Sen przeciągał się jeszcze leniwie między jego łopatkami, jak między pagórkami, do których przylgnęła pomarszczona połać czasu. Zwykł żartować, że całe piękno minionego świata ukryte jest w płytkiej dolinie między jego wystającymi łopatkami. Gdy odwrócić głowę, spojrzeć wstecz, nie sposób było go dostrzec, za to można było poczuć w dreszczach przenikających wzdłuż paciorków kręgosłupa. Jakby będąc nutami próbowało znaleźć swoje miejsce na żyłkach naciągniętych na smyczki Stradivariusa. Przyznawał, że czuł się czasami nagim instrumentem w rękach wirtuoza, a jeszcze częściej w rękach muzycznego nieudacznika, który raz to próbował wygrywać delikatną kantylenę, innym razem nieprzewidywalną wariacją. Życie pogrywało z nim jak chciało.
Wyprostował się. Na chwilę rozprostowując wszystkie swoje zagniecenia. Poprawił siwe kosmyki włosów, które na bieli poduszki wyglądały jak cienkie niteczki przypadkowo wyślizgujące się z podszewki. Unosząc głowę zdawało mu się, że rozpruwa się sfatygowana poszewka, a z niej wysypują drobinki niedospania, jak koraliki z długich sznurków przetartych snów. Kawałeczki krótkich przebłysków dotkliwego istnienia i kłębowisko potarganych myśli, które nocą osiadały na poduszce niczym mgły wieczorne, nie pozwalając dostrzec końca drogi.Kolejny poranek. Przed nim mozolne przewlekanie nitek przez wąskie ucho igielne. Coraz trudniej przez nie się prześlizgnąć, a przed nim zszywanie, minuta po minucie, nowego dnia. Ręce coraz bardziej drżące, czasem jedynie sfastrygować się udawało. Innym razem nieco mocniej związać ze sobą mijające chwile, tak by stworzyć, pod koniec dnia, swoisty patchwork z płytszych i głębszych oddechów, by schować pod nim chłód zasypiającego o zmroku dnia.
Tymczasem śniadanie. Tradycyjnie, miało posmak niedospania, ale przyzwyczaił się do niego i dziwnym byłoby odnalezienie innej nuta na podniebieniu. Przed nim codzienny spacer. Równie tradycyjny. Spojrzał na parę ciężkich butów wyglądających z półki przytartymi noskami. Znowu będzie musiał się przed nimi pochylić. Po jednej z nielicznych wizyt w Paryżu nazwał je „napoleonkami”, bo pochylał się nad nimi jak nad sarkofagiem wielkiego wodza w Dôme des Invalides. Ileż one już z nim przeszły, ile ścieżek wydeptały. Odporne, bardziej niż on sam, na zmiany zachodzące w pogodzie, także tej odmiennymi odcieniami zabarwiającej jego duszę. Nieprzemakalne, jakby nieczułe na wszelkie niedogodności aury i wyboistość drogi, którą przychodziło im razem przemierzać. Pokonując pagórki wyrastające ponad miarę jego własnych sił. Jakby pokryte oblodzoną warstwą niemożności sprawiając, że nie mógł czasami wysłowić własnej bezsilności. Czuł, że słowa przywierały do jego warg zamieniając się w ledwo dostrzegalną mgiełkę osiadającą szeptem na szybach okien. Milczące. Jak teraz wyczytać w tych mroźnych rozetach znaczenie niewypowiedzenia? Czasami uchylał okno, bo ująć między palcami garstkę gwiezdnego puchu rozcierając śnieżny miąższ, docierając do rdzenia wszelakiego istnienia, do serca gorącego obleczonego warstwą chłodnego szronu. Docierając do siebie. Innym razem przykładał palce do szyb oblepionych mroźnymi freskami czekając, aż pod wpływem ciepła zaczną zatracać swój finezyjny kształt, wtapiając w zagłębienia wyryte dłutem czasu na jego długich palcach. Swoistych działach drzeworytu.
Tym razem to on odciskał ślad swojego istnienia. Ukryty między pagórkami niewypowiedzianych na głos słów. Postać, niedostrzegalne piękno drżące między pagórkami mojego dziedzictwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz