Słowo-klucz

Czuję się jak muzyk, który wypadł z rytmu i nie może do niego odnaleźć drogi na żadnej pięciolinii. Szuka zatem tej jednej nuty, aby wtopić się w muzyczną całość, ale z każdym krokiem bliżej mu jednak do zamknięcia partytury i odejścia w cień futerału, niż odnalezienia także siebie samego w muzycznej toni.
I ja szukam słowa-klucza, tego jednego, który jak magnez przyciągnie do siebie pozostałe. Nic. Pustka. Otwiera się jedynie przestrzeń bez treści, bez tego miąższu który dodaje smaku i ostrości barw wszelkiej szarości dnia codziennego. Przyznaję, po takiej długiej przerwie w pisaniu tutaj, czuję się jak dziecko, które ma postawić między linijkami swoją pierwszą literę. Na początku wychodzi nierówno, kształt wymyka się ograniczeniom, jest niesforny i wydawać się może nieczytelny, dopóki próbując po wielokroć nie ukaże się zgrabnie zarysowana literka. Tymczasem ja próbuję postawić kolejne, pierwsze słowo i wciąż każde wygląda karykaturalnie. Wymawiam więc na głos 'koniec'. Nie brzmi przyjemnie dla mnie samej, więc jak futuryści próbuję wyrwać je z kontekstu skupiając się na jego dźwięku. Wydaje się tępy i głuchy. Próbuję dotrzeć do jego rdzenia, początku, dostrzec jego nagość, ale nie znajduję w nim cienia rozedrgania, które wywołuje emocje i pozwala rozwinąć się całej słowotwórczej gamie. Żadnej melodii, do pisania.
Kluczę, szukam w wąskich korytarzach, coraz ciaśniej zawężających moją percepcję widzenia, spostrzegania, wypowiadania słów.
„Słowo to rzecz lub czynność, kiedyś tam powstało dla oznaczenia czegoś, dostało określoną treść, ale w ciągu wieków użytkowania słowa były przekręcane, deformowane, znaczenia przechodziły różne fluktuacje i właśnie na tym migotaniu narosłych znaczeń polega dramat wewnątrz słowa.
Dramat rozgrywa się wewnątrz słowa. Nie pomiędzy słowami, nie w przestrzeni wiersza rozumianego jako pewien przekaz, w którym poszczególne cząstki podporządkowane są większym całościom, lecz we wnętrzu słowa, tam, gdzie (wydawałoby się) nie ma nic dramatycznego, gdzie odnaleźć można tylko pewne słownikowe denotacje i konotacje. Otóż zdaniem Białoszewskiego słowo nigdy nie zastyga w pewnych określonych sensach – ulega za to ciągłym transformacjom, za każdym razem jest inne: inaczej rozbrzmiewa, inaczej znaczy”.
Moje przeżywają swój wewnętrzny dramat, bo nie rozbrzmiewają, niczego nie znaczą, nie przełamują się między akapitami, by otworzyć przestrzenie, w których można by odnaleźć głębszy sens, ponad tym, co widoczne w powierzchownym kształcie litery. Spoglądam w stronę Postaci, jakby stawała się, dla mnie, ratunkiem przed wszelką miałkością, której się tak lękam. On też się lęka powierzchowności, miałkości, więc wdziera się w samego siebie, drąży tunele do rozumienia świata, przeznaczenia, sam naznaczony przypadkowością zdarzeń.
Za oknem powoli budziła się ulica, a mgła już zdążyła rozproszyć się przeźroczystym welonem ponad dachami sąsiednich kamienic, oplatając długie szyje kominów siwym szalem, przysiadając na parapetach okien i stapiając się z szarością gołębich skrzydeł. By, w końcu sama nieco uskrzydloną się czując zniknąć w podniebnym puchu.
Spoglądał na mknące coraz gęstszym sznurem samochody, goniące na spotkanie z, pozostającym nieodgadnionym o tej porze, obliczem nowego dnia. Domknął szczelnie okno, by uliczne rozedrganie nie wtargnęło do jego wciąż przenikniętego leniwym rozespaniem mieszkania. Zazgrzytała stara klamka odgradzając go od powierzchowności świata zewnętrznego. Klamka, słowo-klucz, do bram przeszłości. Swoim zgrzytem ryglująca drzwi wagonu przepełnionego strachem, śmiercią, duszącym oddechem.
Przez moment zastanowił się czemu nigdy nie naoliwił tej klamki. Czemu tak bardzo potrzebny był mu ten poranny zgrzyt zasuwy oddzielającej go od zbyt pospiesznego nurtu życia. Może chciał ochronić siebie przed wpadającym przypadkowo przeciągiem, bezlitośnie zrywającym kolejną kartkę z kalendarza. Może był mu potrzebny jak coraz płytszy oddech, by nie stracił świadomości swojego t u   i  t e r a z, poruszając rdzeń jego ciągłego istnienia, wciąż sięgającego swoimi wierzchołkami  t a m t e g o   ś w i a t a. Jakby paradoksalnie dając mu siłę do walki z błahymi dramatami życia, bo nic, czego doświadczał teraz, nie mogło się równać z dramatem  t a m t e g o   doświadczania.Zarzucił na siebie przesiąknięty niedospaniem szlafrok, naciągając, coraz bardziej przykrótkie rękawy, na nadgarstki. Jakby cały chciał się schować w tych wąskich rękawach, jakby w nich wyryty był bezduszny fragment jego życia. Spojrzał, jak co rano, na jej portret uśmiechając się bezwiednie, nie wiedząc czy czyni to sam do siebie, czy do tego ledwo dostrzegalnego grymasu twarzy malowanego porannym załamaniem się światła. Tego nieruchomego drgnięcia źrenic dawno obumarłych, ostatniego kadru niezatrzymanego na czas, umykającego nawet ciężkim ramom nieistniejącego już życia. Ileż razy zarzucał jej, że śmiała się poddać, że nie udźwignęła bagażu przeszłości. Przez lata będąc jak tragarz ciągnący za sobą zbyt ciężki wózek, który przy najdrobniejszym potknięciu przygniatał ją, miażdżąc zbyt słabą istotę którą się stała. Jakby rozbijały się wszystkie zbierane latami porcelanowe filiżanki, spodeczki, srebrne łyżeczki, siedmioramienne kandelabry z wyciągniętymi ku niebu ramionami, jakby prosząc o zmiłowanie. Całe jej dziedzictwo. Nagle stała się niezdolną do doświadczenia ani jednego zachodu słońca więcej. Ileż razy zarzucał sobie, że okazał się słaby, może nawet słabszy od niej pozostając niewystarczającym oparciem w jej wewnętrznym, powolnym rozkruszaniu się na kawałeczki, niezdolne do złożenia się ponownie w spójną całość.
Zatrzymał się. Oparł dłoń o parapet okna. Nogi znowu się pod nim ugięły. Musiał przyznać, że był coraz słabszy. Zegar wybił kolejną godzinę życia, jednocześnie przypominając mu o bezimiennych istnieniach ożywających, na moment, z każdym uderzeniem zegara. Wsłuchując się w ich niemy śpiew.
Za oknem jesienne liście, wciąż piękne, ale gdy je ująć w dłonie rozkruszają się i rozsypują jak konfetti, spadające na czubki zakurzonych butów. Stając się jedynie strzępkami samych siebie. Rozwarstwiając się boleśnie. Tak jak rozwarstwiają się jego dwa światy, które łączy jedynie ten poranny zgrzyt klamki w oknie.
Zostawiam go w momencie, gdy przygląda się swojej twarzy w zaśniedziałym lustrze wspomnień.
Nic mi nie smakuje. Zgubiłam swój klucz do słów.


fragment z "Księgi zakładek" Jacka Gutorowa
wyd. Biuro Literackie, 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...