Skazani na własny dom


Jechałam w kierunku Brwinowa w niedzielne popołudnie. Wycieraczki swoimi długimi rękawami ocierały łzy spływające po szybie samochodu. Snuł się za mną smutny obraz przemoczonych ulic.
Turczynek. Jestem już blisko. Gdzieś w oddali, poprzez drzewa, rysowała się sylwetka dawnego szpitala spoglądającego dzisiaj smętnie dużymi oknami zwieńczonymi okratowanymi sklepieniami. Jakby to było na wpół więzienie, z uwięzionymi w tych murach duszach przeszłości. Odpadający tynk wygląda jak płaty starej, pomarszczonej skóry na ciele schorowanego nieszczęśnika.
„To czym jest szpital w Turczynku – i ten nieszczęśnik na tym tle, to jest przerażające” – notował na kartkach swojego diariusza Jarosław Iwaszkiewicz. Po ponad pięćdziesięciu latach budynek jest widokiem przerażającego osamotnienia. Zdawać by się mogło, że w wieczornej mgle, między ramami gołych okien tli się czasami zarys samotnej, wychudzonej sylewetki Iwaszkiewiczowskiego „nieszczęśnika” - Jurka Błeszyńskiego. Patrzącego niewidzącymi oczyma zza mgły czasu, zza mgły śmierci. Jakby już bez twarzy. Rozmytego. Nieistniejącego poza spisanymi wspomnieniami pisarza.
Deszcz przybierał na sile odgradzając Turczynek zasłoną łzawego zapomnienia. Odchodził w dal, jak odszedł Jurek Błeszyński.
Była ciepła majowa noc. Na Stawisku było ciemno i pięknie. Leciałem pospiesznie, potykając się o las. Potem przez łąki prosto do Brwinowa. Nic nie czułem, nic nie myślałem. Wchodząc na podwórze domu Szymka, zobaczyłem światła samochodu jadącego w tym samym kierunku.Zatrzymałam się na podjeździe domu na Stawisku. Wchodzę bocznym wejściem (a mnie się wciąż marzy, że kiedyś otworzą się frontowe drzwi na ganku). Drewniane schody prowadzą łagodnym łukiem na pierwsze piętro. Uchylam białe drzwi. W kuchni wita mnie, rozpromieniający deszczową niedzielę, uśmiech pani Zosi. Uściski i imieninowe życzenia. Na herbatę umawiamy się po spotkaniu z Jackiem Dehnelem, bo mnie ciągnie na wystawę prac Anny Podlewskiej-Polit, nim inni goście zdecydują się wejść na górę. Idę schodami na poddasze, by stanąc w otwartych drzwiach. Światła pogaszone, jedynie we wnęce pokoju stoją dwa fotele obite ciemnoczerwonym, miękkim suknem a między nimi niewielki stolik z palącą się dyskretnie lampką. Podeszłam bliżej. Na gładkim blacie ujrzałam białą kartkę: Jarosław Iwaszkiewicz „Twarze”. Jedna. Jakby czekała na mnie. Kartka, twarz o przejmujących oczach patrzących na starzejący się świat zza okularów w ciemnej oprawce. Prawie czuję głęboki oddech życia za moim plecami. Uśmiecham się do siebie nieodwracając, by nie spłoszyć wybryków własnej wyobraźni.
W jednym fotelu śpi czarny kot pani Zosi, w drugim przysiadam ja. Ze ścian spoglądają na mnie rozmydlone, nieznane twarze. Niewyraźne, pozbawione rysów, niewidzące, a jednak jakże donośnie przemawiające bezgłosem. Magia tej chwili i tego miejsca wyrywają mnie z realnej rzeczywistości. W tym momencie nie istniało nic innego, przez tych kilka minut samotności na poddaszu domu na Stawisku, były ze mną jedynie mruczący kot i milczące twarze na obrazach.
Kiedy zamyka się oczy - zwłaszcza przed snem - stają wtedy widoczne przed nami twarze, twarze, ludzkie twarze, które prześlizgnęły się przed nami nawet momentalnie w długim filmie naszego życia.
Tak bardzo pragnęłam, aby ta jedna twarz nagle pojawiła się obok mnie. Pojawia się jedynie pracownica muzeum, by pokrzątać się chwilę i zniknąć. Spojrzałam na akwarele autorstwa Anny Podlewskiej-Polit,
które „nawiązują przy tym dialog z wizerunkiem twarzy autorstwa francuskiej artystki Leonor Fini” (towarzyszki życia Konstantego Jeleńskiego). Próbuję przypomnieć sobie krótki film o Leonor, który ukazuje artystkę malującą sylwetki kobiet i twarze bez imion, całkiem rozmyte na wielkich, białych kartonach. Pozbawione barw zdają się być drugą stroną twarzy, czarno-białym negatywem, wewnętrzym uzupełnieniem tego co oczom ukazuje się jako barwniejszy portret. A skoro uzupełnieniem, wypełnieniem kolorów, to może stanowiąc dużo istotniejszą warstwę, bo tę zwróconą od wewnątrz, stanowiąc istotę tętniącego „ja”, delikatną podszewkę kryjącą się pod grubą warstwą skóry.
Powoli muszę opuścić ten cichy zakątek domu. Za moment spotkanie z pisarzem młodego pokolenia, ale jakby osadzonym w atmosferze i wdzięku minionej epoki, z jego manierami, wykwintnością słów i nietuzinkowym stylem. Spotkanie ma być poświęcone jego najnowszej książce opowiadającej losy Fracisco i Javiera Goya, splecionych w okrutnym pierścieniu „Satruna” i duszących, wzajemnych więzach niemożliwych do rozplątania.
Czekając na przybycie autora spoglądam na kartkę z esejem Jarosława Iwaszkiewicza:
Chyba to jest najważniejsze w każdej twarzy ludzkiej, że jest ona jak dom, w którym mieszka niedostępne życie. Możemy je przeczuwać, możemy nasłuchiwać, jak gra ono niby muzyka w domu weselnym, niby szmer pszczół w ulu. Ale wiemy, że nigdy nie będzie naszym udziałem wejście do tego domu. Że na wieki jesteśmy skazani na własny dom i na własną twarz, która tylko dla nas jest zrozumiała. (...) Bo w gruncie rzeczy twarz ludzka jest jedynym przedmiotem godnym prawdziwej sztuki. Jest symbolem ludzkiego cierpienia, ludzkiej radości, ludzkiego życia i ludzkich dążeń.Tymczasem Jacek Dehnel zaczyna fascynująco opowiadać o całkiem szpetnych twarzach bohaterów swojej książki, o trudach pracy nad przekładem i tłumaczeniem obcojęzycznej prozy i poezji, o miejscu malarstwa w jego życiu, wszak: Wielka sztuka jest tym, co godzi nas z życiem. Wielka sztuka gry ludzkim obliczem, olśniewaniem prawdą wewnętrzną i pięknem zewnętrznym.
Pełna olśnień, z podpisem pisarza w książce i magią chwili w sercu, wychodzę do ogrodu. Czas wrócić do swojego domu. Spojrzeć na własną twarz. Myśli biegną jednak jeszcze na poddasze. Może, późnym wieczorem, kiedy już wszyscy goście opuszczą Stawisko, Jarosław Iwaszkiewicz zasiądzie w jednym ze swoich foteli, a na białej kartce, którą zostawi przy lampce na stoliku, zapisze:
Noc. Siedzę przy kieliszku. Już mnie prawie nie ma,
Lecz jeszcze czuję bicie podskórne zegara,
Który znaczy ziarnkami krwi bieżące fale.
Zgrzyta z wolna sprężyna, rdza pierwsza osiada,
I myślę o młodości, która z wolna mija,
Która może minęła już, choć o tym nie wiem.
I resztki świadomości chcąc z siebie wydobyć,
Patrzę na szyby okien bielmem powleczone…
Oddałem życie moje tym, co za mnie żyją,
Wiem, oni mnie dopełniają, oni mnie pomnożą.
fragmenty:
II tomu "Dzienników 1956-1963"
wiersza Późny wieczór
z tomu "Urania i inne wiersze"
oraz eseju Twarze
(nawiązującego do twórczości Leonor Fini)Jarosława Iwaszkiewicza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...