Cichosza


W rękach w głowach cichosza
w ustach w oczach cichosza…
... i tak w ciszę ostatnio się wtulałam pozbawiając się zdolności do wypowiadania słów, by nawet najdrobniejszym szmerem nie zakłócać harmonii spokoju. Zbyt wiele ostatnio donośnych głosów dobijało się do mnie, które zamiast zniknąć wraz z zamykającymi się drzwiami do biura, ciągnęły się za mną rozedrganym cieniem. Stąd ucieczka w milczenie, w otchłań ciszy, zapadając się w siebie, jak muszla opada na miękkie dno oceanu. Co najwyżej czasami przyglądałam się sobie w połyskującym lustrze rybich łusek lub malowałam rumieniec zawstydzenia zachwyciwszy się pięknem podmorskich kwiatów korali. I tak, wyobrażałam sobie, że wypływam na brzeg plaży dopiero gdy zniknął ostatni ślad opalenizny i mogąc liczyć swoje pobladłe piegi ziarenkami piasku. Bo jakąż ulgą musi być zamieszkiwanie między płynnością fal, gdzie nie trzeba chować łez, lecz pozwalać im tańczyć smętną bossanowę na ostrej krawędzi rozbitego milczenia.
Jednak, prawdę powiedziawszy, bliżej mi do eugleniny niż do zgrabnie wyprofilowanej muszli, stąd wijąc się niezgrabnie poruszana, zmąconą niepokojami, rzeczywistością ratowałam się odseparowaniem i ucieczką w, choćby chwilowe ‘nie-bycie’, przekornie jednak ‘będąc’ sobie w cichości słowa. W szepcie snutym między kartkami wrześniowego "Zwierciadła", w felietonie Ewy Lipskiej. Miejscu całkowicie pozbawionym wykrzykników. W łagodności. W bezpiecznym poczuciu nienadszarpanego słowa. Bo czyż wykrzykniki nie przypominają rozerwanych kawałków płótna, z których trudno byłoby uszyć spójną całość? Zdają się być, jak porwany żagiel, który zagubił umiejętność przycumowania do spokojnej przystani. Targany, rzucany w różne strony, wojujący z naturą. Nadwyrężony. Całkiem bez sensu brzmiący.
Jakże zachwycające wyznanie Ewy Lipskiej wszystko wyjawia. Poetycko, niemal szeptem, a jakże "donośnie", trafiając do mojego serca otwierającego się na oścież ku każdemu jej słowu:
Może trudno w to uwierzyć, ale nigdy w życiu nie krzyczałam. Krzyk to dla mnie zupełnie obce zwierzę. Nie ma go we mnie. Nigdy nie używałam wykrzykników (...) Kiedy słyszę ludzi krzyczących, zamykam za sobą drzwi i serce, przechodzę na drugą stronę ulicy. Nie chcę mieć z krzykiem nic wspólnego. Nie mam mu nic do powiedzenia i nie chcę, żeby kiedykolwiek do mnie "mówił".Więc i sama uciekłam na jakiś czas tam, gdzie cisza drepcze na palcach. Niespłoszona.
Wyciszyć się. Przeczekać.
W końcu, jednak, spróbowałam wyjrzeć na świat, wyjść do ludzi, bo jakże blisko przylgnęły do mnie słowa poetki: Nadal jestem uczestnikiem, a nie tylko obserwatorem życia. Ciekawi mnie świat i próbuję się wpisać w dziejący się scenariusz.A scenariusz jaki zapisał się w czwartkowy wieczór, do dzisiaj mocno wyryty, tkwi wciąż drżąc pod moją skórą. Scenariusz, zaczynający się w progu Teatru Żydowskiego, który w ramach odbywającego się Festiwalu "Warszawa Singera", gościł na swojej małej scenie Hannę Krall, która, tym razem nie w roli poszukującej kolejnego wątku, ale sama wątkiem się stając w spotkaniu, "podstępnie" i z niezrównaną gracją poprowadzone przez Remka Grzelę, poświęcone najnowszej książce "Biała Maria". W niej każdy rozdział to też gotowy scenariusz, napisany przez życie, gotowy do zaadaptowania, by nie uległ zagładzie, by nie mógł zostać odrzucony, ale pozostał żywym dowodem historii, splotu wątków, postaci odbijających się w kawałkach rozbitej, porcelanowej filiżanki i fajansowego talerzyka. Wykuty w marmurze nagrobku. Na ostrych krawędziach istnienia i nie-istnienia dla świata żyjących.
Eksponaty, dekoracje, białe kartki, które tak zachwycająco wybrzmiały we fragmentach książki, w niezrównanej interpretacji pani Zofii Kucówny, która także potrzebowała ciszy, by móc każde zdanie, słowo, każdą literę wypowiedzieć, zakreślić, zagrać, jak najdoskonalszą rolę aktorską na niewielkiej scenie teatru, wciąż przemawiającego językiem przeszłości i wspomnień szemrzących w Yiddish...
Dawno już, panie Sercowicz,

Wszystko skołował śnieg...

Dałbyś pan spokój, Scherzowicz.

Takie jest życie, nie?
Tymczasem dwoje pięknych ludzi, w każdym detalu, usiadło przy tym samym stoliku co ja, w niewielkiej kawiarence, tuż za rogiem, z wielkimi oknami wychodzącymi na przysypiającą ulicę miasta.
Rozmowa o książkach, o prawdzie, pracy dziennikarza, o nieprzekraczaniu nieprzekraczalnego, o wrażliwej wnikliwości, o przyzwoitości i poszanowaniu prywatność drugiego człowieka. O drobnostkach. Kolejny łyk kawy. Rozsmakowanie rozmową i ich obecnością, tuż, obok mnie. W ciszy wieczoru. Remku, Reniu, dziękuję.

"Przecież wszystko się łączy i ma swój - czasami ukryty - głęboki sens". 

Fragmenty:
- felietonu Ewy Lipskiej Nie używam wykrzykników
Zwierciadło, wrzesień 2011

- piosenki Grzegorza Turnaua Cichosza
- piosenki Ewy Demarczyk
Skrzypek Hercowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...