Spojrzał na smukłe łodyżki mięty łagodnie przenikające przez warstwy koronkowej firanki wiszącej w kuchennym oknie. Zerwał parę listków i zanurzył je w szklance z herbatą. Jeden z nich roztarł między palcami, by poczuć jego intensywny zapach. Dawno żaden dzień nie był przesycony taką dosłownością doznania. Jego dni ostatnio przypominały ot, choćby te biszkopty leżące na szafce. Jakby wyblakłe, twarde, bez smaku, stające się miałkie, kiedy popić je łykiem nazbyt słonych łez.
Usiadł przy stole wpatrując się w swoją niemłodą, chociaż wciąż silną, to znacznie częściej drżącą dłoń. Od dawna czuł się więźniem samego siebie, swojego coraz bardziej nieposłusznego ciała, ułomnego, odczuwającego dokuczliwie najdrobniejszą zmianę. Z coraz większą świadomością zdając sobie sprawę, że jest skazany na dożywocie w tym starym ciele. Potężnym, przygarbionym, pomarszczonym jak prześcieradło o poranku, w którego zagnieceniach kryły się trudy bezsennych nocy. Na nic mocowanie się w sobie, szamotanie się jak motyl złapany pomiędzy ściśle splecione nitki przeznaczenia. Na nic szukanie drogi ucieczki, najmniejszej szpary przez którą mógłby się wyślizgnąć, jak ślimak spod ciężkiego pancerza. Pozostanie w sobie na zawsze, choćby do krwi rozdrapywał paznokciami okalające go ściany ograniczeń o coraz słabszej konstrukcji, bo poza bolesnymi ranami, zadawanymi sobie, niczego więcej nie był w stanie uczynić. Niczego odmienić z przeszłości, ani z coraz wątlejszych dni, które jeszcze przed nim. Dlatego też niczego już nie zmieniał. Ani mebli, ani swoich przyzwyczajeń, nawyków, nie wspominając całego ogromu wyhodowanych w sobie kompleksów, wrośniętych w niego zbyt głęboko, by próbować je wyrwać. Były jak tętnice rozprowadzające krew po całym ciele. Zdawało się, że bez nich już nie umiałby żyć. Nie walczył. Wystarczyło mu walki toczonej przed laty.
Teraz godził się ze sobą, ze światem. Tylko, kiedy słońce wyciągało do niego swoje promieniste ramiona, o poranku, tulił się do nich jak do czułej kochanki, szukając dla siebie jeszcze choćby odrobiny ciepła. Wtedy przez ułamki sekund zdawało mu się, że znowu czuje delikatny aksamit jej skóry, słodki oddech i kosmyki ciemnych włosów przesypujących się między jego długimi palcami. Potem został po niej już tylko ten kosmyk czarnych włosów. Ścisnął go mocno. Poczuł jak drobinki szkła wbijają się w jego palce, a wrzątek wypełnia linie papilarne wyryte w jego dłoni.
Słońce schowało się za sąsiednią kamienicą, a on odzyskał jasność widzenia. Opatrzył swoją dłoń, wytarł resztki herbaty z nieporuszonego blatu stołu, a potłuczone kawałki złudzeń wyrzucił do kosza. Jedynie na spodeczku została kropla krwi, tak gęstej jak jego wspomnienia o niej. Na szklanki mógłby liczyć jej mgliste powroty.
Spojrzał w wyrzutem w jej wielkie oczy przyglądające mu się z wyblakłego zdjęcia. Odwrócił się. Nie chciał by widziała go takim. Samotnym, niezdarnym starcem.
Za oknem budziła się powoli ulica.
Usiadł przy stole wpatrując się w swoją niemłodą, chociaż wciąż silną, to znacznie częściej drżącą dłoń. Od dawna czuł się więźniem samego siebie, swojego coraz bardziej nieposłusznego ciała, ułomnego, odczuwającego dokuczliwie najdrobniejszą zmianę. Z coraz większą świadomością zdając sobie sprawę, że jest skazany na dożywocie w tym starym ciele. Potężnym, przygarbionym, pomarszczonym jak prześcieradło o poranku, w którego zagnieceniach kryły się trudy bezsennych nocy. Na nic mocowanie się w sobie, szamotanie się jak motyl złapany pomiędzy ściśle splecione nitki przeznaczenia. Na nic szukanie drogi ucieczki, najmniejszej szpary przez którą mógłby się wyślizgnąć, jak ślimak spod ciężkiego pancerza. Pozostanie w sobie na zawsze, choćby do krwi rozdrapywał paznokciami okalające go ściany ograniczeń o coraz słabszej konstrukcji, bo poza bolesnymi ranami, zadawanymi sobie, niczego więcej nie był w stanie uczynić. Niczego odmienić z przeszłości, ani z coraz wątlejszych dni, które jeszcze przed nim. Dlatego też niczego już nie zmieniał. Ani mebli, ani swoich przyzwyczajeń, nawyków, nie wspominając całego ogromu wyhodowanych w sobie kompleksów, wrośniętych w niego zbyt głęboko, by próbować je wyrwać. Były jak tętnice rozprowadzające krew po całym ciele. Zdawało się, że bez nich już nie umiałby żyć. Nie walczył. Wystarczyło mu walki toczonej przed laty.
Teraz godził się ze sobą, ze światem. Tylko, kiedy słońce wyciągało do niego swoje promieniste ramiona, o poranku, tulił się do nich jak do czułej kochanki, szukając dla siebie jeszcze choćby odrobiny ciepła. Wtedy przez ułamki sekund zdawało mu się, że znowu czuje delikatny aksamit jej skóry, słodki oddech i kosmyki ciemnych włosów przesypujących się między jego długimi palcami. Potem został po niej już tylko ten kosmyk czarnych włosów. Ścisnął go mocno. Poczuł jak drobinki szkła wbijają się w jego palce, a wrzątek wypełnia linie papilarne wyryte w jego dłoni.
Słońce schowało się za sąsiednią kamienicą, a on odzyskał jasność widzenia. Opatrzył swoją dłoń, wytarł resztki herbaty z nieporuszonego blatu stołu, a potłuczone kawałki złudzeń wyrzucił do kosza. Jedynie na spodeczku została kropla krwi, tak gęstej jak jego wspomnienia o niej. Na szklanki mógłby liczyć jej mgliste powroty.
Spojrzał w wyrzutem w jej wielkie oczy przyglądające mu się z wyblakłego zdjęcia. Odwrócił się. Nie chciał by widziała go takim. Samotnym, niezdarnym starcem.
Za oknem budziła się powoli ulica.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz