Nie mogłam nie pokusić się, aby
zarzucić narzuconą sobie przerwę w notatkach i wrócić wcześniej. Wszystko za
sprawą szczególnej książki. Zatem.
Puk… puk…
Z radością w sercu jaka towarzyszy powrotom do miejsca wytęsknionego, upragnionego poczucia pod palcami gładkości i radości pisania, spotykania się pod daszkami liter, huśtając się na pętelkach ze stopami oderwanymi od ziemi, spróbowałam ogarnąć rozgardiasz słów. Próbowałam pozbierać w sobie rozsypane włóczki skłębionych myśli, namacalne dowody przygasłego tchnienia, posprzątać porozrzucane litery i wrócić do rytmu notowania zdarzeń, zauroczeń i tych wszystkich malutkich mgnień codzienności, czasem tak trudnych do zamknięcia w kształcie słowa, bo zatrzymujących się w wewnętrznej warstwie oddechu, pozostając jedynie cieniem skrzydeł odlatujących ptaków, jak znikające kręgi na powierzchni wody zanurzonej w grubej szyi podwórkowej studni. Stając się echem.
Puk… puk…
Przyznaję też, że okrutnie
zatęskniłam za Wami i za tym odrębnym kawałkiem mojego świata już w momencie
jego porzucenia, koniecznego i dotkliwego zarazem, bo przyznaję, że końcówkami
palców w tym pisaniu jestem zanurzona już nierozerwalnie, jak wieczne pióro w
atramencie, tylko mi przyszło jakby całkiem w nim utonąć. Same słowa na jakiś
czas odpłynęły gubiąc nurt i znikając we własnych bezkresnych odmętach
niewypowiedzenia. Wszystko przez wykrzywione maszkarony, które z taką łatwością
wyłaniały się zza życiowych arkad, by przeglądać się w lustrze moich zawężonych
źrenic.
Żywiąc się tęsknotą, próbując
wyczuć tętno w zakrzepłych żyłach chciałam otworzyć dłonie zamykające moje
myśli w malutkiej przestrzeni, do której sama nie miałam dostępu. Były jednak
zbyt mocno zaciśnięte wykrzywiając sens i znaczenie swojego istnienia,
okaleczając w bezsłowności wyrażenia siebie, a pisać można tylko przy pełnym
otwarciu duszy. Bez ograniczeń perspektywy
widzenia, w prawdziwości odczuwania, bez zniekształceń pojawiających się w
przymkniętych i obolałych oczach. Tymczasem ja utknęłam w ściśniętej pustce,
potykając się o własne słowa rozrzucone w bezładzie.
W bezsilności złamanego drzewa
zawierzyłam
omdlałym wierszom w modlitwie
zaciśniętym
niczym ust zakneblowaniem bolesnych
doznań
niewysłowienia rozdartego na wpół
słowa
w krzyku oddalającym od prawdy
rzeczywistej.
W niespokojności jedynie obraz
przesuniętą perspektywą Braque’a
w bezdźwięczności połamanego zegara
przepastną pustką zmarszczek
szyderczych
wskazówkami zaciera twarze
bez profilu.
Oślepiona wzrokiem zza horyzontu
szukając
myśli nielotnych zwojem ogłuszenia
splecionych
maszkaron duszących pod skórą
zdartych złudzeń
przepala rdzeniem istnienia
skulonego w nieistnieniu.
Złączenie przygaszonego przeżywania
uniosło
ciężkie pustkowie bezgranicznego
obumarcia
dłonią zagubioną pod mapą
zagniecenia
wierzchołkami połamanych gałązek
rozbijając słońce.
W ciemności sklepiona w podszewce
podniebienia
bezgraniczność osamotnionego
przywiązania
rozbłyskując tchnieniem ostatnim
szukałam siebie.
Z radością w sercu jaka towarzyszy powrotom do miejsca wytęsknionego, upragnionego poczucia pod palcami gładkości i radości pisania, spotykania się pod daszkami liter, huśtając się na pętelkach ze stopami oderwanymi od ziemi, spróbowałam ogarnąć rozgardiasz słów. Próbowałam pozbierać w sobie rozsypane włóczki skłębionych myśli, namacalne dowody przygasłego tchnienia, posprzątać porozrzucane litery i wrócić do rytmu notowania zdarzeń, zauroczeń i tych wszystkich malutkich mgnień codzienności, czasem tak trudnych do zamknięcia w kształcie słowa, bo zatrzymujących się w wewnętrznej warstwie oddechu, pozostając jedynie cieniem skrzydeł odlatujących ptaków, jak znikające kręgi na powierzchni wody zanurzonej w grubej szyi podwórkowej studni. Stając się echem.
Echem stały się wspomnienia
zawężające świat, kurczące go do rozmiaru zdławionego krzyku. Trzeba je było
otulić w aksamit szeptu, wypowiedzieć w łagodnej zgodzie z ich naturą, wtopić w
miniony czas, jak wtapiają się postacie uchwycone na zdjęciach przenikając
warstwę fotograficznego papieru, same stające się papierowymi, przezroczystymi,
pozbawionymi grymasów i ostrych rysów twarzy. A jednak wciąż milcząco obecne na
kliszy naszej pamięci kurczowo ściskanej w dłoni, jak ściska się kolorowe
szkiełko wierząc w jego magiczną moc odmieniania rzeczywistości, przywracania
bogactwa koloru szarym cieniom i źródła dźwięku echu. Ono jednak stale mu
się wymykało i ginęło między drzewami. Ruszał za nim w pościg, ale echo tym
bardziej nie chciało wyjść mu na spotkanie. Łudził się, że może chociaż
przywoła je krzykiem, ale wtedy słyszał tylko odbicie własnego głosu, który
szamotał się wśród listowia, jakby nie dawał rady zamilknąć.
I podczas, gdy Jakub gonił za
echem, Piotr zdołał go ujarzmić w miękkiej frazie melodyjnego zadumania,
czyniąc go cieniem o wielości zabarwień, jakby od-szarzył to, co zdawać się
mogło tylko przyblakłym wspomnieniem na ruinach zapomnianej tradycji. Sprawił,
że cienie przygarbionych bezimiennych istnień stały się wielobarwnymi ptakami
na ulicy jego prozy. To jest właśnie uliczka Piotra Pazińskiego, to jego
przystanek w biegu, to jego pensjonat pełen obrządków, obecności i nieobecności
czasu, w jego rozwidleniu, rozwarstwieniu, kulturowym zróżnicowaniu i
przynależności. Tam, gdzie każde słowo staje się kamykiem, a wszystkie, zebrane
między okładki "Ptasich ulic", tworzą szlak wędrówki. Wędrówki przez
życie i śmierć, pomiędzy odłamkami potłuczonych filiżanek wyschniętej nadziei,
tworząc drogę do miejsc cichych i takich, gdzie ledwo dosłyszalny głos odbija
się echem od murów żydowskich cmentarzy, powolnie sunących konduktów, skrytych
pod kurzem antykwariatów, zardzewiałych szyldów i zwojów milczących
manuskryptów, od ruin miasta i jego podziemnych oddechów, od powierzchni
zapisanego papieru.
Jeśli żałował, to wyrzucanych
kartek, jakby z każdym zmiętym kawałkiem papieru ginął nie tylko kawałek
Warszawy, ale także czyjeś imię, a wraz z nim człowiek.
Piotr Paziński w jakiś szczególny
sposób ocala. Kawałek Warszawy, czyjeś imię, a wraz z nim człowieka, symbol
społeczności, ocala przeszłość, gdzie nie drepcze się w miejscu lecz wchodzi w
coraz to nową uliczkę, poznaje jej zaułki, załamanie światła na obdrapanych
tynkach kamienic, potykając się o "rzeczywistość wyniszczoną", na
obrzeżach gnającej codzienności dotykając prawdy, odnajdując zaginioną
"odnogę czasu". Dokonuje zasklepienia czasu.
„Ptasie ulice”, najnowsza książka
Piotra Pazińskiego oczarowuje, zaklina i otwiera ciszę skrytą we wsiąkniętej
ziemi tożsamości. Narracją prowadzoną niespiesznie zanurza nas w miękkość
powolnie snutych opowieści, wyostrza wyobraźnię, operuje głosem niczym w
słuchowisku, gdzie istotą jest słowo, wibracja, jakiś nerw prozy w nurcie
zatrzymania fragmentaryczności oderwanych od siebie, ale i tworzących całość
historii, jakby ukazujących drugą stronę cienia, ścierając kurz z
przymkniętych powiek, przysłuchując się zamykającym kręgom życia pod niebieską opaską nieba.
Labirynt alejek otwierał przed
nim coraz to nowe przejścia, a Jakub spostrzegł nagle, że oprócz lwów i jeleni
ma wokół siebie otwarte szafy biblioteczne z rzędami książek upakowanych ciasno
na kamiennych półkach. Mógł dotykać ich chłodnych grzbietów wystawionych ku
przechodniowi i tu i ówdzie pokrytych pajęczyną szarego mchu, odczytywać z nich
tytuły powieści i uczonych traktatów. Sięgnął po pierwszą z brzegu i poczuł
zetlałą fakturę piaskowca.
Piotr Paziński "Ptasie ulice"
Kochana Małgosiu, tak się cieszę, że znowu jesteś i piszesz dla nas...tak ciekawie i nostalgicznie. Słowa pięknie dobrane, jak nutki w przyjemnej dla ucha kompozycji. Porównuję Twoje pisanie do muzyki, gdyż właśnie tak je odbieram...jako wspaniałą muzykę wypływającą wprost z duszy. Dziękuję i przytulam mocno, pozdrawiając Twoje oczy i całą resztę:-)
OdpowiedzUsuńKochana Genevieve, przede wszystkim przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam. Technika mnie czasem przerasta i nie widziałam komentarzy gdzieś zaszytych w oczekiwaniu do ujawnienienie. Dziękuję, że jesteś i tak się cieszę, że mogę znowu się podzielić z Tobą tymi moimi drobinkami myśli. Ściskam mocno!
UsuńMałgosiu Kochana, jak dobrze, że wróciłaś i znów pozwalasz zagłębić się w mądrość Twoich słów i otulić ciepłem Twojej wrażliwości:-) Ściskam Cię najserdeczniej jak tylko potrafię:-)))
OdpowiedzUsuńEluniu Kochana, przeprosiny za spóźnione ujawnienie. Ściskam Cię z całego serca, dziekuję za Twoją obecności! ucałowania :)))
UsuńMałgosiu, tak cię cieszę że wróciłaś do pisania, do nas, a wróciłaś w świetnej pisarskiej kondycji, aż uśmiecham się do Twych słów wyszukanych, jedynych
OdpowiedzUsuńw swoim kształcie i rodzaju. Zaglądałam tu kilkakrotnie z nadzieją, że może Cię zastanę ...
i oto jesteś :--)Skoro zachwyciły Cię "Ptasie ulice", to zapewne oczarują i mnie. Bardzo serdecznie Cię pozdrawiam i ściskam mocno.
Dominiczko, przepraszam, bo gdzieś po tych moim technicznych przeróbkach, zgubiłam komentarze skryte w jakimś oczekiwaniu i dopiero dzisiaj je zauważyłam. Nie ukrywam, że tak pięknie i Ciebie tutaj zastać. Dziekuję i ściskam cieplutko!
Usuńheeej!
OdpowiedzUsuńksiążki mają wielką siłę! ja sobie czytam właśnie dwie jednocześnie i nie wiem, czy to na pewno dobrze.
pozdrawiam słonecznie i serdecznie. ;-))
Siłę mają niezwykłą :) dwie jednocześnie to zawsze dla mnie problem, bo po którą najpierw sięgnąć, kiedy obie czekają :) serdeczności i miło Cię tu zastać!
UsuńPrzeczuwałam ,że nie wytrzymasz do września i tak mię coś tknęło by tu zajrzeć ,jednak przeczucie mnie nie myliło.Tak to jest z miłością.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie:))Molekułka
Dobrze przeczuwałaś Molekułko, trudno było nie pisać chociaż i tak trudno wracać do sklecania słów, ale cieszę się że już z Wami jestem i Was tutaj zastałam. Dziekuję i serdeczności ślę!
Usuń