuć.

Wiatrak miele wciąż to samo powietrze. Duszne i parne. Utkane z gęstości przybrzeżnych żywiołów rozbijających się o strzeliste skrzydła siedmiomasztowca kołyszącego się lekko w zagłębieniu dłoni. Pragniesz. Przycumować u zarania zachodzącego słońca w przesmyku przysłoniętej źrenicy zamykając niebieski horyzont. W płynnym ruch bujanego fotela usypiając znużone lato.


Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...