Dzisiaj jest taki dzień, kiedy wszystko się rozkleja. Kopery z niewysłanymi listami, wspomnienia jak plaster na niegojącej się ranie, nieudany obraz od płótna, nawet podeszwa od buta, nieco sfatygowanego jak ja. Rozklapciałego, rozbitego na przydrożnych wertepach wyboistej codzienności.
Do tego, w takie dni jak dziś, one rozsiadają się nad wyraz wygodnie. Zadomowione zresztą od lat. Bezceremonialnie, nie pytając o zgodę. Mimo moich, nielicznych co prawda, przeprowadzek one nie lubią zmieniać adresu. Są jak znaczek pocztowy. Niezbędne, żeby się nie zgubić. Szalenie stałe w uczuciach, a przy tym krnąbrne i niezmiennie uparte. Zawsze bardzo pewne siebie, można rzec, że w siebie ślepo zapatrzone. W sobie rozkochane egoistycznie i samolubnie. Od dziecka przysiadając na moich łopatkach, by nie wyrosły mi skrzydła. Sprytniejsze niż cień i dokuczliwe przenikliwe jak poranna wilgoć. Ciężkie jak sen nieprzespany.
Wieczorem tańczą fokstrota na kartkach kalendarza, póki nie przeskoczą na nowy dzień. Rankiem zaś uwielbiają przeciągać się między ramami lustra uśmiechając się do mnie szyderczo kolejną zmarszczką.
Niestrudzone w walce o zachowanie przeze mnie równowagi, chociaż przecież niejednokrotnie przechylają szalę na swoją stronę, aż nazbyt dokuczliwie. Ograniczająco. Wtedy wszystko staje się wątpliwe, nieudolne i bezkształtne. Plączą się palce, myśli i wątki. Pozostaje ze wstydu schować się za ich szerokimi plecami.
Freud, co prawda zapewniał, że są potrzebne do samorozwoju, do ukształtowania swojej osobowości.
Ale czy wiesz, że czasami chciałabym się ich wyrzec, Zygmuncie.
Nie słyszy.
I tak tkwimy sobie, w rozklejający się coraz bardziej dzień, przyklejając się coraz mocniej do cichej nocy i do siebie nawzajem.
Do tego, w takie dni jak dziś, one rozsiadają się nad wyraz wygodnie. Zadomowione zresztą od lat. Bezceremonialnie, nie pytając o zgodę. Mimo moich, nielicznych co prawda, przeprowadzek one nie lubią zmieniać adresu. Są jak znaczek pocztowy. Niezbędne, żeby się nie zgubić. Szalenie stałe w uczuciach, a przy tym krnąbrne i niezmiennie uparte. Zawsze bardzo pewne siebie, można rzec, że w siebie ślepo zapatrzone. W sobie rozkochane egoistycznie i samolubnie. Od dziecka przysiadając na moich łopatkach, by nie wyrosły mi skrzydła. Sprytniejsze niż cień i dokuczliwe przenikliwe jak poranna wilgoć. Ciężkie jak sen nieprzespany.
Wieczorem tańczą fokstrota na kartkach kalendarza, póki nie przeskoczą na nowy dzień. Rankiem zaś uwielbiają przeciągać się między ramami lustra uśmiechając się do mnie szyderczo kolejną zmarszczką.
Niestrudzone w walce o zachowanie przeze mnie równowagi, chociaż przecież niejednokrotnie przechylają szalę na swoją stronę, aż nazbyt dokuczliwie. Ograniczająco. Wtedy wszystko staje się wątpliwe, nieudolne i bezkształtne. Plączą się palce, myśli i wątki. Pozostaje ze wstydu schować się za ich szerokimi plecami.
Freud, co prawda zapewniał, że są potrzebne do samorozwoju, do ukształtowania swojej osobowości.
Ale czy wiesz, że czasami chciałabym się ich wyrzec, Zygmuncie.
Nie słyszy.
I tak tkwimy sobie, w rozklejający się coraz bardziej dzień, przyklejając się coraz mocniej do cichej nocy i do siebie nawzajem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz