Postać i skórka od chleba


Siedząc nad pustą kartką papieru, tak białą, jak gruba warstwa śnieżnego obrusu przylegająca do stołu w ogrodzie, zastanawiam się jak dalece mogę go jeszcze obnażać. Ponownie narażać na chłód nagości, niepewnie stawiając kolejną literę, by spróbować dokończyć malowany, niezdarnie portret. Czy kiedykolwiek mi wybaczy tę próbę przeniknięcia jego spojrzenia wyszukując w wąskich szczelinach źrenic tego, co tak drobiazgowo przysłaniał bielmem czasu.
Tymczasem, zachwyca, imponujący zarys jego wysokiego czoła. Głęboko osadzone oczy, o przenikliwym spojrzeniu, wydatny nos, z którego śmiał się, że przypomina przekarmiony brzuszek sikorki. Zapach wody kolońskiej osiadający lekką mgłą na kołnierzyku i skrzydła aksamitnej muchy rozłożyście przysłaniającej koniuszki jedwabnej koszuli. Skrawek chusteczki, jeszcze ciepłej od żelazka, wyglądającej zawadiacko zza niewielkich rozmiarów kieszonki w marynarce. Lubił, kiedy była idealnie wyprasowana, której gładkość mógł wyczuć pod zgrubiałymi palcami. Czasami wszystko musiało wyglądać nieskazitelnie. Idealnie, jak mało co w jego życiu.
I przyglądając mu się, wciąż mam wątpliwości czy mam prawo pozbawiać go tych atrybutów elegancji, tylko po to, by wniknąć w to, co drzemie w nim głęboko uśmierzone, połamane, okaleczone. W ciemnych korytarzach ślepej pamięci, ziarenkach goryczy przepływających w żyłach i piekących pod paznokciami, kiedy czasami z trudem próbuje rozgrzebać w sobie kawałek przysypanego wspomnienia. Pod tą warstwą sztucznego przyodzienia wciąż kryło się żywe, poranione ciało, lekko zagojone rany, sfastrygowane kawałki poszarpanego człowieczeństwa.
A jednak wciąż zachwycał swobodą ruchów, choć wewnętrznie szarpał się sam ze sobą, próbując pozrywać mocowania wiążące go z przeszłością. I tylko czasami można było zauważyć niewielkie czerwone krople spływające z przedramienia po mankiecie śnieżnobiałej koszuli. Algorytm do jego istnienia.
Idealnie skrojony garnitur stał się, z konieczności, jego drugą skórą. Pierwszą skrzętnie chował i chronił przed powtórnym narażeniem na jakiekolwiek zranienia. Jak sam mawiał, chorował, chronicznie, na nadwrażliwość.
Spojrzał na termometr drżący z zimna za oknem. Chłód późnego, zimowego popołudnia szczypał go w palce, kiedy wrzucał do karmnika okruszki chleba. Zadziwiał go ten malutki domek umieszczony na wątłym ramieniu brzozy, uginającej się pod grubą warstwą padającego śniegu. Wielokrotnie zdawał mu się symbolem podwalin naszych własnych domów. Z pozoru wyglądających nie dość solidnie, z czasem okazując się jakże trwałymi. Zwłaszcza tych budowanych w sobie. Powoli, bez doświadczenia. Intuicyjnie. Spostrzeżenie po spostrzeżeniu. Kropla uczucia po kropli. Choć mocno nadszarpywane przez wydarzenia, które zdawały się burzyć wszelki porządek świata, potrafiły jednak przetrwać, stojąc na zgliszczach zewnętrznego rozkruszenia. Bezimiennych popiołów.
I ten niewielki, będący w zasięgu jego ręki, domek dla ptaków, wyglądał na całkiem niewzruszony, mimo obciążenia coraz grubszą warstwą śniegu. Zamyślił się cofając czarno-biały film własnego życia. Jeden kadr, aż nazbyt dobrze znanego miejsca. Jego własnego karmnika, gdzie nocą, wtulony w ciszę poddasza, był przestraszonym wróblem szukającym bezpieczeństwa i ucieczki od zawirowań rozszalałej w nienawiści rzeczywistości. Kiedy grube warstwy śniegu, na dachu starego domu, zdawały się dodatkowym okryciem, a miast chłodu dawały złudne wrażenie ciepła wełnianego koca. Drżał jednak pod tym podniebnym sklepieniem, które na jakiś czas przysłaniało mu widok gwiazd, spadających na ziemię od wznoszonych pod niebo lamentów i topiących się w przydrożnych kałużach purpury. Rozbijających się na drobniutkie kawałeczki stając się, trudnymi do przełknięcia, odpryskami doświadczeń dzwoniących głucho w szyjach długich rynien oplatających opustoszałe kamienice. Paciorkami niewypowiedzianej na czas modlitwy. Pamiętał jak bał się, by w blasku tych drobinek nie odbiło się zastraszone spojrzenie jego wielkich, ciemnych oczu i drzemiącego w nich strachu, które ktoś mógłby dostrzec. Obnażyć go. Kulił więc w sobie własny oddech, przymykał oczy przyprószone nocą, by nie spostrzec swojego własnego odbicia w maleńkim lufciku, chowając swoje marzenia w cieniu księżyca i wsłuchując się w opadające na dach płatki śniegu. I trudno zliczyć ileż razy marzył, by stać się taką śnieżną rozgwiazdą, jedną z miliona, niewidoczną w tłumie, niezwracającą niczyjej uwagi.
Dzisiaj  t a m t e  dni przyprószył czas. Nabrały innej barwy, a poszarzałe fragmenty jego przeszłości bardziej przypominają gęsto przesączone wspomnieniami fusy niż ulotność białego puchu. Zamieszał herbatę, by poderwać na moment te poukładane przez czas drobinki. Wprawić je w ruch, jak koniki na karuzeli pozytywki. Poczuć to dawne drżenie, chłód minionych dni, które sprawiały, że mróz zbliżającego się właśnie wieczoru zdawał się już nie tak przeraźliwie dokuczliwy.
Dzisiaj też już w niczym nie przypominał tego przemokniętego odrzuceniem wróbla. Potrafił strzepnąć z siebie przenikliwą wilgoć  t a m t e g o  czasu. Nigdy jednak na zapomniał, aby włożyć do karmika choćby garść okruszków. Wiedział, jaki niezapomniany smak potrafi mieć podrzucona skórka od chleba.
Zamknął drzwi i wyszedł na ośnieżoną ulicę. Naprzeciw mroźnego piękna zimy. Spojrzeć w niebo. Szeroko otwartymi oczami dostrzec gwiazdy zawieszone na ciemnym niebie. Nieruchome. Jak jeden z miliona przechodniów, chowając swój zaczerwieniony „brzuszek sikorki” w warstwach wełnianego szala. Niezauważalny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...