Tydzień minął niepostrzeżenie szybko. Przefrunął, zatrzepotała liśćmi, uśmiechnął promieniami słońca. Każdy dzień budził się jak zawsze o piątej trzydzieści, by zasnąć koło północy. I znowu na zegarku rano ta sama godzina i noc w takich samych barwach ciemności. Jak było odróżnić jeden dzień od drugiego. Mijały. Drzwi w pracy otwierały się o ósmej trzydzieści, podpisanie listy i lista zadań. Przerwa na kawę, zebranie, bladość beznamiętnych papierów, niełatwe rozmowy. Szesnasta trzydzieści zamykała drzwi, a ja wychodziłam na spotkanie ze wciąż widnym światem zewnętrznym. A jednak dni są coraz dłuższe, chociaż mnie wciąż zdawało się, że to przecież ten sam dzień. Szpilki zmieniałam na buty na płaskim obcasie, zrzucałam ograniczającą swobodę ruchów marynarkę. Praca, zawód zostawały za mną, nie licząc telefonu służbowego, który nie zna granic godzin pracy, bo pracuje bez jakichkolwiek ograniczeń.
Zawód, praca, czasami wybrane świadomie, czasami dane z przypadku, wykonywane z pasją bądź z pasji przyzwyczajenia. I choć sama pracą wciąż żyję, pochłania większość mojego czasu, kosztuje czasem dużo nerwów, obarczając odpowiedzialnością, którą dźwigam przygarbiając się pod jej ciężarem coraz bardziej, to przecież wychodząc z niej, wychodzę naprawdę, nie tylko fizycznie, ale nade wszystko duchowo. Zostawiam za sobą, by wrócić do siebie.
Tymczasem wczoraj patrzyłam na zawód, który jakby nim nie był, bo wczoraj zobaczyłam aktorstwo, które jest w pełnym tego słowa znaczeniu powołaniem i pasją, drugą skórą. Nie tylko rzemiosłem, na pewno nie podpisem na liście obecności w teatrze, etatem, zakładaniem masek, nie tylko świetnym warsztatem. Jest życiem, jest kobietą, jest Elżbietą Czerwińską.
W sobotnie popołudnie w ramach 9. Ogólnopolskiego Przeglądu Monodramu Współczesnego dla zgromadzonych widzów zagrała właśnie Ona. Chociaż 'zagrała' to nie jest słowo właściwie dobrane, po prostu wyszła na scenę. Wkroczyła w czerwonych, wysokich szpilkach, by przykuć naszą uwagę, by przyszpilić tych, którzy zapomnieli czym jest prawda o aktorstwie. By, nas widzów, zahipnotyzować, zelektryzować swoją charyzmą. W idealnie skrojonym garniturze stanęła jednak naga, objawiając całą prawdę o sobie, Elżbiecie Czerwińskiej-aktorce, Elżbiecie Czerwińskiej-kobiecie. Nie zakładała masek, nie stawała się, na potrzebę chwili, dwiema bohaterkami z historii napisanej przez Fannie Flagg w „Smażonych zielonych pomidorach”. Była każdą z nich po trosze. Pełnokrwistą Evelyn Couch, która w końcu pokazuje światu na jak wiele jeszcze ją stać, że wciąż może być atrakcyjna, pełna energii, radości życia dojrzałą kobietą, a za moment zmienionym głosem, z drżącymi dłońmi namalować portret starszej pani Threadgoode. I nie musiała zmieniać stroju, przywdziewać charakteryzacji, nakładać zmarszczek, ona sama je tworzyła na naszych oczach. Przekraczała granice wieku, doświadczeń, granice postaci tylko i wyłącznie samą sobą, każdym nerwem, tkanką, spojrzeniem, nakreślonym gestem, modulacją głosu. Wzruszała, rozśmieszała do łez, bawiła, tańczyła afrykański taniec radości życia, dla mnie, radości bycia na scenie, życia na scenie, odnajdywania siebie i potwierdzania, że warto było wrócić na scenę po latach z nią rozłąki, dla takich chwil, dla takiego monodramu wyreżyserowanego dla niej przez Remigiusza Grzelę. Tego, który jak nikt inny odczytuje pragnienia duszy, tego co skryte, który z takim wyczuciem "ulepił" postacie dla Elżbiety Czerwińskiej, tak by mogła pokazać samą siebie, włożyć w każdą z nich cząstkę własnej historii, własnego życia, własnych przeżyć i doświadczeń, prawdy o sobie.
Dzisiaj niedziela (spędzona na Iwaszkiewiczowskim Stawisku i spotkaniu z nietuzinkowym Jackiem Dehnelem, ale o tym przy innej okazji), zatem jak to niedziela, dla mnie będąca ostatnim dniem przed nowym tygodniem pracy. Powrót do szpilek, marynarek, odgrywania swojej roli, ale przecież nie siebie. Bo prawdę o sobie na ponad osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu, chowam pod płaszczem obowiązków, wymagań stawianych przez zawód, stanowisko. Mój podpis na liście obecności nie jest podpisem pod samą sobą, podczas gdy Elżbieta Czerwińska pod stworzonymi, w monodramie "Smażone zielone pomidory", postaciami podpisała się swoją pracą, łzami, pasją, wrażliwością, oddaniem i talenem. Całą sobą.
I parafrazując fragmencik z książki Fannie Flagg "Smażone zielone pomidory" mogę szepnąć sama do siebie: Może i siedzę tu, w domu spokojnej dojrzałości, ale myślami jestem w Starej Prochowni, przed monodramem "Smażone zielone pomidory".
Zawód, praca, czasami wybrane świadomie, czasami dane z przypadku, wykonywane z pasją bądź z pasji przyzwyczajenia. I choć sama pracą wciąż żyję, pochłania większość mojego czasu, kosztuje czasem dużo nerwów, obarczając odpowiedzialnością, którą dźwigam przygarbiając się pod jej ciężarem coraz bardziej, to przecież wychodząc z niej, wychodzę naprawdę, nie tylko fizycznie, ale nade wszystko duchowo. Zostawiam za sobą, by wrócić do siebie.
Tymczasem wczoraj patrzyłam na zawód, który jakby nim nie był, bo wczoraj zobaczyłam aktorstwo, które jest w pełnym tego słowa znaczeniu powołaniem i pasją, drugą skórą. Nie tylko rzemiosłem, na pewno nie podpisem na liście obecności w teatrze, etatem, zakładaniem masek, nie tylko świetnym warsztatem. Jest życiem, jest kobietą, jest Elżbietą Czerwińską.
W sobotnie popołudnie w ramach 9. Ogólnopolskiego Przeglądu Monodramu Współczesnego dla zgromadzonych widzów zagrała właśnie Ona. Chociaż 'zagrała' to nie jest słowo właściwie dobrane, po prostu wyszła na scenę. Wkroczyła w czerwonych, wysokich szpilkach, by przykuć naszą uwagę, by przyszpilić tych, którzy zapomnieli czym jest prawda o aktorstwie. By, nas widzów, zahipnotyzować, zelektryzować swoją charyzmą. W idealnie skrojonym garniturze stanęła jednak naga, objawiając całą prawdę o sobie, Elżbiecie Czerwińskiej-aktorce, Elżbiecie Czerwińskiej-kobiecie. Nie zakładała masek, nie stawała się, na potrzebę chwili, dwiema bohaterkami z historii napisanej przez Fannie Flagg w „Smażonych zielonych pomidorach”. Była każdą z nich po trosze. Pełnokrwistą Evelyn Couch, która w końcu pokazuje światu na jak wiele jeszcze ją stać, że wciąż może być atrakcyjna, pełna energii, radości życia dojrzałą kobietą, a za moment zmienionym głosem, z drżącymi dłońmi namalować portret starszej pani Threadgoode. I nie musiała zmieniać stroju, przywdziewać charakteryzacji, nakładać zmarszczek, ona sama je tworzyła na naszych oczach. Przekraczała granice wieku, doświadczeń, granice postaci tylko i wyłącznie samą sobą, każdym nerwem, tkanką, spojrzeniem, nakreślonym gestem, modulacją głosu. Wzruszała, rozśmieszała do łez, bawiła, tańczyła afrykański taniec radości życia, dla mnie, radości bycia na scenie, życia na scenie, odnajdywania siebie i potwierdzania, że warto było wrócić na scenę po latach z nią rozłąki, dla takich chwil, dla takiego monodramu wyreżyserowanego dla niej przez Remigiusza Grzelę. Tego, który jak nikt inny odczytuje pragnienia duszy, tego co skryte, który z takim wyczuciem "ulepił" postacie dla Elżbiety Czerwińskiej, tak by mogła pokazać samą siebie, włożyć w każdą z nich cząstkę własnej historii, własnego życia, własnych przeżyć i doświadczeń, prawdy o sobie.
Dzisiaj niedziela (spędzona na Iwaszkiewiczowskim Stawisku i spotkaniu z nietuzinkowym Jackiem Dehnelem, ale o tym przy innej okazji), zatem jak to niedziela, dla mnie będąca ostatnim dniem przed nowym tygodniem pracy. Powrót do szpilek, marynarek, odgrywania swojej roli, ale przecież nie siebie. Bo prawdę o sobie na ponad osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu, chowam pod płaszczem obowiązków, wymagań stawianych przez zawód, stanowisko. Mój podpis na liście obecności nie jest podpisem pod samą sobą, podczas gdy Elżbieta Czerwińska pod stworzonymi, w monodramie "Smażone zielone pomidory", postaciami podpisała się swoją pracą, łzami, pasją, wrażliwością, oddaniem i talenem. Całą sobą.
I parafrazując fragmencik z książki Fannie Flagg "Smażone zielone pomidory" mogę szepnąć sama do siebie: Może i siedzę tu, w domu spokojnej dojrzałości, ale myślami jestem w Starej Prochowni, przed monodramem "Smażone zielone pomidory".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz