Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozmowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozmowa. Pokaż wszystkie posty

Do widzenia. Do jutra.

Nigdy umarłym nie wzbraniałem odejść,
oszołomiony ich pewnością celu,
tak rychłym ich zadomowieniem w śmierci,
ich, wbrew opinii, racją. Tylko ty,
ty wracasz; muskasz mnie dotykiem, przy mnie
krzątasz się, szukasz, o co by potrącić,
by dźwięk cię zdradził. Nie odbieraj tego,
co długo sobie przyswajałem. Słusznie;
nie warto tęsknić za tym, co wzruszało.
Tego tu nie ma; w nas się przeistacza;
odbitym światłem odrzucamy w głąb,
z bytu we wnętrze, to co poznajemy (...).

Zdarza się cisza. Niemożliwa do wypełnienia żadnym dźwiękiem, dotykiem spojrzenia ani zapachem. Cisza niedoznanych zmysłów. Zatrzymanych nagle gestów. Cieni prześlizgujących się przez szczelinę niedomkniętych drzwi szafy wypełnionej ciemnością porzuconych sukienek lub po krawędzi kartek niedoczytanych książek. Obecność iluzoryczna. W ciszy intymnej pustki rozpoznawana po pozostałych przyzwyczajeniach skulonych w zawiniątkach wspomnień. Przedmiotach niezmiennie trwających na swoich miejscach. W próżni przepalonej żarówki, pęku zaschniętych długopisów, wycinkach pożółkłych gazet, ostatnim wierszu, przepoconej odchodzeniem pościeli. Nienaruszalnych jak pamięć o nieobecnych. 
Zdarza się słowo. Zdolne do przywołania życia, jak dźwięk wykrzyknika rozdzielający ‘nie’ od ‘obecność”. Miejsce graniczne między niezgodą na odejście i utuleniem nieobecności w słowie. W rozmowie wskrzeszającej istnienie. Zatrzymane w kadrze filmu, nieodwołanym spektaklu teatralnym, strachu przed nieuniknionym samobójstwem, ostatnich wakacjach. W wyprasowanych koszulach, które już nie poczują ciepła czyjejś skóry pozostając jedynie zimnym płótnem odbijającym się w lustrze rekonstruowanych fragmentów z życia. 

(...) Nie wstydź się spotkań z umarłymi, z tymi
innymi, co wytrwali aż do końca.
(Cóż mamy nazwać końcem?) Wymień z nimi
spojrzenie - jak przystojność każe - w ciszy
i nie miej obaw, iż żałoba nasza
obciąża cię w ich oczach ostentacją.
Nie dla nas wielkie słowa z czasów, w których
dzieje widoczne były jak na dłoni.
Gdzież nam do zwycięstw? Przetrwać, oto wszystko.

Krystyna Janda o Edwardzie Kłosińskim. Paula Sawicka o Marku Edelmanie. Leszek Sankowski o Teresie Torańskiej. Alicja Kapuścińska o Ryszardzie Kapuścińskim. Joanna Sobolewska-Pyz. Maria Iwaszkiewicz o Bogdanie Wojdowskim. Krystyna Cierniak-Morgenstern o Januszu „Kubie” Morgensternie. Ruta Wermuth-Burak. Zuzanna Janin o Marii Anto. Julia Hartwig.
Ponowne spotkanie. Chwila uchwycona w wąskich przesmykach wzruszeń. Drżeniu ściszonego głosu. Oddalającym się zamyśleniu. Oswajanie śmierci zamkniętej w muszli zdławionego bólem szumu rozstania. Na cienkiej linii oddalającego się horyzontu łączącego opustoszały kawałek ziemi ze skrawkiem nieba. Poświaty niegaszonej lampy w oknie. Obecności przysiadającej na pustym krześle. Miejscu na przejmującą, osobistą rozmowę. Próbę sportretowania przetrwania, z uwierającymi grudkami ziemi między ściśniętymi palcami. Wyblakłym śladzie po przynależności do kogoś. Subtelnie. W kruchości spotkania z utraconą obecnością, lepkości ciemności spowijającej powieki. Zdarza się cisza.
Remigiusz Grzela  dla Agaty Kabat. W cieniu jej niegasnącej obecności.

Taką bym chciał zachować cię w pamięci
jak w głębi lustra, w której się schroniłaś
przed wszystkim. (...)
Stań w świetle świecy. Nie jest dla mnie straszny
widok umarłych. Kiedy się zjawiają,
jakież jak inne rzeczy mają prawo,
żeby zabawić chwilę w naszych oczach.
Stań tu; przez chwilę pomilczymy razem.

Remigiusz Grzela "Obecność. Rozmowy"
książka dedykowana Agacie Kabat
wyd. Babel, Warszawa 2015

oraz fragmenty "Requiem - Pamięci przyjaciółki" 
Rainer Maria Rilke z tomiku "Osamotniony na szczytach serca"
w tłumaczeniu Adama Pomorskiego, wyd. Świat Książki



Staram się

Czyjeś spojrzenie uchwycone w oknie pociągu mijającego się z moim. Firanka rzęs niezdolna przysłonić świata. Lampki w wagonie restauracyjnym oświetlające samotne stoliki. Nazwa stacji, której już jutro nie będę mogła sobie przypomnieć, ani miejsca jej położenie w sunącej jakby poza mną przestrzeni geograficznej. Punkt na mapie podróży nieoznaczony żadnym uczuciem ani skojarzeniem zniknie z mojej pamięci na zawsze. Staram się mimo wszystko nie zgubić w pustym przedziale pociągu wnikającego pomiędzy kotary coraz wcześniej przychodzącego zmroku. Nie zgubić słów wypatrywanych zmęczonym, późną porą, wzrokiem. 
- Przepraszamy za 25 minut spóźnienia - wydobywa się ochrypłym głosem z małego nadajnika.  Już nie liczę długości nieplanowanych postojów, światła latarek pojawiających się w ciemności, jakby poruszały się całkiem samodzielnie po przeciwległych torach rozkrawając na kawałki gęstość mroku. 
W mroku można ukryć wszystko, jak pod metaforą. W lesie.  Dopóki nie zechce się wyjść naprzeciw siebie samej w uchylonych drzwiach do wielości własnej tożsamości Językowej. Kulturowej. Jak Magdalena Tulli. W wyborach przynależności. Polskiej. Włoskiej. Żydowskiej. Pomiędzy. Pomiędzy to jest dobre dla mnie miejsce. Czasem mi się wydaje, że jestem pomiędzy wszystkim. "Jeśli jest pomiędzy, to zdradzi" - myślą sobie ludzie ubrani w tożsamość. Powiedzieć, że jestem pomiędzy tym wszystkim, ale w Europie, to dla nich jakbym wydała na siebie wyrok śmierci cywilnej, wykluczenia ze wspólnoty. (...) Nie wiedzieć, kim się jest, to część ludzkiego doświadczenia, przynajmniej tak samo dobra jak ta jego cześć, która wie. To, do czego możemy dojść, jakoś łączy się z tym, do czego dochodzą inni. Być może razem wiemy coś więcej niż każdy w pojedynkę. To nie znaczy, że razem wiemy to samo.
Pociąg wie, dokąd podąża. Ja będąc na trzy godziny jego cząstką poddaję się temu starając się poskładać tę cząstkę samej siebie, która została za mną, w Krakowie i tę, która czeka na mnie w Warszawie. Też jestem pomiędzy. Ale to moje pomiędzy trwa zaledwie chwilę. Sto osiemdziesiąt minut. To chwila, w dobie całego życia, nawet jeśli dodamy do niej dwadzieścia pięć minut spóźnienia. Spóźnię się trochę do samej siebie, tej która po przekroczeniu progu pociągu nazwie się swoim imieniem i nazwiskiem kreślonym codziennością, obowiązkami i ostatnio nadmiarem pochłaniającej pracy zawodowej, zostawiając za sobą tę utkaną z przynależności do powolnego oddechu krakowskiej aury odnajdywania siebie.
Przekroczyłam próg. Wróciłam. Znowu jestem. I rodzi się znowu to niepokojące poczucie braku. Czego mi brak? Chciałabym móc powtórzyć za Magdaleną Tulli:
Teraz niczego, chyba tylko nieśmiertelności. Życie wydaje mi się takie fajne. Chciałabym mieć je na zawsze, ale trzeba je będzie oddać. Mówi się, że gdybyśmy byli nieśmiertelni, nie bylibyśmy szczęśliwi. Może to tak jest z tym lisem Ezopa, co się pocieszał, że winogrona są kwaśne. Ale z drugiej strony, gdybyśmy dostali nieśmiertelność, zrobiłoby się strasznie ciasno. Miałabym się tłoczyć w moim pokoju z dwudziestką innych ludzi? Coś za coś Tak, pocieszam się, że winogrona są kwaśne.
Staram się.

Gorąco polecam!

"Staram się. Rozmowa Justyny Dąbrowskiej z Magdaleną Tulli"
na łamach 127 numeru "Zeszytów Literackich", jesień 2014

Rozmowa. Czasem jedyna możliwa

W końcu pisanie to prowadzenie dialogu. Rozmowa. Czasem jedyna możliwa.
Jedyną możliwą się staje dzięki niemu. Jego zapisom dialogów, rozmów, spotkań. Jakby sam oswobadzał czyjeś słowa dając im wolność rozwijania się niteczkami pamięci ze szpulki życia. Tymi nitkami, które zrgabnie potrafi uchwycić w dłonie, jakby tkał czyjeś istnienie od początku, zespalając ze sobą fragmenty i wyrywki z przeszłości, zachowując przy tym delikatność z jaką tworzy się najcenniejsze gobeliny. Ma przy tym niezwykły dar wtapiania się w dusze swoich rozmówców, docierania do prawdy i piękna, czasem poprzez sprawy bolesne, w których podskórnie wyczuwa jakaś przenikliwie wzruszającą historię i niezwykłość czyjejś osobowości. Dla mnie, każdy prowadzony przez niego wywiad nabiera zawsze głębszego znaczenia przekształcając się w wymianę myśli, przywołanie wspomnień, rysowanie wydarzeń od nowa, obrysowując czyjś profil wyraźniejszą linią, jednocześnie naznaczając granicę taktu i wyrozumiałości dla zachowania przestrzeni nieprzekraczalnej dla nikogo.
Jego rozmowy zdają się być, przy całej swojej subtelności, wielopłaszczyznowe, dogłębne, przenikliwe, a przy tym rozpięte między nim, jego rozmówcą i samym czytelnikiem, który staję się częścią tych niezwykłych spotkań. Niejednokrotnie zresztą przyłapywałam siebie na tym, że pytanie skierowane do bohatera rozmowy jakby było pośrednio skierowane do mnie samej. Nagle zadawałam sobie pytanie, którego być może nigdy nie odważyłabym się postawić sama przed sobą. W ten sposób Remigiusz Grzela daje swojemu czytelnikowi namiastkę wolności, rodzaj wyswobodzenia się z własnej przeszłości i wspomnień, chcianego zapomnienia wciśniętego w najciemniejsze zakamarki własnego przeżywania, nawlekania niteczek na szpulkę swojego życia. Mnie oswabadzał od siebie samej, chociaż wiem, że  jeszcze tak wiele sznureczków mam oplecionych wokół nadgarstków i stóp, które pozwalają tylko na ograniczone poruszanie się po pewnej przestrzeni, też przecież ogrodzonej moim poczuciem przynależności do tej niewielkie szpulki. Tyle jeszcze tam zapętleń i supełków, których jednak nie chcę zrywać, przecinać, chcę pozwolić im się przetrzeć samoistnieć, rozsupłać, pozwolić sobie samej dojrzeć do wolności współistniejącej we mnie i ze mną.
Dlatego biegłam wczoraj przedzierając się przez szklistą szybę mrozu, by ująć w swoich dłoniach losy kobiety niezwykłych i wolnych. Silnych i kruchych. Jak wyznaje sam Remigiusz Grzela we wstępie do swojej książki "Wolne":  Dla mnie to bohaterki. Kobiety, które chciałem poznać; które wygrały swoje życie (...) Przez lata nagrywałem bohaterki tej książki, nie wiedząc często, czy te rozmowy gdzieś opublikuję. Po prostu interesowały mnie ich biografie. Albo życiowy przełom.
Dla mnie życiowym przełomem jest każde spotkanie z Remkiem Grzelą i bohaterami jego rozmów, bo każdorazowo jest to, także przysłuchiwanie się ich rozmowom o przełomie w życiu każdego z nich. Rozmowa. Czasem jedyna możliwa.
"Wolne" to dwanaście rozmów z kobietami, które wybrały podróż do wolności. Ich wolność jest darem, ale i bywa gorzką koniecznością. To opowieść o kobietach, których siła wydaje się niewyczerpana, i u których determinacja jest właściwie grupą krwi.
To książka o wolności i ucieczce od niej.

To słowo
Dopuścić do tego?
Myśleć o tym nadal?
Czy zająć się byle czym
byleby się pozbyć tej pokusy
patrzenia dalej i dalej?
Myślę że lubią jeszcze coś więcej poza nielubieniem
Niepogodzeni?
A może zawsze zadowoleni?
Niech padnie wreszcie to słowo: pustka
Wycofać swoje zaufanie do świata?
Nie, nic nie zapomniałam

"Wolne rozmawia Remigiusz Grzela"
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, seria z różą
Warszawa, 2012

oraz wiersz Julii Hartwig To słowo


Życio-czytanie. Końcówki.

Po wielokroć, czytając różne recenzje książek, choć sięgam po nie już po przeczytaniu książki by pozwolić najpierw przyjść jej do mnie w swojej tajemnicy, zadawałam sobie pytanie: co jest powinnością krytyka literackiego?  Z odpowiedzią przyszedł, któregoś listopadowego dnia, Henryk Bereza, w swojej rozmowie z Adamem Wiedemannem i Piotrem Czerniawskim:
Mieć najlepszą dobrą wolę, żeby nie zrobić nic złego wobec literatury. Żeby zdawać sobie sprawę, że zajmowanie się literaturą, jeśli tutaj w grę wchodzi jeszcze jakiś rodzaj autorytetu, jest zajęciem tak odpowiedzialnym i tak skomplikowanym jak odpowiedzialność chirurga, który operuje żywe serce lub żywe oko. Nie powinno podsuwać rozstrzygnięć, jaka ma być literatura, jak ma kto pisać, bo żeby wiedzieć, jak ma kto pisać, to trzeba wiedzieć, co ten ktoś w ogóle może zrobić. Bo nie jest tak, że każdy, kto chce, to będzie robił w literaturze, takiej możliwości nie ma. Jeśli ja się jakimś autorem interesuję (...) to dzieję się tak, że jestem wplątany w los tego autora.
Wtedy łapiąc się łapczywie "Końcówek" Henryka Berezy, by opleść nimi własne obcowanie z literaturą, przysłuchiwałam się rozmowie szeroko rozpostartej między życiem, prozą, literaturą, a szczęściem, spełnieniem, światem rozległych doświadczeń mając przed oczami człowieka wiodącego życio-czytanie, żyjącego między książkami, jakby dla nich właśnie, które nieodwracalnie wtapiały się w jego gęste poranki, jednocześnie w jego czytaniu istniejąc w dwójnasób, bo jak wyznaje Henryk Bereza: To, co się stało - tak można powiedzieć analogicznie do terminu życio-pisanie, które wymyśliłem dla Stachury - można nazwać życio-czytaniem, w każdym razie to było czytanie współtwórcze, kreacyjne może trzeba by powiedzieć (...) ja czytałem artystycznie, to znaczy wprzęgałem się w procedury twórcze, bo przecież czytanie rzeczywiste jest współtworzeniem, dzieła literackie, dzieła poetyckie nie istnieją po prostu jako zapisy. Prace akademickie dla innych prac akademickich to są teksty, natomiast działa literackie są dziełami, które istnieją dopiero w tym procesie, jakiego wymaga czytanie, i ja już wyłącznie się nastawiłem i tutaj już z pełną świadomością i z pełną konsekwencją do tego się zabrałem. I stąd taki jestem zdewastowany i zużyty w sensie duchowym, ponieważ ja uprawiałem jakiś rodzaj twórczości na tak rozległych planach.
Takiego duchowego zdewastowania i zużycia pozazdrościłam, bo zjawiskowo jest móc żyć tak, by stapiać się w jedności z dziełem literackim, wysysać z niego kwintesencję i prawdziwość przekazu, bogacić się wraz z kolejnym fragmentem prozy wykraczającej poza druk pozostawiony na białej kartce. Nadając jej, własnym czytaniem, formy, kształtu, odrębnego istnienia w jednoczesnym zespoleniu. Samemu oddychając, żywiąc się i żyjąc dzięki prozie literackiej.
Dzisiaj, Henryk Bereza, zostawił te historie zamknięte pomiędzy okładkami, zamykając może najciekawszy rozdział - swojego bogatego życia. Zawężając swoje rozległe plany do skrawka ostateczności. On, wplątany w losy autorów, z nimi serdecznie zaprzyjaźniony, uznawany za jednego z najwybitniejszych krytyków literackich, odkrywcę Edwarda Stachury i Marka Hłaski, redaktor miesięcznika "Twórczość", sam o sobie i własnej szczęśliwości w życiu mówił:
Ja nie wiem, moje rozumienie człowieka, świata, i to niezależnie od wszystkiego dobrego, co mógłbym o człowieku i świecie powiedzieć, jest u swoich podstaw tragiczne. Znaczy, wydaje mi się, że człowiek właściwie może nie czuć tragizmu istnienia właściwie tylko wtedy, gdy jest głupi. Jeśli nie jest głupi, jeśli ma wrażliwość, ma wyobraźnię, to tragizm musi być fundamentem jego stosunku do świata, co oczywiście nie oznacza, że musi przybierać maskę tragiczną i biadolić bez przerwy i mówi o tragizmie egzystencji. Ja na przykład im bardziej jestem tragiczną postacią, tym łatwiej mi przychodzi dostrzeganie przyjemności życia i te przyjemności są mi dostępne w najprostszej postaci, ja na przykład czuję się szczęśliwy, jeżeli budzę się rano i jest nie słońce, bo w pokoju nie ma słońca rano, ale odbicie słońca i to moje mieszkanie, ono jest zaniedbane, ale ma pewną harmonię kolorystyczną, w nim jest jasności, złocistości w nadmiarze, a tam portret jeszcze z odbiciem słońca w oknach budynków naprzeciw, daje to poczucie złocistości, słoneczności i taka złocistość, słoneczność śni mi się się czasem i ja w śnie też jestem w słonecznościach, w jasnościach, w złocistościach, i to jest ogromną radością, ja potrafię się z czegoś takiego cieszyć. Cieszyć się potrafię z zasłyszanego na ulicy słowa, z dobrego powiedzenia znajomych przy kawiarnianym stoliku, albo w ogóle jakiegoś ładnego powiedzenia, bo jednak moja wrażliwość na dobre powiedzenie jest większa, jeżeli to możliwe, niż wrażliwość na słowo zapisane, na tekst literacki, a oczywiście tekst literacki także mi daje ogromne, ogromne radości (...). Sztuka jest łaską, którą nam dano, żeby w nieszczęściu, w tragizmie, w uplątaniu, w całej koszmarności świata była jakąś jasnością, jakimś promieniem dobra. Jeśli przyjąć, że jestem z przekonania, z filozofii, człowiekiem tragicznym i absolutnie mógłbym się tutaj podpisać pod wszystkim, co na temat tragizmu egzystencji pisała Pascal i inni myśliciele podobnego typu, jeśli przyjąć, że to jest mój fundament, to na tym fundamencie mogę budować jeszcze najrozmaitsze radości, wśród których radość obcowania ze sztuką słowa jest radością największą.
Adam Wiedemann: Myślisz czasem, że to co piszesz, jest pisaniem dla potomności? Umiesz sobie tę potomność wyobrazić?
Henryk Bereza: Nie mam żadnych złudzeń co do możliwości oddziaływania na jakąkolwiek przyszłość. Myślę, że dla tych, z którymi mnie już los związał, będę istniał także po śmierci, jako punkt odniesienia czy jako jego brak.


Henryk Bereza (28 października 1926 - 21 czerwca 2012)

fragmenty pochodzą z książki "Końcówki. Henryk Bereza mówi"
Adam Wiedemann, Piotr Czerniawski
wyd. Korporacja Ha!art, Kraków 2010

Wrzenie świata

Nawet jeśli książka trafi do jednej osoby, jeśli pobudzi jakąś strunę wrażliwości, 
to spełni swoje zadanie - Anna Bolecka

Gorący lipiec 2009 roku. Dwa dni jazdy samochodem z Orlando do Chicago, a ja niczego nie widziałam poza kartkami książki, niedosłyszałam. Wrzenie świata było poza mną. Wrzenie świata było we mnie. Drgnęła jakaś, uśpiona dotychczas, struna wrażliwości.
Stałam się jedną z "Uwiedzionych" - po trosze Peterem, który odmienia się wraz z kolejno poznawaną postacią wijącej się przez oszalały, od wojny, kontynent. Trochę Łucją ciągle dotykającą swoich najboleśniejszych ran skazując się na wieczne cierpienie, Helgą wołającą do Boga i Erichem wołającym o prawo do prawdy o sobie samym. Każde z nich zostawiło we mnie cząstkę siebie. Drżenie. Z każdym z nich się utożsamiałam, bo każde z nich było wołaniem o miłość, choćby słabą, zawieszoną miedzy niebem a ziemią.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że sama za parę lat zaznam stanu przebywania "miedzy niebem a ziemią". Tymczasem wróciłam do domu, choć już nie całkiem do siebie, nie do tej samej, bo już całkowicie uwiedzionej. Zaczęłam szukać 'Kochanego Franza', i choć na niego nigdzie nie natrafiłam, to znalazłam "Concerto d'amore". Zagrało przejmująco, zespalając kawałki minionych dziejów i przynależności autorki do jej przodków i historii rodzinnych. Od tego momentu stając przed sklepem "Wedla' na Szpitalnej w Warszawie czuję już nie tylko słodki smak czekolady, ale i serce tej kamienicy, sylwetkę jej projektanta, Franciszka Braumana.
Stałam się zachłanna. Swoiste zaspokojenie znalazłam na chwilę przysiadając na "Białym kamieniu". Doznanie czysto metafizyczne. Magia. Mistyka. Nieokiełznany w swojej nieograniczoności "literacki kosmos", wszechświat Anny Boleckiej, któremu nie sposób się nie poddać, nie dać poprowadzić mleczną drogą dosięgając gwiezdnego pyłu jej krystalicznej prozy. Zamieszkuję w Kuromękach, na obrzeżu wsi, gdzieś "pomiędzy", wtapiając się w spokojne życie wielokulturowego skrawka ziemi, gdzie jak w wiklinowym koszu splatają się różnorodne witki tworząc spójną całość. Sama daję się opleść i wpleść w życie w zgodzie z naturą przyrody i naturą człowieka, gdzie w ciszy, która nas otacza, można czasem usłyszeć dalekie głosy. Wydaje się, jak gdyby mówiło jednocześnie wielu ludzi stojących pod wielką ścianą. Jeden z nich odchodzi na bok, zbliża się. Teraz słyszysz wyraźniej, słowa nabierają sensu. Jego głos cię przyzywa. Wchodzisz do jasnej kuchni. Na łóżku siedzi ktoś, kogo widzisz pierwszy raz w życiu. To najbliższy ci człowiek na ziemi. Patrzycie na siebie. Czujesz, że to początek świata. Twojego świata.
Stał się też i moim światem. Początkiem i bezgranicznym zachwytem, przynależnością do nieskazitelności prozy Anny Boleckiej, zawartej w niej przejrzystej prawdy, namacalnie odczuwanej, "sprawiającej wręcz fizyczną przyjemność" jak określił stan przechodzenia przez prozę Anny Boleckiej, Tadeusz Nyczek.
Mijają cztery lata.
Chłodnawy czerwiec roku 2012. Kwadrans jazdy samochodem z Żoliborza na Powiśle. Wrzenie świata przede mną. Wchodzę w progi Instytutu Reportażu, gdzie w pomieszczeniu niewielkim, pełnym uroku, zapachu kawy i kuszących grzbietów książek, mieści się cały świat. Za chwilę miałam stanąć przed takim całym światem, literatury nieskazitelnej, skupionej w osobie mojej ulubionej powieściopisarki, jednej z niewielu kobiet-pisarek w moim czytelniczym jestestwie. Jednocześnie na pewno najważniejszej. W torbie jej najnowsza książka "Cadyk i dziewczyna' szeleści poprzyklejanymi karteczkami. Kartka, można powiedzieć, że ta powieść od niej wzięła swój początek. Wyrzucona z przepaści zagłady, z progu między życiem a śmiercią.
Anna Bolecka zapala świeczkę. Światło pamięci. Płomyk łączący ludzi w obrębie pewnej historii scalającej losy "Cadyka i dziewczyny', ale też jakby będący symbolem iskrzenia jakie wytwarza się między czytelnikiem a pisarzem. Rzadkiego, a jakże cennego momentu, kiedy mogą spojrzeć sobie w oczy, tak jak przyglądamy się zaszyfrowanemu przekazowi schowanemu za zgrabnie wyprofilowanymi literami. Próbujemy go odczytać, przydając mu dozę własnej wrażliwości, ale też z odczuwania autora czerpiąc. Może w ten sposób kradniemy kawałek ich własnej duszy. Może wtedy tworzy się najcenniejszy rodzaj nierozłączności.
Remek Grzela wprowadza zebranych w literacki świat Anny Boleckiej. Chłonę każde zdanie, spojrzenie autorki zza okularów, jej łagodny uśmiech. Tę łagodność wyczytuje się spomiędzy gęstych linijek jej powieści, choć kłębi się w nich wrzenie całego świata, to w samym jądrze życia, w sercu ludzkości można uchwycić delikatną nić rozwijającej się nieśmiało miłości.
Dopiero po latach zrozumiał, że raz zaznana miłość potrafi wypełnić życie wewnętrznym blaskiem, a jej trwanie jest jak istnienie umarłej gwiazdy, której światło wędruje do nas, pokonując przestrzeń tysięcy świetlnych lat.
Miłości odmieniającej, wypełniającej najdrobniejszą komórkę istnienia, pozwalającej dojrzeć do dziejących się wokół wydarzeń, a przede wszystkim dojrzeć samemu do własnej przynależności do tego świata. Choćby najbardziej okrutnego. Odnalezienia w nim własnej drogi, powinności, przeznaczenia, umiejętności usłyszenia swojego losu, odnalezienia w nim sensu. Odkrywając w sobie pokłady harmonijnego spokoju i pokory, bo jeśli nawet pozostanie nam tylko jedna ciasna uliczka, którą popędzą nas gdzieś w niewiadomym kierunku, to przecież nad nią jest całe niebo.
W coraz bardziej, dla mnie, zawężającej się uliczce współczesnej literatury, biorąc do rąk powieści Anny Boleckiej mam przed oczami całe niebo nieskazitelnie czystej, przejrzystej prozy, dzięki której mogę dotrzeć do istoty własnych przeżyć. I mogłabym powtórzyć za Polą, bohaterką "Cadyka i dziewczyny", odnosząc je do twórczości Pani Anny, że to jej słowa są niczym kamienie wyznaczające drogę, którą zaczęłam iść, wiedząc, że z niej nigdy nie zawrócę, że chcę iść dalej niedowidząc, niedosłysząc września świata, schowana w cieple słów, przejmującej mądrości i prawdziwego posłannictwa w otwieraniu oczu i umysłu, w odkrywaniu najczulszych miejsc.
Być może człowiek osiąga swój pełny ludzki wymiar chodząc, a nie pełzając, ale prawdą też jest, że najważniejsze ludzkie sprawy, nadające sensu życiu, rozgrywają się, gdy leżymy blisko ziemi.
Ja, osiągam cząstkę swojego ludzkiego wymiaru, leżąc, blisko prozy Anny Boleckiej. Nią oddychając. Dojrzewając, jako czytelnik i jako człowiek.

przytoczone fragmenty pochodzą z:
rozmowy Remka Grzeli z Anną Bolecką, która ukazała się w "Hotelu Europa"
wyd. Prószyński i S-ka, 2009
oraz książek Anny Boleckiej: 
Uwiedzeni, wyd. Czarna Owca, 2009
Concerto d'amore, wyd. W.A.B, 2004
Biały kamień, wyd. słowo/obraz terytoria, 2004
Cadyk i dziewczyna, wyd. Czarna Owca, 2012

Nim zapadnie noc


"Nim zapadnie noc" sięgam po najnowszą książkę Michaela Cunninghama. Nie licząc godzin, w moim domu na końcu świata, poniekąd znowu wracam do Nowego Jorku, gdzie pomiędzy książkami Manna, Kafki, Fitzgeralda, zachłyśnięty muzyką Schuberta i Coltrane'a, Peter - właściciel nowojorskiej galerii - szuka w życiu, jak w sztuce, czegoś niepowtarzalnego. Elementy jego uporządkowanego świata zaczynają się poddawać subtelnym zmianom, gdy w mieszkaniu Petera i Rebekki pojawia się dużo młodszy brat, chłopak z narkotykową przeszłością.
Każdy z nas nosi w sobie jakąś przeszłość, każdy z nas budzi się z nadzieją na lepszą przyszłość, a może nadzieją na przyszłość, jakąkolwiek, w ogóle. Może na nowy początek, z pragnieniem dotknięcia niepowtarzalnego piękna, bo wiecznie dążymy do piękna. Własnego piękna, które definiujemy indywidualnie, a jednak wciąż szukamy go w innych ludziach i czasami znajdujemy w najmniej odpowiednim miejscu...A czasem miejsce jest jak najbardziej odpowiednie, jak chociażby kartki październikowego "Zwierciadła". Tam, co miesiąc, piękno emanuje z tak różnych twarzy, bo i samo piękno nigdy nie jest takoż same. Czasem znajdujemy je w nieskazitelnie gładkich obliczach, a czasem w zmarszczkach, w tych drobnych pęknięciach, które jak pajęcze nici przechwytują nasze przeżycia, emocje, doświadczenia dnia codziennego i dni całkiem niecodziennych. Raz są iskrą radości i beztroski, czasem przygaszeniem, wewnętrznym pogodzeniem z czasem, innym razem niepohamowaną ciekawością świata, ludzi, ale też ciągłą ciekawością siebie samego.
Chciałbym się porozpychać - podotykać w sobie miejsc, o których nie wiem, że istnieją. Człowiek może być kreatorem piękna i niszczycielem. To nie znaczy, że chciałbym się dokopywać do mrocznych miejsc w sobie, ale jako aktor chciałbym poszerzać swoje możliwości. Chodzi o to, żebyście mi uwierzyli. Walczę, żeby każda moja rola była inna, ale to nie jest cel sam w sobie. Chciałbym nadawać życiu znaczenia. Jak się robi rzeczy miałkie, to tak się żyje - wyznaje w rozmowie z Remkiem Grzelą, Robert Więckiewicz.Ileż razy rozpycham się w sobie, szukam nieznanych obszarów własnej wrażliwości, spostrzegania, umiejętności odczytywania zdarzeń. Wciąż zastanawiając się ile sama mogę zmienić w tym napisanym na mnie scenariuszu, ile zdążę dodać, jak go upiększyć i urozmaicić, jak nadać mu konkret, coś namacalnego, prawdziwego. Jak nauczyć się godzenia z bólem, z odejściem, jak sztukować pęknięcia, które zdają się już nigdy nie zagoić? Jak być pisarzem swojej własnej książki, która już jest ograniczona ramami, gdzieś pozostającym za mną początkiem i nieuniknionym, ale niedatowanym końcem, zamknięciem ostatniego rozdziału. Jak zrobić, aby w tej ostatniej chwili chciało się tę własną książkę jeszcze raz, choćby, przekartkować, by jej strony nie wydawały się miałkie.
Robert Więckiewicz o swojej własnej książce życia mówi:
Nie jest już nowa, właściwie jest zniszczona, bo czasami przytulam się do niej, a czasami rzucam nią o ścianę. Potem ją naprawiam, zszywam i znów po niej kreślę. Są w niej już takie pokreślone strony, że nic nie można z nich przeczytać. Ileż takich pozaznaczanych stron, akapitów, słów we mnie samej?
Sięgam po kolejną książkę i zastanawiam się na ile to, co w niej zawarte pozostanie we mnie, będzie wzbogacać tę moją pisaną własnym oddechem. A może całkiem odwrotnie, to ta moja pokreślona, z pozaginanymi rogami, będzie wpływać na odczytywanie tej pisanej inną ręką.
Chyba znowu się pogubiłam.
Dlatego lepiej jednak wrócić do książek autorstwa tych, którzy potrafią znacznie lepiej określać drogę, wyznaczać kierunki, budzić emocje, utrwalać piękno i zmuszać moje stopy do odnajdywania swoich ścieżek. Bo czytanie zdaje się włożeniem na stopy miękkich skarpet, w których stąpanie po twardej podłodze jakże wydaje się łagodniejsze, delikatniejsze dla stwardniałej skóry, która sama musiała nauczyć się uodparniać na wszelkie nierówności, wyboiste drogi, kamienie i płatki pogubione z zeschniętego piękna róż.
Czy dopiero dojrzenie do świadomej utraty piękna zewnętrznego, z nadzieją na rozwinięcie się piękna wewnątrz, przydaje nam większej łagodności w obchodzeniu się z samym soba i ze światem? A przecież róża choć przekwitnie, choć jej płatki zwiną się jakby w bolesnym skurczu, nie traci kolców, tej broni do walki z niechcianym, jak niechcianymi mogą być dłonie ogrodnika ścinającego róże, podcinającego ich chęć wzbicia się jeszcze wyżej ponad ziemie, tylko po to, by swoim pięknym mogły zachwycać czyjeś oczy. Albo przed dłońmi tego, kto gdy stracą swoją urodę usuwa je z swojego otoczenia. A one choć tracą swoją urodę widoczną dla oczu, wciąż zatrzymują kolece, tę broń do ochrony tego, co wciąż rozwija się w nich samych, w tych zdawałoby się uschniętych gałązkach, gdzie wciąż tętni życie w zakrzepniętych kroplach krwi.
Zastanawiasz się czasem, jakim cudem życie nieustannie cię pochłania, mimo, że rzadko przytrafia ci się coś naprawdę wyjątkowego? Bogactwo odczuć, piętno tragicznych wydarzeń z przeszłości, latami skrywane marzenia, pragnienia, lęki - wszystko to pcha nas naprzód.

fragmenty z książki Nim zapadnie noc Michaela Cunninghama
wyd. Rebis, 2011
oraz fragmenty z rozmowy Remigiusza Grzeli z Robertem Więckiewiczem
"Zwierciadło", październik 2011

Żeby nie zrobić nic złego wobec literatury


Co się dzieje kiedy wyśmienity krytyk literacki, miast kolejnego rozdziału książki, poddaje ocenie kolejne rozdziały swojego życia?
Poznajemy jedne z najciekawszych wątków o
współistnieniu krytka, z pisarzem i jego działami. Podpatrujemy czym jest życie, jakby toczące się między okładkami książek, w poszukiwaniu zarysu każdego słowa, jego kształtu, wszelkiej, ledwo zauważalnej, subtelności lub dobitnie brzmiącej wymowy. Podążamy między splotami zdań, wierzchołkami liter rozpoczynających myśl, a dolinami tych kontynuujących pisarski zamysł. Ale nade wszystko, przynajmniej w przypadku tegoż krytyka i eseisty, zauważamy jego przychylne patrzenie na dzieło literackie i traktowanie obcowania z nim jako przeżycia artystycznego:„Literatura ta, która ma znaczenie, jest poznaniem artystycznym, poznaniem autonomicznym i wobec tego kwestie oceny artyzmu literackiego są szalenie skomplikowane. Bo ja muszę w zgodzie z sobą, z moimi przekonaniami filozoficznymi, z całym moim doświadczeniem literackim, ja muszę po prostu każdorazowo, indywidualnie rozstrzygać, czy to poznanie przez artyzm jest wartościowe, czy niewartościowe, czy ono coś obiecuje, czy niczego nie obiecuje, to jest sprawa trudna, ja tutaj nie mam żadnych innych narzędzi i nie mogę mieć przy mojej filozofii literatury niczego poza moim doświadczeniem."Między tytułami niezapomnianych książek spoglądamy na odsłony życiorysu wpisanego w nieustające życio-czytanie. Przywoływane są obrazy wspomnień, począwszy od klimatu rodzinnego domu, przez lata studiów i podejmowanej pracy, przez postawę wobec realiów socrealizmu i uwikłań literatury w politykę. Towarzyszymy spotkaniom z literatami obserwujać rodzącą się więzi, która zaczyna łączyć krytyka z dziełem i jego autorem. Obcowanie Henryka Berezy z książkami zdaje się być, po prostu, ich doświadczaniem intelektualnym, poznawczym, a rzec by można metafizycznym, także. To obcowanie ze sztuką słów.
Przywoływane tytuły i ich autorzy niejako wtapiają się w jego życie, stają się poniekąd, nie tylko jego częścią, ale i jednością. I już nie wiem ile w tym jest rozmowy o książkach, a ile o sobie samym, bo wydaje się, że tworzą nierozerwalną całość. Poznajemy nie tylko tych, którzy w życiu Henryka Berezy byli postaciami ważnymi, ale może nade wszystko jakim jest sam bohater rozmowy prowadzonej przez Adama Wiedemanna i Piotra Czerniawskiego.
Tymczasem Henryk Bereza wyznaje:„To, co się stało – tak można powiedzieć analogicznie do terminu życio-pisanie, które wymyśliłem dla Stachury – można nazwać życio-czytaniem, w każdym razie to było czytanie twórcze, kreacyjne możne trzeba by powiedzieć. To już nie miało nic wspólnego z przeglądaniem dzieł literackich dla celów akademickich, ja czytałem artystycznie, to znaczy wprzęgałem się w procedury twórcze, bo przecież czytanie rzeczywiste jest współtworzeniem, dzieła literackie, dzieła poetyckie nie istnieją po prostu jako zapisy. Prace akademickie dla innych prac akademickich to są teksty, natomiast działa literackie są dziełami, które istnieją dopiero w tym procesie, jakiego wymaga czytanie, i ja już wyłącznie się nastawiłem i tutaj już z pełną świadomością i z pełną konsekwencją do tego się zabrałem. I stąd taki jestem zdewastowany i zużyty w sensie duchowym, ponieważ ja uprawiałem jakiś rodzaj twórczości na tak rozległych planach”.
I zazdroszczę tego zdewastowania i zużycia, w sensie duchowym, bo jakże musi być niezwykłym, posiadać taką wiedzę, i umiejętność przeżywania i obcowania z literaturą, że staje się ona każdym oddechem, najdrobniejszym tchnieniem, wręcz uzależnieniem, pracą i spełnieniem jednocześnie. Bo żyć to czytać, a może co istotniejsze odczytywać, to co w literackim dziele cenne i warte późniejszego odnotowania w esejach i recenzjach.
Ale poza książkami, nieodłącznymi towarzyszami życia Henryka Bereza, byli też nieodłączni ich autorzy. W rozmowie przewijają się postaci, które jakże mocno zarysowały swoją obecność w życiu z-cy redaktora naczelnego "Twórczości", jak choćby może najważniejszy z nich, Marek Hłasko, z którym przyjaźń była "solidarnością dwóch cierpień", ale także Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Kot, Janusz Rudnicki, Adam Ważyk, z którym prowadził fascynujące dysputy literackie. Kreśli sylwetki znajomych i przyjaciół przywołując ich w wyrywkowo wybieranych wspomnieniach, przywołując do życia, także tych, którzy schowali się w cieniu zapomnienia, jak Jan Drzożdżon.
I tak śledzimy losy Henryka Berezy, jego literackich pasji, własnych definicji, choćby tej, która mnie zawsze intryguje najbardziej, co jest powinnością krytyka.
Może właśnie to, co ujmuje w tak frapujących słowach:
"Mieć najlepszą dobrą wolę, żeby nie zrobić nic złego wobec literatury. Żeby zdawać sobie sprawę, że zajmowanie się literaturą, jeśli tutaj w grę wchodzi jeszcze jakiś rodzaj autorytetu, jest zajęciem tak odpowiedzialnym i tak skomplikowanym jak odpowiedzialność chirurga, który operuje  żywe serce lub żywe oko. Nie powinno podsuwać rozstrzygnięć, jaka ma być literatura, jak ma kto pisać, bo żeby wiedzieć, jak ma kto pisać, to trzeba wiedzieć, co ten ktoś w ogóle może zrobić. Bo nie jest tak, że  każdy, co chce, to będzie robił w literaturze, takiej możliwości nie ma. Jeśli ja się jakimś autorem interesuję (...) to dzieję się tak, że jestem wplątany w los tego autora."
I tak rozdział po rozdziale, sami wplątujemy się w nić słów, podążamy za nimi, by samemu zasmakować życio-czytania, by pochwycić "Końcówki. Henryk Bereza mówi".
          
Adam Wiedemann i Piotr Czerniawski
"Końcówki. Henryk Bereza mówi"
wyd. Korporacja Ha!art, 2010

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...