Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zeszyty literackie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zeszyty literackie. Pokaż wszystkie posty

Wojciech Karpiński. Ballada zewnętrznego życia.

22 sierpnia 2002 w "Obrazach Londynu" Wojciech Karpiński pisał:
"W pewnym momencie powiedział, że po węgiersku istnieje słowo określające rodzaj serenite (ale to złe słowo), spontaniczne zachwycenie, korzystanie z życia, bezinteresowne otwarcie na świat, mają je często dzieci, wielu ludzi potem je traci, a bez tego życie nie jest warte złamanego grosza."

22 sierpnia 2020, sama próbuję notować. Mam jednak wciąż słowa bezskrzydłe. Niezdolne unieść ciężaru pustki zamkniętych źrenic. Trzepotałby tylko bezdźwięcznie stając się krzykiem bezradności i braku zgody. I tylko sama pytam siebie czy firanka w oknie dawnego mieszkania Gabora choćby drgnęła? Czy Chrystus Tycjana choć uronił łzę, Święty Franciszek Zurbarana przysłonił dłonią twarz?
Zostawiam dawne słowa i fragment wiersza, o którym Wojciech Karpiński pisał:

"Ależ to ulubiony przeze mnie fragment wyjątkowo bliskiego mi wiersza Hofmannsthala Ballada zewnętrznego życia: I ciągle wieje wiatr, i wciąż od nowa mówimy i słyszymy wiele słów, i czujemy pragnienie i zmęczenie ciała."


Wojciech Karpiński 11.05.1943-18.08.2020

Drugie spotkanie Macieja Miłkowskiego

Ale kiedy, po śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak, wątlejsze, ale żywsze, bardziej niematerialne, trwalsze, wierniejsze, długo jeszcze, jak dusze, przypominają sobie, czekają, spodziewają się – na ruinie wszystkiego – i dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymią budowlę wspomnienia.
Marcel Proust "W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna"


Smuga światła przeciska się przez szczeliny między zasłonami. Rzuca cień i rozjaśnia ciemne załamania na krawędzi słów. Strzepuję resztki spojrzeń z kartek. Grudki tuszu do rzęs które zmieniły akcenty i moc wyrazu wyrywkowo zatrzymanych zdań, jakby w półdźwięku ich wybrzmienia. Ścieram przypadkowość ich śladów. Ironicznie rysujących codzienność głęboko osadzoną w przeszłości, wydreptującej ścieżki pomiędzy opuszczonymi kamienicami, wyglądając pustymi oknami dawnych właścicieli. Mieszkaniami zamieszkanymi zbyt pospiesznie w szarówce powojennej rzeczywistości. Zmywając warstwy umownych zapisów i koniecznego do podpisania ubezpieczenia własnego sumienia. Czy można ubezpieczyć się od przeszłości przeistoczonej w popiół?
Można przecież przywłaszczać sobie cudze buty, byle nigdy w nie nie wchodząc. Wynosić szafy jeszcze pachnące czyjąś obecnością, nieprzeczytane wciąż książki, odkręcać od ścian wyschnięte zlewy. Pustynie nieobecności. W końcu przecież można przenosić i ludzi. Wyprowadzić. Wygnać. Póki żyją wyjdą nawet sami. W trumnie trzeba będzie ich przecież wynieść. Jak zatrzaśniętą walizkę. Zasuniętą niewzruszeniem koniecznego rozstania. Zamykając w niej wspomnienie pierwszego spotkania. Smaku znienawidzonych gofrów. Dotykając ostateczności.

Dotknąć kogoś, w ten czy inny sposób, to przełamać pewną barierę, to na zawsze wkroczyć w czyjś świat. To jak nacisnąć przycisk "reset", to jak przekręcić kalejdoskop, pozwalając, by wszystkie elementy ułożyły się na nowo - tak czy owak, inaczej niż poprzednio. Dotyk jest zawsze szczery. Można mówić nieszczerze, lecz trudno kogoś nieszczerze przytulić, pogłaskać czy uderzyć. Dotknąć kogoś - miłośnie czy agresywnie - to jak powiedzieć "sprawdzam" w pokerze. Coś się musi okazać. Coś się musi skończyć, coś się musi zacząć.

Nowa książka. Nowe opowiadania. Rozdziały. Wykopaliska pełne zagubionych kolorów, rozmytych w czarno-białych kadrach. Przysłonach własnej pamięci, chwytanych kojarzeń, domysłów nie zawsze prawdziwych. Krótkich przypływów wspomnień wywołanych powtarzalnością odwiedzanych miejsc, "dekoracji", słyszanych odgłosów, powracających smaków. Szukać w pamięci. Przywoływać fragmentaryczność zdarzeń dawno zapomnianych. Odkopywanych niczym plastikowe zdobycze w małych piaskownicach pozostawionych kiedyś łopatek, wiaderek. Cieni huśtawek. Cienia matki. Wydobywając wykopaliska ze zgliszczy własnej pamięci. Roztargnionych myśli chwytanych mocno niczym rączkę dziecka w drodze na wspólny spacer. Ono też kiedyś wróci do tych wyblakłych kadrów niczym do wymarłych dinozaurów.

Dinozaury wyginęły. W ten sposób przerabia się śmierć (bo poza tym śmierci nigdzie nie widać; śmierć sama jest wymarłym dinozaurem). Miłość na pszczółkach, śmierć na dinozaurach. Dziadek zmarł - jak dinozaury - może trafił go meteoryt, a może nadeszła dla niego epoka zlodowaceń. Nie wiadomo: i to jest najlepsze. W sprawie śmierci nie ma wiedzy, muszą wystarczyć hipotezy.
Za moich czasów nie było dinozaurów. Ciekawe, jak się z dziećmi przerabiało śmierć. Pewnie jednak na piecach.

Czasami na dniach tygodnia, które mogą zakończyć tydzień już w czwartek. Niecały tydzień, z perspektywy czasu mogący wydawać się pozostającym wciąż w kalendarzu czasem nadziei na nadejście piątku, kolejnej wiosny. Płonnej. Nieziszczalnej w swoim przeznaczeniu. Nieodwracalnej. Kiedy uświadamiamy sobie, że ważnym jest każdy dzień. Liczony pojedynczo. Kiedy jest jeszcze przecinkiem, średnikiem, wielokropkiem... póki w swojej zwięzłości trwania nie stanie się kropką. Niedzielą w środku tygodnia. Dla jedynych będących początkiem. Dla innych ostatecznym zakończeniem wędrówki. Piecem. Garstką popiołu. Pożegnaniem.
Szansą dla pozostających. Do przeżywania. Podejmowania kolejnej przeprowadzki. Posiadania wszystkiego lub całkiem niczego. Przeczytania Prousta. Dokonywania wyborów lub szamotania się w jej nieumiejętności, ciągnąc za sobą dziedziczne obciążenia, fatalne związki, niechcianą pamięć. Konieczność napisania kolejnej książki. Kłębek poszarpanej włóczki supełkami zaczepionych o naszą teraźniejszość, zbliżając dystans między autorem i czytelnikiem, plącząc ścieżki prawdy i literackiej fikcji wpisywanej w ustalony schemat świata, przyswajając widziane rzeczy, jakby zawsze były cząstką dawnych wydarzeń, zniekształcając wspomnienia, domalowując wyblakłą coraz bardziej pamięć. Wypełniając jej luki nowymi obrazami pełnymi nieodpowiedzianych pytań, a może tylko źle zadanych.

Trzeba się pogodzić z tym, że nic się już więcej nie odkryje (i tak wspiąłem się na wyżyny detektywistyczne, ja, twórca efemeryczny, chimeryczny, biblioteczny i teoretyczny - ja, borgesista i nabokowista). Pozostają dziesiątki pytań, a każde zasługuje na osobny podrozdział czy chociaż akapit. Tyle tylko, że ja nie zamierzam reszty życia pisać tego jednego opowiadania. A tych pytań się nawet nie da uszeregować - nie wiadomo, które są ważne, a które nie.

Drugie spotkanie. Czas pomiędzy nimi. Miejsca. Łączniki przenikające każdy rozdział, narzucający tempo opowiadań, wskazując adresy i powiązania. Podszewka międzyludzkich relacji i przywoływanych wspomnień. Tło i pierwszoplanowi bohaterzy zadający pytanie o własne istnienie, o to jak nowym pokoleniom mówić o Zagładzie. Jak w ogóle mówić dziś o Holokauście niezafałszowując pamięci, także swojej, obrastającej z każdym dniem w nowe zdarzenia i fragmentaryczność odnajdywanych przypadkiem losów swoich bliskich i osób całkiem obcych spotykanym w starych książkach na marginesach komentarzy. Jak przywoływać stracone istnienia i miejsca? 
Zawsze pozostaje drugie spotkanie.

Czuł, że wokół niego zaciska się pętla. Nie był już w stanie dłużej pracować, nie był w stanie czytać, chodzić na Miodową, mijać bramy, którą widział już tylko on jeden. W sześćdziesiątym ósmym wreszcie zdecydował się wyjechać. Sprzedał książki, sprzedał wszystko, co się dało. Kupił już nawet bilet, w końcu jednak nie wyjechał. Mieszkanie number trzynaście - to musi być na samej górze. W miejscu, gdzie upadł na chodnik, dzisiaj stoi kiosk.

"Drugie spotkanie" Maciej Miłkowski
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2017

Zeszyty Literackie

Z nowej teki podróży

Zazwyczaj ku końcowi grudnia wybieram sobie jakiś dość pochmurny wieczór i z podróżnego kuferka wydobywam rachunki minionego roku, zwłaszcza rachunki z podróży. Ma to wyraźny związek z wszystkimi działaniami handlowymi, spisem remanentu, sporządzeniem bilansu — czasami nawet z projektowaniem budżetu na rok przyszły. A właściwie jest pracą poety, który szuka w kartkach białego czy kolorowego papieru odbicia pewnych przemijających rzeczy.

Gdzieś na granicy pozbieranej fragmentaryczności światów. Na styku słów i zespolenia zmysłów ucieleśnia się istnienie. W nieskończoności poznawania. Ślepej zachłanności. Przychodzi. Niepokojony w ciemności lipowej alei, gdy wiatr unosi jego imię, by wyrazić obecność w prostocie słów a światło z okien pobliskiego domu rzuca nowe światło na kołowrotek zdarzeń.
Rachunki włóczęgi. 
Zwyczajność rozrachunków z życiem. Skrawki notatek. Rozproszone marginalia. Zakładki z podróży pachnących kurzem i wodą kolońską, dźwięczące znajomo nazwy ulic i gwar bezdroży dworcowych peronów. Podniebne drogi mleczne będąc rdzeniem długich wojaży. Ucieczek i inspiracji twórczych tworzących swoisty patchwork zachowanych krajobrazów, fastrygowanych ścieżek na mapie dłoni, w której globus ziemi wydaje się kształtnym jabłkiem z domowego ogrodu, przepełnionym znajomym smakiem malowanym słońcem padającym z różny szerokości geograficznych. Gdzie zakątki sycylijskich uliczek, cienie kościelnych wieżyczek rozsianych na horyzoncie wiejskich gospodarstw, odkrywany na nowo wdzięk paryskich dzielnic, ciepło sandomierskiej gościnności i bogactwo muzealnych murów tworzą sklepienie ponad jego głową. Parasol ochronny przed burzami życia.

I mimo woli zastanawiam się, co oznaczają te letnie migracje, jaki jest sens tych wyjazdów, czy chodzi tu rzeczywiście o wypoczynek, o oderwanie się od codziennego życia? A może za tym pędem podróży kryje się coś innego?


Muzyka. Trzeciego uderzenia dzwonków na zawsze zamykających drzwi trzeciej klasy w znikających we mgle pociągach. Przedziałów z zielonymi ławkami odchodzącymi do lamusa, pozostając jedynie obiektem sentymentalnego wspomnienia nietuzinkowych towarzyszy podróży. Krople deszczu dzwoniące w rzymskich rynnach i trzepot skrzydeł szpaków poruszających się w nostalgicznym tańcu, niczym uchwycona przez wiatr rycina, zgrabne pociągnięcie ołówkiem na tle pochmurnego nieba. Cmentarne alejki wijące się wokół powolnie stąpających stóp, ślady ciężkich kroków pozostawiające ślad obecności w ciałach przygarbionych wzgórz i szpetnych domków. Mnogość ścieżek na nowo wydeptywanych. Odmienionych spojrzeniem przeszłego czasu, pobudzającego obrazy pamięci, dzisiaj zdające się puszyć nowymi kolorami, jakby budziły się w innym oświetleniu, zgoła niezauważalnym wcześniej grymasie załamującego się światła w rozmodlonych nawach kościołów. Ruchu świata i przemijania rzeczy. 

Myślę, że wyraża się w tym ruchu głęboki ludzki instynkt. Jakieś pragnienie utwierdzenia się, pomnożenia swojego życia. Może przed wszystkim przekonania się o trwałości ludzkiego istnienia, o wiecznej egzystencji trwałych dzieł ludzkich.

W chwili kiedy piszę te słowa, jest najpiękniejszy dzień lata. Kiedy będziemy te słowa w druku czytali, już będzie po wszystkim. Nastaną pierwsze jesienne dnie; będziemy się oglądali za siebie i mówili: lato już minęło. (...) Zresztą już jest jesień. Lata już nie ma. Pozostało w sercu rozczarowanie, bo każda podróż nie jest urzeczywistnieniem, choć każda jest nadzieją.

Z nowej teki podróży Jarosława Iwaszkiewicza. Perełka na dnie podróżnego kufra.
Podróż z której nie chce się wracać.

"Rachunki włóczęgi" Jarosław Iwaszkiewicz
wybór i opracowanie Radosław Romaniuk
wyd. Zeszyty Literackie, seria Podróże


Na smyczy liter

Nadgarstki związane tasiemkami z nierozpoznawalnymi nazwami miast szamoczą się w niemożności rozwiązania skrępowanych gestów. Ćmy trzepoczą skrzydłami kalecząc się drzazgami wspomnień, główkami gwoździ wyglądającymi ponad powierzchnię przeszłości. Chciałabym móc spojrzeć przed siebie. Okno zamknięte przed światłem, odwrócone w drugą stronę, nie zauważa oddechu osiadającego garstką popiołu na dnie źrenicy świata. 
Idę za Tobą próbując zrozumieć powód własnego istnienia wychodzącego poza obrys pociągłego szkieletu zapomnianej kamienicy. Liczę otwory w jej murach. Stopnie schodów wyglądają niczym grzbiety starych książek, a warstwy opadającego kurzu jak skruszały tusz wysypujący się spomiędzy czytanych na próżno kartek. Zbieram każdą literę z osobna. Układam na marginesach dnia. Chowam w kieszeniach. Ukrywam w mankietach porzuconej przed laty marynarki nadając jej Twoje imię. Rozwieszam na sznurkach niczym prześcieradła przesiąknięte snami patrząc jak ich odbicie tańczy na podłodze.
Połykasz bezgłośny krzyk głodu. Karmie Cię skórką chleba maczaną w krwistym zachodzie słońca. Poję kroplami spadającymi z mlecznej drogi zawieszonej ponad sklepieniem Twoich dłoni. Naderwane myśli kołyszą się w bujanym fotelu a drewniane belki pod dachem mają kolor Twoich oczu. Grymas ust ma smak goryczy.
Nie wiem gdzie jesteś. Twoje stopy drepczą w miejscu chwilami zastygając w bezruchu jak wskazówki zatrzymanego na czas zegara, warstwy farby na wypłowiałym płótnie obrazu. Chwytam skulone w rogach pajęczyny niczym główki czosnku próbującego odstraszyć złe moce. Rozglądam się wokół wątpiąc czy w ogóle istniejesz, jak kolekcja fajek pachnących dusznym tytoniem, szpulka szarej włóczki i kapelusz z nadszarpniętym rondem tracący równowagę. Kompas z zagubioną drogą. Próbuję się zbliżyć. Jesteś. Bym mogła zniknąć pod ciężarem Twojego westchnienia.


* * *
Umysł podąża za ruchem. Nawet teraz
idziesz na smyczy tych liter, niewolny przestać.
Ale niektórzy mówią, że prawda jest w pierwszej
literze i tylko tam. I że ruch kłamie: obojętna siła,
która przedziera jasne chustki pól, w tuman kurzu
przemienia czułe ściegi płotów, kościołów,
chłopca przy drodze, i to, za czym tęsknił.

I jeśli tam, gdzie byłeś, nim zacząłeś iść,
pali się w oknach światło, skąd go już nie widać.


wiersz Natalii de Barbaro
Zeszyty Literackie, 2007

Znam tylko tyle rzeczy, ile znam ich cieni

Wypuścić słowo z dłoni. Niczym znaleziony na pustej plaży kamyk pozwalając mu wybrać własną drogę zostawiając zarys liter na miękkim dywanie piasku, na czubkach źdźbeł wychylających się spoza wczesnej aury twórczości, zatapiając sens w nagłych przypływach i pozwalając zasypiać w zawiłych korytarzach muszli, póki deszcz go nie wypłucze, nie zmyje z niego znaczenia kaligraficznych rzeźbień.
Dostrzec słowo. Wypukłość dźwięku i załamanie rytmu przenikające "Pokój przy Strandgade z promieniami słońca na podłodze" pozostawiającego ślady światła przeciskającego się przez ciasną szczelinę szuflady pełnej prób literackich na podszewce młodzieńczych pragnień, wyblakłych w uścisku promieni rozjaśniających złotą poświatą nieuniknionego przemijania. W gorzkim posmaku pospiesznych deklaracji uczuć, pamięci długich listów łączących, nieuchwytne zapisem geograficznym, odległości. Zmienność nastrojów i wzajemnych relacji. W cieniu kopert wysyłanych na rozstajach dróg snujących się niczym po "niciach, które z rąk do rąk podają sobie poeci". W szorstkości zbyt długo oczekiwanych odpowiedzi, w szarości skóry okalającej poranione wnętrze ...nastroszony od zewnątrz, bojowniczy, ale właściwie tam głębiej to tylko było smutno i bezradnie. Czego mi właściwie brakuje?.

Korespondencja Pawła Hertza z Anną i Jarosławem Iwaszkiewiczami jest poruszającym zapisem emocji, kształtującej się przyjaźni i krajobrazu czasów, przenikania poglądów, oczekiwań wobec siebie, wyrażanych odważnie i prosto,  w otaczającej rzeczywistości międzywojennej i powojennej Polski. Odmiennej ostrości intymnego postrzegania siebie. W początkowym jednogłosie młodości, fascynacji i pragnień, pozostawiając w domyśle rewers zwrotnych listów.
"Wnętrze z czytającym młodzieńcem" zanurzającym wzrok w tomiku wierszy, w prozie życia, odwróconym obrazie, w którego splotach naciągniętego płótna chce się doszukiwać kolorów codzienności, próba samooceny i oceny innych, samoanalizy i ostrości wyrażanych osądów zapisujących niekończącą się tułaczkę po własnych oczekiwaniach i wyzwaniach rzucanych z pełnym rozmysłem najbliższym. Ciągłym trwaniu na uboczu, jakby w świadomości patrzenia na rzeczywistość z obranego dystansu, w swoistym poczuciu inności i odrębności.

Odkryłem w sobie wadę; zbyt szybko mijam ludzi. Przechodzę koło nich i odchodzę dalej. Czy nie należałoby wybrać ludzi, tak jak wybieram książki, które odczytuję zawsze. Czy może szybkie rezygnowanie z przyjaźni jest zaletą. (...) Z tych wszystkich rzeczy wynika moja maniera, nieznoś[noś]ć, na którą narzekasz, a która nie jest niczym innym, jak nieszczęśliwą może, ale formą obrony czy próbą zdominowania.
Nie jest dobrze Jarosławie, kiedy się nie ma Twojej ogromnej cierpliwości i cierpi się neurastenię z racji złego umieszczenia swojej osoby w czasie i przestrzeni.

Niekończące się lektury, przywoływane tytuły wyznaczają drogę w głąb siebie, w niekończącej się drodze przed siebie. Kształtujące. Wzbogacające. W modlitwie zmieniających się imion nadawanych Bogu, w religijnej tułaczce. Ciągle wędrujący i poszukujący własnego adresu do zamieszkania na stałe. W świecie literackim, w zakątku na poddaszu ziemi. W mnogości "karteluszek" zapisanych odręcznie i wystukanych na Adlerze, w miękkości dłoni, konkrecie uderzenia klawiszy starej maszyny do pisania, której dźwięk prowadził długimi uliczkami Łodzi, w stronę Warszawy i Stawiska. Upływ lat zmienia relację między nadawcami listów, zbliża ich do siebie, z relacji mistrz-uczeń, przechodzą do nieprzerwanej, niepodważalnej przyjaźni. Może jednej z najwierniejszych w ich życiu. Męskim dwugłosie podszytym absolutną samotnością, ale i dojrzałością patrzenia na otaczającą rzeczywistość, na ważność spraw  i miejsca literatury w świecie. Ważności spraw w życiu, gdzie kobiecy głos Anny łączy subtelną melodią wyznania z porażającą intymnością oswajania demonów. Kiedy nie słyszy nikt a cień jej postaci obleka skraj rzęs spuszczonych pod niewidzącym spojrzeniem zatopionym w zachodzącym ciemną mgłą horyzoncie, z "przyczyny cieni danych przez naturę". W rozrywającym stanie zagubienia. Niemożności wypowiedzenia rozedrganych słów pacierza pomieszanych w przezroczystości jej źrenic i poczuciu wiecznego odrzucenia. Zerwanych paciorków życiowego odrętwienia i poranienia.

Jeżeli rzeki świata przeze mnie nie płyną
i tylko wąski strumień na dni nocy gada,
pozwól mi, bym nie czuwał nad każdą godziną,
niech powieść o świecie beze mnie układa.

Znam tylko tyle rzeczy, ile znam ich cieni
zastygłych na kamieniach spokojnego świata (...)

Listy Pawła Hertza do Anny i Jarosława Iwaszkiewicza, ich obojga do Pawełka. Korespondencja intymna, fascynująca, poraniona. Szczera. Prawdziwa.
Pełnia - jak określił ją Marek Zagańczyk w progach domu na Stawisku przejmująco odczytując wiersze Pawła Herzta. Wiersze "pisane dla nikogo", pisane o "rzeczach chłodnych i zastygłych" wybrzmiewających zjawiskowo i pozostające przyspieszonym tętnem w wąskim strumieniu wstrzymanego oddechu. W rozchyleniu warg niezdolnych do wyszeptania chwili oczarowania.

To uczucie jest we mnie bardzo silne i obejmuje książki, które czytam, muzykę, której słucham, i obrazy, które oglądam, i oczywiście ludzi, i bliskich, i dalekich. Czasem wydaje mi się, że to zbiegające moje własne lata przynoszą takie uczucia, które wydają mi się lepsze i prawdziwsze od różnych innych, których tyle już w życiu moim doznawałem. 


Paweł Hertz
Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie
Korespondencja 
tom I. 1934-1948
 tom II. 1948-1980
wyd. Zeszyty Literackie, 2015





Podwojeni

Nie było go tyle czasu, że najpierw nie wiedziałem
Kto jest, na gęstym bulwarze, w połowie
Nocy, ale jego spojrzenie rozpoznałbym nawet
W piekle. To on mnie rozpoznał; ja tylko spojrzenie.
(...)
Maciej Niemiec, wiersz Spotkanie 
(fragment)

Spotkałam go po raz pierwszy w wąskości przedziału sunącego, w sznureczku innych, do Krakowa. Wagoników drążących tunel w ciemności, o której pisał Maciej Niemiec, że można w niej udawać, że niczego nie ma. W drganiach przepalającej się powoli jarzeniówki chowając wzrok pomiędzy kartkami, stanęłam przy „roboczym stole”. Znacznie później dreptałam tuż za nim w małej salce na spotkaniu z jednym z bohaterów jego książki. 
Zbierałam moje drobne przebicia. Migawki, by spotykać go ponownie. W roziskrzonych promieniach słońca przebijającego się przez ciężki materiał zasłon odsłaniających przenikające się kadry uchwyconych fragmentarycznie zdarzeń. W ozłoconych słońcem splotach nitek tworzących miękką tkaninę zestawień literackich duetów, wzajemnych inspiracji i podobnych dążeń. Ożywionych postaci odbijających się w źrenicach autora. W lustrach twarzy zbliżających się ku sobie i odzwierciedlających wzajemnie wizje. W „Przebiciach” rysując wspólny mianownik dla pisanego słowa, zdolności kreowania świata w giętkości liter i umiejętności zatrzymania ich na papierze w gramaturze chwytanych znaków.

Pisze trochę tak jak mówi, długo obracając w ustach słowa aż do wyakcentowania najgłębszych sensów. Zdania niemiłosiernie złożone lubi przetykać krótkimi, trafiającymi w sedno. Wszystkiemu przyświeca idea, żeby uczynić język pisany wiernym odbiciem żywego głosu.

Każda kartka wydaje się cienką warstwą kalki. Odbiciem dostrzeżonych skojarzeń i powiązań zapętlających się wokół łączących się ścieżek i krzyżujących dróg literackiej i twórczej przynależności. Przebijających na drugą stronę istnienia w słowie, umiejętności odczytywania z ruchów warg wypowiadanych idei i sporów o istnienie świata. Łącząc epoki, zacieśniając czas i zbliżając do siebie odległe bieguny. Spotkania twarzą w twarz. Dotykając dłoni, białych kości, bladości policzków i pobladłych warg. W życiu i śmierci poety. W nierozwiązanych zagadkach przywracając wyrazistość mowie, gubiąc zbędne gesty, odczytując pozostawione symbole i wypełniając luki pamięci.

Wiele z zamieszczonych w tej książce szkiców wzięło się z jednego, prześladującego mnie obrazu. Dwudziestoośmioletni, słaby, delikatny, nieznający języka, przyjechał na stypendium do Polski w sierpniu 1939 roku. Nie mogłem opędzić się od widoku mężczyzny zagubionego na paryskim dworcu. Jak się do niego przebić? Przedostać się naprawdę do tamtych minut, dźwięków, ruchów, oczekiwania i nadziei, wejść w tamto powietrze, przeniknąć do jego głowy. Dotknąć. Istniej między nami ściana - słowa, symbole, konwencje, idee, papier, czas. Po drugiej stronie najprawdopodobniej nic nie ma. A jednak literatura - i jest to być może ostatnia właściwość decydująca o jej wyjątkowości - drąży w tej ścianie tunel. Wyznacza drogi okrężne. Atakuje i odsłania znienacka, od niespodziewanej strony.  

"Przebicia" Michała Szymańskiego drążą tunel przechodząc na drugą stronę słowa, które autor podwaja znaczeniem i rytmicznym dźwiękiem harmonii, gdzie pochwycony czas jest sposobem istnienia. Spotkaniem.

Michał Szymański "Przebicia"
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2015



Florenckie skórzane pudełko


Jestem człowiekiem: krótko żyję
i niezmierzona jest noc.
Spoglądam w górę:
gwiazdy piszą.
Nie rozumiejąc, pojmuję:
ja też jestem pisany
i w tej właśnie chwili
ktoś mnie sylabizuje.

Octavio Paz "Braterstwo" 
tłum. Krystyna Rodowska

W niepewnych jeszcze promieniach słońca pojawiło się spojrzenie na nieznajomą twarz, samotny fotel i filiżankę angielskiej herbaty, szklankę whisky tomik wierszy Jarosława Iwaszkiewicza. Obraz składający się z wielości warstw w ciemnych ścianach niewielkiego pokoju pełnego książek i wybrzmiewających donośnie słów. Płótno przesiąknięte różnorodną intensywnością tonów, odmiennymi barwami i pozrywanymi włóknami nerwów oderwanych od korzeni. Istnienie poskładane ze spotów zdarzeń. Kilku szkiców. Szelestu czytanych ponownie listów.

Jeszcze jeden dokument stał u początku moich poszukiwań twarzy Henryka. Jest to list bez nagłówka bez daty, bez podpisu. Tekst bardzo literacki, ale dotyczący spraw podstawowych, zerwania przez Henryka z jego dawną biografią, przyznania sobie prawa do wyboru rodowodu i budowania własnego życiorysu.


Pudełko w pudełku. Florenckie. Skórzane. Wypełnione zapachem tytoniu owiniętego w białe bibuły. Otwierane z zaciekawieniem, stworzone skrupulatnie z niedopowiedzeń, zbieranych dokumentów, starych fotografii i zapisków. Portret układany niczym misterna mozaika nie zawsze pasujących do siebie fragmentów szlachetnych kamieni i zwykłych, przydrożnych kamyków. Droga, wijąca się od Stanisławowa, przez Riazań, Rzym i Mediolan, Warszawę, aż po wrośnięcie w ziemię Opactwa Bernedyktynów w Tyńcu.
Może teraz w cieniu klasztornego muru, patrząc ze skalistego wzniesienia, łatwiej dostrzec mu będzie prawdziwego siebie. Ukrywanego pod kolejnymi nazwiskami, wyschniętymi warstwami atramentu przykrywającego zmieniające się rysy tej samej twarzy trudnej do uchwycenia. Twarzy z efektem "braku umiejscowienia", różnych jej odmian nachodzących na siebie jak w kalejdoskopie kolorowych szkiełek, z których każda jest intrygującą w swojej odrębności, a przenikając się pozostają w charakterystycznej spójności grymasów tworząc obraz postaci nietuzinkowej i frapującej. Człowieka poruszającego się na granicy stwarzania siebie.

Zastanawiałem się nieraz nad tym, co jest gorszym wyborem moralnym - czy kontynuowanie swojej dawnej egzystencji, czy też rozpoczęcie życia na nowo, nawet za cenę stworzenia sobie mitologii zawsze nieszczelnej, zawsze wystawionej na niespodziewane dziurawienie. Wybrałem drugi wariant, i nie chciałbym go bronić. Po prostu wydaje mi się bardziej ludzki i uczciwy. Tamtą egzystencję można kontynuować uczciwie, jedynie odciąwszy się od świata, każdy inny sposób jest albo kompromisem, albo bezmyślnością.

Wojciech Karpiński podejmuje wyzwanie odtworzenia kolejnych twarzy Henryka Krzeczkowskiego patrząc na nie z taką samą ciekawością jak patrzy na bliskie mu obrazy w muzeach, z umiejętnością dostrzegania istotnych detali, odmiennych technik i sposobów nakładania farb, załamań światła odbijającego się w jego własnych źrenicach. Dzięki swojej zdolności dostrzegania mądrości w oczach człowieka odwróconego od swojej przeszłości, w podszewce przywdziewanych masek, znajduje głębszy sens jego istnienia. Duchowe przemiany niepozbawione licznych wątpliwości.
Patrzy świadomie, a jego wzrok wydaje się wciąż nienasyconym, skrupulatnie wyszukującym kolejne poszlaki, odczytującym kartki z dziennika, odnajdującym zapomniane adresy i numery telefonów. Układa historię życia od początku. Szkicuje kontury i nadaje blasku pobladłej twarzy człowieka imieniem Szilo. Człowieka z zatartą przeszłością, który tak silnie zaistniał w jego własnym życiu, bo jak przyznaje sam autor: Było mi to potrzebne do wewnętrznych rachunków z samym sobą.
Spłaty długu. Zachowania dla kolejnych pokoleń. Trudno zatem nie poddać się przenikliwej wędrówce przez kolejne etapy życia Henryka podejmującego próby odbicia się od szarzyzny powojennej Polski, w jej politycznym i historycznym tle, niczym od trampoliny pozwalającej oderwać stopy od otaczającej go przeciętności. Przyglądamy się z bliska wyborom Hermana Gernera / Henryka Meysztowicza / Henryka Krzeczkowskiego. Obieranym przez niego trudom budowania siebie. Ciągłej pracy u podstaw. Pracy nad sobą, swoją pozycją, swoim (za)istnieniem. Pewnej stałej zmienności. Płynnej, konsekwentnej jak rzeka czasu owijająca proces kreowania siebie za kolejną kurtyną niekończącego się aktu rodzenia na nowo. Monodramu jednego aktora. Intrygującego, wymyślonego, jak i boleśnie prawdziwego. W całej swojej szlachetności nigdy przeciwko komuś, ale w nieustannych próbach zapisania prawa do własnej wolności i dokonywanych wyborów. Własnoręcznie pisanego scenariusza na życie.
Paryż. Warszawa. Berlin. Tel Awiw. Wojciech Karpiński kreśli miejsca poszukiwań świadków przeszłości Henryka. Zatacza kręgi na mapie świata, zapisuje kolejne nazwy ulic, numery domów, daty i nazwiska, podpisuje zdjęcia i rozpoznaje twarze uchwycone w czarno-białych kadrach. Precyzyjnie składa rozsypane przez czas kawałki porzuconej tożsamości. Chwyta dawne głosy na zakręcie ulic.
W szczególny sposób zdaje się życie Henryka Krzeczkowskiego spójnym z życiem Ireny Conti, opisanej w książce Remigiusza Grzeli "Wybory Ireny". Poetki, dziewczyny walczącej Warszawy, która po wojnie przeobraża się, zmienia tożsamości, zaciera swoją przeszłość razem z jej własną pamięcią o ludziach pozostawionych za murem getta, za zgliszczami wojny, niechcianymi wspomnieniami. W zapomnieniu swojego żydowskiego pochodzenia. Zmieniający się wraz ze zmieniającym światem.
Oboje podejmują podobne decyzje. Oboje istnieją dzięki melodii własnych słów. W poezji. W namiętnych dysputach i monologach. Irena w ogólnym rozrachunku ponosząc osobistą porażkę. Umierając z dala od siebie. Szilo wychodząc zwycięsko choć nie pozbawiony ran. W każdym ze swoich wizerunków. W doświadczeniu przeprowadzek od siebie do siebie. Intensywności myślenia będącego iskrą autentycznego istnienia.
"Henryk". Kolejna twarz. Kolejna rozmowa Wojciecha Karpińskiego z Henrykiem. Może ostatnia. Książka pozbawiająca nocy snu. Intensywna i emocjonalna. Osobista, jak każda autora "Twarzy". Blisko skóry. Sprawiająca, że w uchylonej szafie rozkwitają kwiaty na letnich sukienkach, a iście londyńskie mgły osiadają w ogrodzie zwiewną lekkością zachwytu na dźwięk jego słów, niemal jak w piosence Gershwina, potrafiących odebrać urok samemu British Museum.
Trzeszczy stara płyta, gwiżdże czajnik z wodą, fusy czarnej angielskiej herbaty szamotają się w szklanym ciele szklanki  nabierając wyrazistości i wypełniając zapachem wnętrze małego pokoiku na Czackiego, wypełniając aromatem florenckie skórzane pudełko.
Octavio Paz powiedział, że "przeszłość jest czasem, który powraca". Zamykam powieki. W krześle rozsiada się cień sylwetki w idealnie skrojonej marynarce z białym goździkiem w butonierce.

Cóż, spotkanie z Henrykiem jest dla mnie przygodą, która zapewne nigdy się nie skończy. Wdzięczny jestem za rozmowy w pokoju na Czackiego, za lata spędzone nad pozostałymi po nim świadectwami. Dzięki wysiłkowi pamięci i wyobraźni pełniej rozumiem jego opisy pracy nad sobą, budowy siebie, wątpliwości co do sensu prowadzenia zapisków oraz niemożności ich przerwania (...)
Powracam do wybranych fragmentów, które nabierają głębszej wymowy. Odkrywam w nich kolejne szkice do jego autoportretu żywego, bo wciąż się mieniącego nowymi znaczeniami.


"Henryk" Wojciech Karpiński
wyd. Zeszyty Literackie, 2016



Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj 
zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego, 
co podziwia w sposób - powiedziałbym - organiczny.
Konstanty A. Jeleński "Chwile oderwane"

Jeszcze kilka dni temu gorące powietrze w omdleniu zawisło na klamce upalnego poranka. Stopy wykradały wzory ze splotu gęstego powietrza i nitek wełnianej włóczki dywanów przenosząc je w nowe miejsca niczym kalkomanie z dzieciństwa. Jodełki z drewnianej podłogi odciskały się jak linie papilarne rozciągnięte od czubków palców po krągłości ociężałych stóp zostawiających ślady, wyglądające niczym drzeworyty Albrechta Dürera, odciśnięte na chłodnej posadzce łazienki. Czarno-białe. Zmyte z kolorów. Osadzone w kontrastach rzeźbień i zagłębień cienkich warstw mlecznej fugi.
Wycinek lustra zdawał się znieruchomiałym jeziorem niezdolnym odzwierciedlić spojrzenia zwieszonego po jego drugiej stronie. Duszno. Świat znikał w całkowitym bezruchu nieistnienia. W spiralnych korytarzach muszli odbijał się głos wspomnień niczym przypływ o skalisty brzeg opustoszałej plaży. 
Spomiędzy kartek książki wyciekały nitki czarnego atramentu wijąc się niczym górskie potoki między zakładkami kolejnych akapitów rozbijając się o kamyki i nierówności poustawianych w równym szeregu liter. Brodzę po kostki w tekście gotowa w nim utonąć na zawsze. Przesiąknąć każdym słowem. Roziskrzeniem magnetycznych spotkań i odniesień w wielości warstw. Historycznej, malarskiej i literackiej. 
"Książki zbójeckie". Dzisiaj rozwichrzone porywami chłodniejszego wiatru unoszą się na jego skrzydłach tworząc obrazy poetyckie w mojej prozie codzienności. Ukazując plastyczność urealniających się wizji pozostawiających niespokojne serce i oczy pragnące dostrzec jeszcze więcej, wyczytać mądrzej z rytmu stylistyki zarezerwowanej jedynie dla tego autora. W krokach jego swoistej pielgrzymki do książek i autorów jemu najważniejszych. 
Ich lektura stanowi zasadniczą przygodę duchową mojej młodości. Wybór autorów nie sprawia kłopotu. Przywołuję tych, którzy przemówili wówczas do mnie najsilniej. Byłem spragniony języka, który mógłbym uznać za własny. Po omacku szukałem pomocy. Siedem spotkań zapisało się w mojej pamięci ze szczególną wyrazistością. Z kart Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Józefa Czapskiego, Jerzego Stempowskiego, Aleksandra Wata, Konstantego Jeleńskiego dobiegł do mnie żywy głos.

Ich głos. Język. Stanowią istotę łączącą ich na wielu płaszczyznach przynależności. Do Polski, do Europy, do tradycji. W każdej z reprezentowanych przez siebie sztuk, malarstwie czy literaturze, politycznej wrażliwości, pozostający wierni sobie i swoim korzeniom potrafiąc jednocześnie widzieć szerzej, mówić dosadniej w spleceniu z ówczesną rzeczywistością, w walce o autentyczność i zachowanie dziedzictwa. Znajdując swój język. Uniwersalność, jaką w filozofii Hansa-Georga Gadamera możemy odczytać jako nieskończoność. Rozmowę, której brak końca, którą można wskrzesić na nowo, gdzie „język staje się prawdziwym centrum ludzkiego bytowania”. Stając się poszukiwaniem własnego głosu, który byłby zgodny z temperamentem i doświadczeniem, a potrafił przekazać wizję duchowej rzeczywistości. 

Wojciech Karpiński zebrał obok siebie garstkę wygnańców historii, emigrantów, twórców światowej miary, „niespiesznych wędrowców”, rysując ich portrety w skupieniu nasłuchując szepty ich „swobodnych głosów”, zbierając „Wyrwane strony” i utrwalając „Chwile oderwane”. Podnosząc z klęczek współczesnego zapomnienia ich myśl zdystansowaną od mód, bo opartą na spostrzegawczości świata, mądrości doświadczeń i autonomiczności, przeżywanego w pełni człowieczeństwa nie pozbawionego wyobcowania, bólu i talentu odczuwania mocniej, odbierania świata intensywniej. 
Trudno oderwać się od „Książek zbójeckich”. Wytaczają drogę dla każdego czytelnika. W toczącej się dyskusji o poziomie czytelnictwa w Polsce, o jakości książek jakie zalegają księgarniane półki i pojawiają się w czytelniczych rankingach, „Książki zbójeckie” mówią same za siebie. Współcześnie, choć spisywane w latach osiemdziesiątych.
Znudziły mi się te gonitwy za tytułami, których nikt nie widział. Jeżeli nie mogę dostać książek niezłych, dlaczego nie sięgnąć po dzieła znakomite, naprawdę istotne? Na tym szczeblu abstrakcji stopień nieistnienia staje się mało ważny. Spacerując od jednej księgarni do drugiej, zamiast mamrotać pod nosem niezbyt życzliwe komentarze pod adresem tytułów, nazwisk, problemów, postanowiłem porozmawiać z pamięcią i wyobraźnią. Książki nieistniejące? Nie ma ich jeszcze w księgarniach i bibliotekach. Mogłyby być. Powinny być. Niech będą.

Wielogłosem w głosie Wojciecha Karpińskiego. Jego własnym językiem. Podobnie jak Józef Czapski próbującym dotrzeć do pisarza, którego twórczość go zafascynowała i tę swoją fascynację przekazując dalej, ukazując jak słowa i widzenia stają się naczyniem połączonym stanowiącym siłę jego pisarstwa. Kreśląc portrety i olśnienia, krajobrazy poezji, przestrzenie i styl. "Książki zbójeckie" Wojciecha Karpińskiego. Moja książka zbójecka. Okradająca z każdej wolnej chwili. Wzbogacająca.
Tak czyta się tylko raz. (...) Ktoś potrafi utrwalić w słowach to, co było dla niego bolesną, intymną intuicją. Takie spotkania dodają siły, utwierdzają w słuszności obranej drogi. Wspomina się je ze szczególną wdzięcznością.

"Książki zbójeckie" Wojeciech Karpiński
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2009





Z miłości do Dostojewskiego

Trudno dobrać słowa, by zgrabnie napisać o tej niewielkich rozmiarów książce, ale też nie sposób przemilczeć jej pojawienie się, bo to czytelnicze wyzwanie. Wielowarstwowa podróż. Jakby podróży w podróży. Równoległych czasach połączonych miłością do literatury, wytrwałej pasji pisania i wędrowania śladami Fiodora Dostojewskiego.
Lato będzie niebawem stawiać swoje pierwsze kroki, aby w rozkwicie najpogodniejszych dni uwypuklać piękno natury i wszechstronność kolorów. Ta książka jest jak przebudzenie do nowego dnia, jak spojrzenie przez okno, by dostrzec pierwsze promienie słońca, jeszcze niepewnie unoszące się ponad roślinnością, przenikające schłodzoną nocą ziemię. Jest szlachetną elegancją owijającą doskonałość łączonych wątków i fascynacji literackich. 
"Lato w Baden". By go doświadczyć, trzeba wsiąść do wagonu nieśpiesznego pociągu.

Pociąg był co prawda dzienny, ale była zima, sam jej szczyt, czyli koniec grudnia, poza tym pociąg jechał do Leningradu - na północ, dlatego za oknami  szybko zapadał zmierzch, jaskrawymi światłami rozbłyskiwały pędzące wstecz, jakby rzucone czyjąś niewidzialną ręką, podmoskiewskie stacje - letniskowe perony zasypane śniegiem, z łańcuchem latarń łączących się w jedną płomienną wstążkę (...)

Idąc śladem płomiennej wstążki poruszamy się po mapie naznaczonej miejscami znanymi z twórczości Dostojewskiego i prozą jego własnego życia przeplatającymi się we wspomnieniach żony i  wnikającego w życie samego autora "Lata w Baden" - Leonida Cypkina.
Jest to jedna z takich podróży, które zdają się nie mieć końca, zapętlając się między kartkami z dziennika Anny Griegoriewny Dostojewskiej, aktem śmierci jej męża i jakby dwoistego świadectwa miłości do Dostojewskiego. Spleceni we wspólnym cierpieniu, porażkach w codzienności, tęsknocie, walce o siebie i dozgonnym akcie miłości. Topieniu się w odmętach lęków i pragnień, w falach niezdolnej do zwalczenia słabości do hazardu i błagalnych próśb o przebaczenie za doznawaną biedę i nieumiejętność pokonywania własnych ułomności. Oboje jakby w omdleniach życia, dotykają ubóstwa i chwilowych wzbogaceń, w jednoczesnym poczuciu siły trwania przy sobie i konieczności podnoszenia się z upadku. W ciągłej drodze. Na dnie kufrów i bagaży wożąc ze sobą pragnienia nowego jutra. Twórczej, pisarskiej powinności i lekkości życia. W splocie spotkań z Turgieniewem, Puszkinem czy Gonczarowem, w maleńkiej przestrzeni wagonu poruszającego się po wektorach wyznaczających drogę Dostojewskiego. Także do samego siebie. Spoglądając w oczy obrazów, powracających twarzy Chrystusa, aż do ostatniej kropli potu na bladym czole umierającego Fiedi. W teatralności gestów wobec ostatecznej wyroczni losu. Jednego z najbardziej przejmujących opisów śmierci. W bolesnym cierpieniu Anny, dającej początek i koniec "Lata w Baden".
Czasu przesilenia, ale może i dojrzewania Cypkina jako pisarza. W rozkwicie jego talentu pisarskiego. Niezwykłej formie powieści utkanej z misternie długich zdań, jakby bez przystanku, bez zatrzymania, by nie zgubić żadnego wątku, wielości powiązań i odniesień do literatury rosyjskiej, dzięki czemu "Lato w Baden" jest tak wciągające i poruszające.

"Przeczytawszy Lato w Baden możemy wreszcie odetchnąć trochę głębiej, czujemy się oczyszczeni, wstrząśnięci i zarazem wzmocnieni, wdzięczni literaturze za to, co w sobie kryje i jakie uczucia jest zdolna wzbudzić. Leonid Cypkin nie napisał długiej powieści, ale odbył wielką podróż" - Susan Sontag


Leonid Cypkin "Lato w Baden"
tłum. Robert Papieski
wyd. Zeszyt Literackie, Warszawa 2015





W małym mieszkaniu na osi przeciągu

Zapewne ktoś jednak rozmyśla o tym, czym jest dobro,
Nawet wtedy gdy jest późno, żeby się pomylić -
Czy to wszystko było możliwe, nawet miłość, nawet
Całkowita samotność, ale dla kogoś innego, w innym życiu,
Nie tu, w tym małym mieszkaniu na osi przeciągu.

Surowość poranka przydaje rumieńców resztkom ciasta z pigwą. Rozkrawam ostatni kawałek nadziei na mniejsze porcje. Będzie można delektować się nią dłużej. Nim słońce schowa się w purpurze zmierzającej na kraniec ciemności. Pójdę jego śladem zwiedzona światłem rozproszenia osiadającego na kosmykach myśli wplecionych w słomkowy kapelusz wiosny. Ptaki wtórować będą dzwonom dalekiego kościoła rozbijającego czas na pojedyncze nuty rozmodlonych pacierzy. W nich słyszę siebie, a dzień w jutrzence niewinności wniknie pod skórę Twojego spojrzenia.
W kącikach warg spierzchniętych uśmiechem kołysać się będą jutrzejsze krople łez złapane ostatnim tchnieniem w krągłość przepalonej żarówki. Ślad po rozpalającej nieobecności. Pozostaniesz zawiniątkiem rozsypanych wierszy. Słowa szpulką nierozwiniętej wstążki na drodze tułaczej udręki, pęcherzykiem powietrza w ciężkiej glinie. Oddałeś obrazy swoich dni na własność innym w ostatnim pulsie tętna. 
Surowość poranka przydaje rumieńców resztkom ciasta z pigwą. Rozkrawam ostatni kawałek Twoich wierszy na mniejsze porcje. Wersety w ziarenkach goryczy i nienasycenia. Będę mogła delektować się nimi dłużej.

Aby przeżyć ten wiersz, muszę milczeć,
Sławy i nędzy rym wciąż odnajdując
Mówić znowu to, co mówiłem zawsze -
Walczyć o życie tym, o co życie nie dba
Nie dla osób liczących swej profesji
Zyski i straty, w nadziei wieczystej
Dzierżawy gruntu, który wystarczy na grób.

Jeśli chcesz, by wiersz przeżył ciebie, mów.

.


fragmenty wierszy Macieja Niemca
z tomiku "Stan nasycenia"
wyd. Zeszyty Literackie, seria poetycka 

Przy zaciśniętych zębach, zmrużonych powiekach

Wegetowanie przy zaciśniętych zębach, zmrużonych powiekach, to jak zejście na samo dno studni życia, by poczuć pod stopami pustkę. A jednak wciąż pragnąć zamknąć cząstkę siebie w samotnej próżni, jak utrwala się przemijalność w zimnym kadrze obiektywu. W linijce zapisywanej krzywizny krzyku, kwadracie gładkiej posadzki przeszywanej dudnieniem kroków. Próbując oderwać się od paraliżującego bólu w rozpaczliwej bezsilności.

Nasze sny są również także niedoskonałe:
budzimy się z nich. To naj[gorsze?] [dalej urwany fragment]
                                                    Zgodziłbym się nawet na nieśmiertelność,
gdyby przebiegała we śnie. Przerywanym tylko na jedną sekundę,
aby nagle otworzyć oczy szeroko w ciemnośći szepnąć bezgłośnie:
jak ciepło, jak cicho, jak błogo i znów je zamknąć zatrzasnąć
powieki,
na nową senną wieczność.

Aleksander Wat. Przejmujące wołanie o przebaczenie za zbrodnię śmierci. Lista skreśleń. Lista dokumentów. Kolejny zatrzymany siłą dzień zamknięty w czterech ścianach odrętwienia. Chodzenia po omacku, po obrzeżach celi, której granice wyznaczał kolejny wysiłek ręki i bóle uszczuplone. Gotowe. Przepisane. W zaułkach jedynie chwilowej ciszy i ukojenia świadomie dążącego do wyrwania się ku wolności. Poza własne niedołężne ciało. Poza własną niemoc. Poza nie swoją rozpacz. 
Ostatni zeszyt. Ostatnie zdania. Ostatnie życzenia. Testament pragnień na potem. Przenikliwy świadek zmagań z cierpieniem ciała i czekaniem na dobrą noc. Poruszający wyraz miłości.

(...) Nasza 
jedność była tak jednością, że
nie może przestać być, kiedy
mnie nie będzie. Pamiętaj o tym
i nie rozpaczaj, tylko nie rozpaczaj,
żeby tę jedność naszą, żeby nasze
wspólne istnienie w tej jedności
nie udręczać (...)



Aleksander Wat "Ostatni zeszyt"
128 Zeszyty Literackie, zima 2014




"Piszę te słowa w Londynie"

Obrazy. Ujęte w ramy. Nieruchomo spoglądające z muzealnych ścian. Nieme, a jednocześnie mówiące tak wiele, pozostając obszarem także do naszej własnej interpretacji. I obrazy niczym nieograniczone. Przemieszczające się wraz z nami. Kryjące się za rogiem ulicy, w kąciku naszego oka, w migawce znikającego zachodu słońca lub sennie przejeżdżającego autobusu. 
Inne trasy. Pokonywane pieszo, mimo londyńskiego chłodu i deszczu, albo metrem sunąc podziemnymi korytarzami miasta. I inne trasy. Muzealnych wystaw, różnych jak artystyczne upodobania. Wszystko zamknięte w dniach i godzinach swoistego dziennika spisywanego w odstępach czasu nakreślanego wizytami w galeriach i w gościnnych progach mieszkania Gabora. W ważności każdej mijającej sekundy.
Okiem się widzi, ale także, w sposób zamierzony lub bezwiednie, wyraża siebie. Bogactwo języka daje tu pojęcie o możliwościach tej ekspresji - pisała w swojej książce, "Inne obrazy. Oko, widzenie, sztuka. Od Albertiego do Duchampa", prof. Maria Poprzęcka.
Wojciech Karpiński przy każdym obrazie Londynu pozostawia cząstkę samego siebie ilustrując ją z gracją dobieranych słów. Wyraża siebie i swoją wrażliwość, umiejętnością widzenia dotykając materii malarskiego płótna niemal w każdym jego ukrytym splocie. Pod warstwą farby, w jej zagłębieniach, załamaniach światła, półcieniach i wyrazistości kolorów. Sam pozostaje w ich tle, w cieniu sklepień muzealnych budynków rozsianych na indywidualnie kreślonej mapie kolejnych spacerów. W rozmowach z Gaborem, a może nade wszystko umiejętności słuchania jego poglądów na życie, w każdej jego sferze. Może dlatego, ze skrupulatnością, Autor notuje nawet godzinę spotkania, uwypuklając ważność tych wspólnie spędzanych chwil.

Sobota, 1 marca 2003
Z Gaborem jestem umówiony na kolację o 19.30 (...) Gabor dał gęstą węgierską zupę i gulasz. Rozmowa do pierwszej. Znów widział źródło zagrożenia dzisiejszej kultury w chęci ujęcia w słowa wszystkiego. Nic nie pozostaje. Wszystko zanika. Stąd kłopoty z tożsamością, z poczuciem własnej wartości.

To swoiste doprecyzowanie czasu wypełnionego rozmową, wychodzącą poza ramy tuzinkowych pogawędek przy filiżance afternoon tea, staje się istotne i dla nas, czytelników, skupionych nad kolejną kartką książki, sącząc każdy nowo widziany fragment podróży ujęty w obrazach i słowach. Same zaś "Obrazy Londynu" stają się także obrazem Gabora. Postaci, która będzie zamieszkiwać już nie tylko swoje ciasne mieszkanie wypełnione książkami, nie tylko pamięć i wspomnienia Autora, ale i nasze własne doświadczenie wyniesione ze wsłuchiwania się w jego sposób widzenia sztuki wplecionej w życie.
Z wdzięcznością wchodzę w ten londyński rytm idąc śladami Autora. Mijamy razem kawiarnie, przeglądamy poranne gazety i doniesienia o wystawach wartych zobaczenia i zauważamy drobne zmiany w rozwieszeniu obrazów na wystawach już nam znanych. Nasze kroki się stapiają z wieczorną mgłą, cienie pochylonych późną porą sylwetek suną za nami niczym spojrzenie znużonego swoją pracą strażnika muzeum. Dla niego obcowanie ze sztuką stało się być może codziennością. Nie ma ochoty na kolejne spotkanie z Tycjanem ani by schwytać na moment spojrzenie Moneta zza ściany deszczu. Zawsze może to zrobić dnia następnego, a może kolejnego nienaznaczonego żadną datą ani godziną. Męczeństwa świętego Maurycego. Wychodzimy zostawiając za sobą zamykające się drzwi kolejnej londyńskiej galerii. Księgarnie. Przystanki autobusowe. Opustoszałe stoliki w restauracjach, filiżanki pozostawione na wczorajszej gazecie jak z obrazu Józefa Czapskiego. On też obecny. Nieodzowny w tych wędrówkach, jak jego umiejętność widzenia. "Wystarczy patrzeć naprawdę patrzeć oczami bez przyjętej hierarchii (góry piękne - szmaty brzydkie), żeby en voyageant autour de ma chambre człowiek mógł przeżywać to, czego inni nie mogą dojrzeć, kręcąc się naokoło jak wiewiórki". Wytężam wzrok i słuch. Na obrazy. Na słowa. Porzucam przyjęte hierarchie. 

O Bonnardzie powiedziano, że nie malował świata, ale malował nasz proces postrzegania (...) Sam o sobie powiedział, że chciałby przedstawić na płótnie wrażenie, jakie się ma, gdy nagle wchodzi się do pomieszczenia. Powiedział też, że sztuka jest zatrzymywaniem czasu".

"Obrazy Londynu" Wojciecha Karpińskiego malują nasz proces postrzegania, a jego umiejętność widzenia sztuki zatrzymuje czas, byśmy mogli go lepiej dostrzec i przeżyć. Wpatrywać się w obrazy, by rozumieć więcej.

Piątek, 19 września 2008
Obudziłem się o 10.50, dość napięty, myślę z niepokojem o moich planach pisarskich, nie tyle o ich braku (bo jak najbardziej są) czy małej realności, ile o ich rozległym rozłożeniu w czasie. Łączy się to z wyjazdami, które są mi potrzebne, także do pisania. Wynika wyraźnie, że do stycznia zaległościami się nie zajmę. Na pewno jednak pobyt londyński dobrze mi zrobił. I doceniam wspaniałe warunki, jakie mam u Gabora, także dzięki możliwości kontaktu z jego niezwykła osobowością.


Wojciech Karpiński "Obrazy Londynu"
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2014



Staram się

Czyjeś spojrzenie uchwycone w oknie pociągu mijającego się z moim. Firanka rzęs niezdolna przysłonić świata. Lampki w wagonie restauracyjnym oświetlające samotne stoliki. Nazwa stacji, której już jutro nie będę mogła sobie przypomnieć, ani miejsca jej położenie w sunącej jakby poza mną przestrzeni geograficznej. Punkt na mapie podróży nieoznaczony żadnym uczuciem ani skojarzeniem zniknie z mojej pamięci na zawsze. Staram się mimo wszystko nie zgubić w pustym przedziale pociągu wnikającego pomiędzy kotary coraz wcześniej przychodzącego zmroku. Nie zgubić słów wypatrywanych zmęczonym, późną porą, wzrokiem. 
- Przepraszamy za 25 minut spóźnienia - wydobywa się ochrypłym głosem z małego nadajnika.  Już nie liczę długości nieplanowanych postojów, światła latarek pojawiających się w ciemności, jakby poruszały się całkiem samodzielnie po przeciwległych torach rozkrawając na kawałki gęstość mroku. 
W mroku można ukryć wszystko, jak pod metaforą. W lesie.  Dopóki nie zechce się wyjść naprzeciw siebie samej w uchylonych drzwiach do wielości własnej tożsamości Językowej. Kulturowej. Jak Magdalena Tulli. W wyborach przynależności. Polskiej. Włoskiej. Żydowskiej. Pomiędzy. Pomiędzy to jest dobre dla mnie miejsce. Czasem mi się wydaje, że jestem pomiędzy wszystkim. "Jeśli jest pomiędzy, to zdradzi" - myślą sobie ludzie ubrani w tożsamość. Powiedzieć, że jestem pomiędzy tym wszystkim, ale w Europie, to dla nich jakbym wydała na siebie wyrok śmierci cywilnej, wykluczenia ze wspólnoty. (...) Nie wiedzieć, kim się jest, to część ludzkiego doświadczenia, przynajmniej tak samo dobra jak ta jego cześć, która wie. To, do czego możemy dojść, jakoś łączy się z tym, do czego dochodzą inni. Być może razem wiemy coś więcej niż każdy w pojedynkę. To nie znaczy, że razem wiemy to samo.
Pociąg wie, dokąd podąża. Ja będąc na trzy godziny jego cząstką poddaję się temu starając się poskładać tę cząstkę samej siebie, która została za mną, w Krakowie i tę, która czeka na mnie w Warszawie. Też jestem pomiędzy. Ale to moje pomiędzy trwa zaledwie chwilę. Sto osiemdziesiąt minut. To chwila, w dobie całego życia, nawet jeśli dodamy do niej dwadzieścia pięć minut spóźnienia. Spóźnię się trochę do samej siebie, tej która po przekroczeniu progu pociągu nazwie się swoim imieniem i nazwiskiem kreślonym codziennością, obowiązkami i ostatnio nadmiarem pochłaniającej pracy zawodowej, zostawiając za sobą tę utkaną z przynależności do powolnego oddechu krakowskiej aury odnajdywania siebie.
Przekroczyłam próg. Wróciłam. Znowu jestem. I rodzi się znowu to niepokojące poczucie braku. Czego mi brak? Chciałabym móc powtórzyć za Magdaleną Tulli:
Teraz niczego, chyba tylko nieśmiertelności. Życie wydaje mi się takie fajne. Chciałabym mieć je na zawsze, ale trzeba je będzie oddać. Mówi się, że gdybyśmy byli nieśmiertelni, nie bylibyśmy szczęśliwi. Może to tak jest z tym lisem Ezopa, co się pocieszał, że winogrona są kwaśne. Ale z drugiej strony, gdybyśmy dostali nieśmiertelność, zrobiłoby się strasznie ciasno. Miałabym się tłoczyć w moim pokoju z dwudziestką innych ludzi? Coś za coś Tak, pocieszam się, że winogrona są kwaśne.
Staram się.

Gorąco polecam!

"Staram się. Rozmowa Justyny Dąbrowskiej z Magdaleną Tulli"
na łamach 127 numeru "Zeszytów Literackich", jesień 2014

Słowa temu

Słowa temu. Rzęsisty deszcz rozbił się drobinkami jak sznur pereł spod opuszczonych powiek nieba. Cień zachodzącego słońca rozsypał się piegami na dnie wyschniętej filiżanki. Chwila temu smakowała słodko. Czas przemierzał plaże stopami zanurzając się w miękkości ciepłych ziarenek piasku przesypujących się między palcami jak w szklanej klepsydrze ciągłości zdarzeń. Odchodzi by zaraz pokazać się od nowa czy zatem kiedykolwiek mija w swojej nieprzemijalności gdy lekkość motylich skrzydeł odejmuje ciężar ciemnym obramowaniom pomostów wyciągających swoje ramiona w nieskończoności tonącego horyzontu.
Słowa temu. Miały kiedyś znaczenie w zderzeniu z niewypowiedzeniem zachwytu skrytego w zakamarkach zaciśniętych warg. Dzisiaj zdają się śladem niedojrzałości letnich owoców zbyt cierpko pozostających na podniebieniu odchodzącej chwili. 
Słowa temu. Wędrowiec zbierał muszelki by znaleźć klucz to zapętlonego wokół jego nadgarstków czasu. Gałązki zmarszczek oplatały oprawki okularów nie rozumiejąc intencji niedostrzegania rozet przebrzmiałych złudzeń. Na ściankach pustej szklanki odbijała się w wąskich zagnieceniach przygaszona światłość ulotności. Duszność poranków stłumiona pod przykrywką nienazwanych wrażeń konała zdławiona szczelnością teraźniejszości. 
Słowa temu. Wydawały się posłuszne naturze niczym płatki śniegu zimą gasząc przydrożną latarnię. Zawinięte w liść wonnego jaśminowca. Karta zaciemnia puste przestrzenie w poszukiwaniu sensu swojego przeznaczenia. Słowa temu. Całkiem się rozsypały w niedosłyszeniu zrozumienia chcąc pójść pod rękę z poezją.

PISMO odręczne, niedokładna mapa
Kraju, który zamieszkują duch
Czytanych i wypowiadanych słów -
Mandelsztam, Dylan Thomas, Wojaczek
Mówią znowu to, co mówili zawsze:
Sława i nędzy rym wciąż odnajdując
By przeżyć swój wiersz, musisz milczeć.

By przeżyć ten wiersz, muszę milczeć,
Sławy i nędzy rym wciąż odnajdując
Mówić znowu tu, co mówiłem zawsze -
Walczyć o życie tym, o co życie nie dba
Nie dla osób liczących swej profesji
Zyski i straty, w nadziei wieczystej
Dzierżawy gruntu, który wystarczy na grób;

Jeśli chcesz, by wiersz przeżył ciebie, mów.

wiersz Macieja Niemca
 z tomiku Stan nasycenia
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2012



Przynosisz to, czego mi brak

Już dawno nic mnie tak nie poruszyło, nie wyrwało z wewnętrznego, mogłabym rzec nieomal klasztornego zamknięcia. Z odseparowania na czułość słów wydobywających się spomiędzy szelestu zamkniętych na jakiś czas dla mnie książek. Przebudziłam się, by z perspektywy kobiecej wrażliwości ubranej w zakonny habit i oddzielonej od zewnętrznego świata, ujrzeć jej niewidoczną obecność w listach wymienianych z Nicolą Chiaromonte. I chociaż trudno nie podziwiać kunsztu epistolograficznego pisarza, szeroko widzianego i rozumianego świata, jego filozoficznych rozważań, spostrzeżeń o stanie ludzkości, to właśnie jej nieobecne istnienie w tej korespondencji jest tak subtelnie wyczuwalne. Nie mówię tego tak sobie, pod wpływem radości, jaką napełniają mnie Twoje słowa, ale dlatego, że naprawdę staram się służyć Ci za "zwierciadło". 
Tymczasem Muszka (Melanie von Nagel) służy Bogu, pomiędzy murami klasztoru benedyktynek w których schroniła się po śmierci męża, w dobrowolnym zamknięciu na wszelką zewnętrzność, jednocześnie otwiera swoje własne wnętrze. Można się zastanawiać kto dla kogo był "zwierciadłem", może po prostu oboje przeglądali się we własnych oczach całkiem się nie widząc. Uzupełniając się i wzbogacając nawzajem, każde z nich przeżywając życie w liczbie pojedynczej, ale jednocześnie w jakimś szczególnym dusz i prawych umysłów złączeniem.
Opublikowanych siedem, niedługich listów Nicoli Chiaromonte do Melanie von Nagel pachnących lawendą i nieomal przepełnionych delikatnością płatków bratka, niesie w sobie niezwykłą siłę, intelektów, łączącego ich czujnego przyglądania się człowiekowi i jego istnieniu w ciągle zmieniającym się świecie, ale i w okazywanej sobie wzajemnie trosce i czułości. Jakby jedno dla drugiego stawało się szkicem do pełniejszego portretu, barwą i wyrazistością widzenia życia, odpowiedzialności za obraz świata i bytu jednostki. W prawdzie i szczerości wobec samych siebie, niczego nie ukrywając, nie tworząc niczego na pozór, ale obdarzając się wzajemnym zaufaniem. Ja czuję upływ lat głównie wtedy, kiedy odkrywam w sobie obszary martwe - a pociechą jest to, że nie jestem jeszcze "stary" w najgorszym tego słowa znaczeniu, zachowując jeszcze zdolność "odczuwania" i daję się ponieść temu, co czuję. Jeśli idzie o Ciebie, jesteś najmłodszą istotą, jaką znam.
Urzekli mnie oboje. Nicola intensywnością słów i myśli, które można przeczytać między kartkami "Zeszytów Literackich", Muszka w moim własnym domyśle jej słów. W jej skromnej, ale wyraźnie odczuwanej obecności między akapitami jego listów. W kompozycji dwóch niezwykłych istnień i ich wzajemnego dla siebie znaczenia.
Tak, Ty przynosisz mi czyste i łagodne powietrze. Ale właściwie nie takie łagodne, tak jak nie jest "łagodny" krajobraz Delf czy Kume. Otóż to: przynosisz to, czego mi brak.


Nicola Chiaromonte - Listy do Muszki (Melanie von Nagel)
wybór Wojciech Karpiński
tłum. Alina Kreisberg
"126 Zeszyty Literackie, Warszawa-Paryż, lato 2014"












W cieniu blaknącej żarówki

W cieniu blaknącej żarówki. Tomiku wierszy. Spakowane w ciszę niewysłowienie zdaje się wypełniać, po linie brzegu, niespokojne plaże wypalonej egzystencji. Fale bezkresu uderzają o wyostrzone spojrzenie zwrócone do wnętrza duszy budzonej z odrętwienia nocy. Na krawędzi filiżanki osiada cierpki oddech poranka. Dłonie zdają się obejmować coraz mniej z nadchodzącej prostoty życia. Stalowe niebo swoim nieprzeniknionym obliczem zatrzymuje rozbite kruszyny na dnie spodeczka, jak drobinki rozsypanego niezgrabnie cukru. Marnotrawstwo zdławionego w zarodku piękna zastyga przytrzaśnięte w progu niezdecydowania. Nawet wróbel wyrywa się z garści nieśmiałego chwytania nieprzynależnych sobie zdarzeń. Stare pantofle, niezdolne do zrobienia kolejnego kroku, tkwią obarczone przywiązaniem do nieuchronności ich własnego losu. Supełki na sznurowadłach. Na nitkach fałszywej Ariadny wiodących donikąd. W zaprzestanym dopowiedzeniu życia. W cieniu blaknącej żarówki. Zamykam ciebie.


* * *
NARESZCIE wątpiąc, że jednym słowem
Mógłbym zadać koszerny cios ciemności
Tego światła, które oślepia jadalną część mowy -
Jej język na moim, dotykam jej dłoni, jest pusta;
I że jadalna część ciemności wypowie
To, czego nie mogło wypowiedzieć światło,
Jego dłoń w mojej, jego język na moim;

Że jadalna część ciemności oślepiona światłem
Kiedyś wypowie mój język, że dotyk jej dłoni
W mojej nie zwątpi o tym, który nie potrzebuje
Światła ani ciemności, którego rana wyschnie
I uwolni swoją dłoń, jej dotyk w mojej. Mógłbym
Jej zadać tę, która by nie była moją, ale bez niej
Ile razy musiałbym całkiem sam umierać.

wiersz Macieja Niemca
z tomiku "Stan nasycenia"
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2012


Okulary w złotych oprawkach

Ale najbardziej jeszcze od tych powodów za rekomendację służył mu sam wygląd:
te okulary w złotych oprawkach (...)

Świat zawężony do oprawek okularów. Okrągłych lub kwadratowych, w których mieszczą się proporcje świata. Jak w rysunku Leonarda da Vinci. Klasycznych lub zawadiacko wzorzystych. Grubych lub fantazyjnie wyprofilowanych z cienkich drucików niezdolnego do widzenia wzroku. W końcu także tych wąskich i długich, jakby rysujących granicę dla nieograniczonych perspektyw ludzkiego oka, spłaszczających wycinek spostrzegania, zawężających wiedzenie szersze i pełniejsze, nie tylko na świat, ale i na ludzi. Na ludzkość w całej jej złożoności i pięknie nakreślonych różnic: odmiennych sylwetek w zgrabnie skrojonych płaszczach, fasonów połyskujących pantofli na szklistych, od deszczu, chodnikach przytulnego Gorgadello, szlachetności materiałów eleganckich sukienek lub najwyższej jakości skóry na idealnie przylegających rękawiczkach. Na pierwszy rzut oka świat nieomal sterylnie idealny, jak wnętrze gabinetu Fadigatiego. Chodziło o ambulatorium doprawdy nowoczesne, takie, jakiego dotąd w Ferrarze nikt z lekarzy nie miał. Wyposażone w znakomity gabinet lekarski, który pod względem czystości, urządzenia, a nawet rozmiarów dorównywał gabinetom u Świętej Anny, mogło się nadto poszczycić aż ośmioma pokojami przyległego apartamentu, które służyły za poczekalnie dla pacjentów. (...) Jednym słowem, miejsce wygodne, miłe, eleganckie, a nawet pobudzające do myślenia. Gdzie czas, ów przeklęty czas, który zawsze i wszędzie jest wielkim problemem prowincji, mijał w sposób doprawdy przyjemny.
Wszystko, co w swojej powierzchowności, wedle mieszkańców Gorgadello wydawać się mogło tajemnicą sukcesu, miarą nienagannych manier, budzącą powszechne uznanie znajomość sztuki wplecione w obraz nietuzinkowej osobowości miejscowego lekarza. W ich własnym niezmąconym małomiasteczkowym spokoju.
Ale okulary to także możność bliższego spojrzenia, dostrzeżenia tego, czego oko bez szkieł dostrzec nie zdoła. Pod powieką drgającej ciekawości, w fałdach skrywanego zainteresowania życiem innych, tego co ukryte za murami domów, pomiędzy wąskimi przesmykami zdradliwego zainteresowania i próba przywłaszczenia sobie cudzego świata. Wejście nieproszonym, z tą skazą widzenia wedle własnych upodobań w obrysie wąskich oprawek okularów. Mrużąc oczy jedynie wobec oślepiającego światła odbijającego się od ośnieżonego wzgórza San Luca lub pod wpływem ciężkich nut muzyki Wagnera zapowiadających odgłosy rozprzestrzeniającemu się faszyzmowi, kroczącej powoli zapowiedzi wojny i zawieruchy, w ludzkich sercach, spychających ludzi odmiennych poglądów, pochodzenia i preferencji do wagonów drugiej klasy. Do wagonów odtrącenia. Bezimiennego zapomnienia. Tam gdzie czekolada z migdałami miała smak mydła, na wpół spleśniałych biszkoptów Osvego. Gdzie oprawki złotych okularów doktora Fadigatiego dawno straciły na swoim blasku i galanterii stając się obiektem szeptów i grubiańskich komentarzy. Przejście do trzeciego przedziału. Kolejna przesiadka. W życiu. W pociągu mknącym pomiędzy miasteczkami jak pomiędzy ludzkimi uczuciami rodzącymi się w gęstości kurzu, w poczuciu odtrącenia. W zetknięciu z pięknem młodości. W wiecznym poszukiwaniu przyjaźni i miłości.
A w gabinecie na Gorgadello bywało teraz, że przez całe popołudnie nie pojawił się ani jeden pacjent. On, zgoda, nie miał na świecie nikogo, o kim musiałby myśleć... o kogo się troszczyć...; z punktu widzenia finansowego kłopotów jeszcze nie miał... Ale czy można tak bez końca żyć w całkowitej samotności, otoczony powszechną wrogością?
"Złote okulary" Giorgio Bassani to ostrość spojrzenia na zmieniające się społeczeństwo w przededniu wojny, ale i spojrzenie na nas samych w obliczu czyjejś odmienności pochodzenia, wyznania, upodobań. Wobec życia i pragnienia miłości wszyscy spoglądamy przez okulary w złotych oprawkach.

"Złote okulary" Giorgio Bassani
Tłumaczenie: Halina Kralowa
wyd. Zeszyty Literackie, 2014
seria "W świetle dnia"



Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...