Zasnuwa okno resztkami postrzępionego dnia. Potyka się o spróchniałą deskę w podłodze. Własne progi wydają się zbyt wysokie. Łebki gwoździ niczym zdumione oczy spoglądają w zamknięte wieko kurczącej się przestrzeni. Szpilki w grubej skórze znieczulenia. Z parasola podwieszonego pod niewzruszonym niebem wysypują się przepalone żarniki wspomnień. W drzwiach, przytrzaśnięty dzień nie umie dostrzec jutra. Każdy krok jest walką o siebie. Wolę życia.
Zbyt ciasno. Przejmująco chłodno w wąskich ścianach samotnej codzienności. Pobladłe wargi szukają brzegu zapomnienia. Wtula się w krótką myśl o utraconej bliskości. Ogrzewa chłód nieobecności skostniałymi dłońmi na kostkach palców licząc skrzydła umarłych motyli. Jego oddech zasypia ciężko na dnie nocy rozścielonej na pergaminie jego rąk. Sny drepczą własnymi drogami znikając za rogiem uśpionej jaźni. Stare baletki tańczą niczym marionetki w takt jego westchnień i drgań powiek zawieszonych na grubych szczeblach rzęs opadających niczym teatralna kotara po skończonym spektaklu banalności.
Lepkość nocy wślizguje się między kosmyki jego białych włosów. Wygnańcza dusza drepcze po pustynnych piaskach Negewu. Szuka imion w rozrzuconych ziarenkach. Oczy nie widzą kresu tułaczki życia osiadłego między odległymi tęsknotami. Kalekie dźwięki niewysłuchanych próśb kulejąc idą po pestkach goryczy jednym gestem strącając nadzieję spokojnego przebudzenia.
Wypalające się świeczki tkwią w wygiętych rondach kapeluszy. W kieszeniach chałatów. Na opustoszałych stołach i w zamkniętych oknach. W wazonach niczym płonące żółtymi tonami tarcze słoneczników. Wygnańcze dusze siadają na niskich taboretach. Blisko ziemi. Pod spróchniałymi deskami skrzypiącej podłogi.
Wypalające się świeczki tkwią w wygiętych rondach kapeluszy. W kieszeniach chałatów. Na opustoszałych stołach i w zamkniętych oknach. W wazonach niczym płonące żółtymi tonami tarcze słoneczników. Wygnańcze dusze siadają na niskich taboretach. Blisko ziemi. Pod spróchniałymi deskami skrzypiącej podłogi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz