Otwieram okno wycinając ramą kawałek zewnętrznego świata, który wpada do pokoju gęstością wilgotnego od deszczu powietrza. Obraz wyrwany z nienaruszalności miasta, niezmiennego w swoim architektonicznym pięknie, jak fragment ołtarza Wita Stwosza, wycinek z witraży Józefa Mehoffera czy niebiańskiego sklepienia kościoła Franciszkanów. Leży na podłodze w swojej doskonałości naruszając obojętność niewyszukanego wystroju hotelowego pokoju.
Stoję nieruchomo próbując wtopić się w wieczorną atmosferę przesączoną turystycznym gwarem, wybrzmiałym odgłosem hejnału z wieży mariackiej, owijającego jej spadzisty dach z czterech stron świata. Poddaję się powolnemu rytmowi przemykającemu podziemiami miasta i rozsiadającemu się leniwie na ławeczkach wzdłuż Plant. Franciszkańską przejechał ostatni dzisiaj tramwaj gubiąc odgłos dzwonków w progach kościoła Dominikanów. Bezdomni zawijają w poranną gazetę kolejny łyk goryczy. Krzykliwe tytuły już dawno straciły na swojej aktualności.
Zawieszam wzrok w oknie naprzeciwko. Jego rozświetlone wnętrze, zamknięte w granicach wyznaczonych poszarzałą framugą, kusi spojrzenie wnikające nieproszoną ciekawością w prywatny obszar skryty za firankami kwiatów i wzorzystych tkanin stających się żywymi polichromiami, o zmroku zyskującymi umiejętność poruszania się cieniem odbijającym się w księżycowej poświacie i świetle ulicznych latarni. Staruszka w długiej koszuli nocnej drepcze po gęsto zastawionym meblami pokoju. Ciasno tam i tłoczno, jakby całe pokolenia krzeseł, komód, kredensów i szafeczek zebrały się na rodzinnej naradzie wokół ciężkiego stołu niepewnie już stojącego w centrum niewielkiego pomieszczenia. Szklanka w plecionym koszyku. Fajansowy talerzyk w drobne kwiatki, a może tylko w okruszki po obwarzanku z makiem. Łyżeczka ostała z wojennej zawieruchy, osierocona po finezyjnie zdobionym serwisie jest niemym świadkiem dawnej świetności tego miejsca. Odgłos dorożki znikającej za rogiem kamienicy wnosi coś z mistycznego doświadczenia cofnięcia się czasu odbierającego możliwość przekazania skradzionych, przed chwilą, spostrzeżeń słowem. Pozostaną obrazem pod powieką oka. Staruszka staje w oknie naprzeciwko. Zawstydzenie dostrzeżenia intymności czyjegoś świata odwraca mój wzrok w stronę obcego pokoju hotelowego.
Nie powinno się wnosić własnych wyobrażeń w progi czyjegoś domu. Między ściany utraconych kolorów i przetartych chodników z zakopiańskim motywem. Przestawiać mebli robionych na zamówienie przez zaprzyjaźnionego stolarza, ścierać kurzu z długoramiennych kandelabrów, odstawiać kubka z niedopitą kawą na stary, kuchenny blat ani rozpościerać na wytartych deskach podłogi wyblakłego dywanu pozbawionego dawnej miękkości. Nie podkrada się z kredensu konfitury z dzikiej róży. Nie budzi się postaci ze starych zdjęć spoglądających nieruchomo wzrokiem pełnym niedowierzania nad zmieniającą się płynnością ruchów staruszki. Nie ceruje się dziur w poszewkach poduszek. Pozwala im się oddychać, wypuszczać zbierane w podszewce niepokoje nadchodzącej nocy i oczekiwania na nadzieję nowego poranka.
Zamykam okno na nie swój świat. W obcym pokoju hotelowym zapachniało konfiturą z dzikiej róży.
Stoję nieruchomo próbując wtopić się w wieczorną atmosferę przesączoną turystycznym gwarem, wybrzmiałym odgłosem hejnału z wieży mariackiej, owijającego jej spadzisty dach z czterech stron świata. Poddaję się powolnemu rytmowi przemykającemu podziemiami miasta i rozsiadającemu się leniwie na ławeczkach wzdłuż Plant. Franciszkańską przejechał ostatni dzisiaj tramwaj gubiąc odgłos dzwonków w progach kościoła Dominikanów. Bezdomni zawijają w poranną gazetę kolejny łyk goryczy. Krzykliwe tytuły już dawno straciły na swojej aktualności.
Zawieszam wzrok w oknie naprzeciwko. Jego rozświetlone wnętrze, zamknięte w granicach wyznaczonych poszarzałą framugą, kusi spojrzenie wnikające nieproszoną ciekawością w prywatny obszar skryty za firankami kwiatów i wzorzystych tkanin stających się żywymi polichromiami, o zmroku zyskującymi umiejętność poruszania się cieniem odbijającym się w księżycowej poświacie i świetle ulicznych latarni. Staruszka w długiej koszuli nocnej drepcze po gęsto zastawionym meblami pokoju. Ciasno tam i tłoczno, jakby całe pokolenia krzeseł, komód, kredensów i szafeczek zebrały się na rodzinnej naradzie wokół ciężkiego stołu niepewnie już stojącego w centrum niewielkiego pomieszczenia. Szklanka w plecionym koszyku. Fajansowy talerzyk w drobne kwiatki, a może tylko w okruszki po obwarzanku z makiem. Łyżeczka ostała z wojennej zawieruchy, osierocona po finezyjnie zdobionym serwisie jest niemym świadkiem dawnej świetności tego miejsca. Odgłos dorożki znikającej za rogiem kamienicy wnosi coś z mistycznego doświadczenia cofnięcia się czasu odbierającego możliwość przekazania skradzionych, przed chwilą, spostrzeżeń słowem. Pozostaną obrazem pod powieką oka. Staruszka staje w oknie naprzeciwko. Zawstydzenie dostrzeżenia intymności czyjegoś świata odwraca mój wzrok w stronę obcego pokoju hotelowego.
Nie powinno się wnosić własnych wyobrażeń w progi czyjegoś domu. Między ściany utraconych kolorów i przetartych chodników z zakopiańskim motywem. Przestawiać mebli robionych na zamówienie przez zaprzyjaźnionego stolarza, ścierać kurzu z długoramiennych kandelabrów, odstawiać kubka z niedopitą kawą na stary, kuchenny blat ani rozpościerać na wytartych deskach podłogi wyblakłego dywanu pozbawionego dawnej miękkości. Nie podkrada się z kredensu konfitury z dzikiej róży. Nie budzi się postaci ze starych zdjęć spoglądających nieruchomo wzrokiem pełnym niedowierzania nad zmieniającą się płynnością ruchów staruszki. Nie ceruje się dziur w poszewkach poduszek. Pozwala im się oddychać, wypuszczać zbierane w podszewce niepokoje nadchodzącej nocy i oczekiwania na nadzieję nowego poranka.
Zamykam okno na nie swój świat. W obcym pokoju hotelowym zapachniało konfiturą z dzikiej róży.