Dwanaście zauroczeń

Wszystkim, którzy towarzyszyli mi w tej przestrzeni
w mijającym roku, życzę aby Nowy 2015 Rok przyniósł 
Wiele Mądrych Książek
 Spełnienia, choćby, Jednego Marzenia
Dni Wartych Zapamiętania!

Za moje czytelnicze zauroczenia w rok 2014
dziękuję jej Autorom.i Wydawcom.
Oby 2015 był równie zachwycający.


Spis przedmiotów

Moja mama wyjmowała z teczki klucze, które po sobie zostawił. Leżały w pękach, w zatłuszczonych torbach foliowych po mleku. Niektóre były lepkie, zardzewiałe lub połamane. Setki kluczy.
Pod naskórkiem naszych własnych przyzwyczajeń mieszkają cienie naszych przodków. Dziedzictwo płynące w wąskich żyłach nawyków i niewytłumaczalnych tęsknot otrzymywanych w spadku od wcześniejszych pokoleń. Rytuałów codzienności trzymających nas na wodzy rodzinnych więzi często rozpościerających się w zakamarkach różnie nakreślonych szerokości geograficznych. Czasu zatrzaśniętego w wąskich szufladach, które zdają się niemożliwe do wysunięcia z objęć pamięci niechętnej jakimkolwiek powrotom, czy to w obrazie czy choćby w słowie zatrzymującym się między wargami z trudem odnajdującymi smak minionych chwil. Chwil, które odeszły wraz z czyjąś sylwetką, twarzą będącą odbiciem pragnienia ujrzenia nieobecnych, zapisem rozmowy, śladem dłoni na słuchawce telefonu, a każda z tych prostych czynności przywoływanych ze wspomnień staje się w pewien sposób rytuałem pamięci.
Dzwoni do babci codziennie o ósmej, po dzienniku wieczornym. Zapytać, co słychać, opowiedzieć, co u niego, przeczytać swój nowy felieton muzyczny. Rozmawiają o artykułach, programach telewizyjnych i audycjach radiowych, których słuchali tego dnia. 
Książka”. Telefon. Maszynka do włosów. Syczący ekspres do kawy ze zbyt skomplikowaną instrukcją obsługi, gdy życie w swojej obsłudze nie wydaje się wiele prostsze, zeszyt z rysunkiem, zgrzyt klucza otwierającego drzwi do mieszkania, w którym już nikt nie zamieszka. Obrączki. Głosy, proszące o swoje miejsce w kolejnym rozdziale. Śmierć i strach przed nią. Listy bez kopert. Niewyrzucone śmieci. Znaki naznaczone świadomością zmieniającego się życia i czasów. Spis przedmiotów. Dowodów czyjegoś istnienia, i powiązań z teraźniejszością, odtwarzanych niczym na celuloidzie starego filmu. Powoli. Klatka po klatce zatrzymując zanikające z każdym dniem kolory i kontury wypełniającego się czasu. Wydarzenia nieubłaganej historii wnikającej przez próg wielu domów zmuszonych do podejmowania decyzji o własnej przynależności. Rozstania i powroty obserwowane zza okularowych szkieł, które niczego nie korygują, ale przybliżają oddalone wydarzenia, nadają im wyraźniejszych kształtów, uwypuklają to, co zanika we wklęsłych zakamarkach przeszłości.
Mnie nie ma jeszcze na świecie, jest mój starszy brat, na tylnym siedzeniu. Nie przerywa rozmowy o nowym felietonie muzycznym dziadka. Nie krzyczy, żeby wyprzedzać. Liczy mijane drzewa, słupki, ludzi, samochody. Wszystko, co da się policzyć.
Rodzina. Pisana z czułością. Składana z fragmentów uchwyconych w ramy okna, z którego obserwujemy wyrywek pewnej rzeczywistości. Żywy obraz ulotności wspomnień zatrzymany na moment w źrenicach przenikliwego obserwatora próbującego dostrzec w nim też siebie samego. Cząstkę całej układanki. Kolekcji przedmiotów.
Babcia dopiero teraz poczuła, jak bardzo zrobiło się zimno. I zamknęła okno.



"Książka" Mikołaj Łoziński
wyd. Wydawnictwo Literackie 2011
Paszport "Polityki" 2011



Mapa

Z niepełną i rozpadającą się na iskrzące się na śniegu
Drobiny światła wiedzą wchodziłem na szczyt zbocza
Tam gdzie mogłem przejść. Mapa, nie dość, że stara
Ale i wilgotna po nocy w małym zimnie zimowej chaty
W której zatrzymałem się na noc we własnym cieple
Zamarzła znowu i pękała nierównymi liniami innych tras.
Droga była prosta, jak zwykle, lecz teren bardzo nierówny.

Maciej Niemiec
fragment wiersza Mapa z tomiku "Geranium"

Na czas Świąt Bożego Narodzenia ciepła i jasności.
Na każdy dzień Nowego Roku odnajdywania właściwej drogi.
Swojej mapy.



Na granicy nieistnienia

Podróż to również spotkanie z cudzym punktem widzenia, który chociaż nie do przyjęcia, nie może być skwitowany pogardliwym wzruszeniem ramion.
Joanna Ugniewska "Podróżować, pisać" wyd. Zeszyty Literackie

Szła za nim drobnymi kroczkami. Pochylona nad własną pogardą dla siebie. Deszcz słowików padał pod jej stopami dławiąc się bólem śmiertelnych. Spijając krople ludzkich łez z bezskrzydłych brzegów życia. Dreptała niezdolna spojrzeć na siebie. Zgarbiona i cicha niczym skała na którą nie miała sił się wdrapać palcami wbijając się w niemoc istnienia. Kalecząc wszystkie próby pokonania niezgrabnego cienia za jej plecami. Bezkształtnych myśli oplatających jej ramiona w bezruchu. Niczym posąg stworzony na własne życzenie. 
Paraliż odczuć i wzruszeń szedł po kładce aż na drugą stronę rdzenia strun zwiniętych w supełki na końcach jej chudych palców. Zatrzymała pozory oddychania światem. Lekko unosząca się pierś była jedynie niewyraźnym dowodem na przełykanie kolejnej porcji pokory. Pragnienia składały się niczym stara harmonijka ułożona z wyrwanej kartki zbyt ściśle zagniecionej by choć jedna wykaligrafowana misternie litera mogła się zagnieździć między warstwami papieru. Poczucie kruchości rozsypywało się drobinkami piasku na brzegu jej wąskich warg. Dreptała za nim pospiesznie tak pozbawiona siebie, że prawie przezroczysta. Ns granicy nieistnienia. Pod pergaminem bladej skóry chowając ostatni rumieniec zawstydzenia. Drzwi windy przecięły krótkie nitki łączące ją z ciszą mojego zamyślenia. Zamknięta w klatce narzucanych tradycji ukłoniła się nisko. Sobie samej.



Musiałam jej powiedzieć, że wszystko wiem

Zaskrzypiały stopnie starych schodów. Spróchniałe deski miały coraz większy problem z udźwignięciem każdego, kolejnego kroku swoich mieszkańców zamkniętych za bezimiennymi drzwiami przedwojennej kamienicy. Tabliczki z ich nazwiskami stały się niewidoczne, pozostając jedynie śladem ich ciągłej, wielopokoleniowej obecności między sąsiadującymi obok siebie ścianami wchłaniającymi słowa i dźwięki odbijające się od kandelabrów i niezerwanych kartek z kalendarza. Dni okaleczonych czasem, gdzie popękania wypełniły się grubą warstwą kurzu i ciężkiego powietrza przenikającego przez szczeliny niedomkniętych okien. Szumem wydarzeń niemożliwych do zapomnienia, wnikających ostrością wyraźnych kształtów w miękką tkankę codzienności.
Przygarbiony chłopak zmywał posadzkę na niewielkim, wewnętrznym podwórku. Inny wycierał poręcz jakby chciał zetrzeć z niej każdy pozostawiony odcisk dłoni, uchwyt palców szukających zaczepienia w teraźniejszości. Patrząc na nich odnosiło się wrażenie, że każdy z nich zmywając minioną przed momentem chwilę wchłania ją w siebie, pochylając się coraz bardziej od ciężaru cudzych doświadczeń stających się w jakiś szczególny sposób ich własnymi choć w innym czasie doświadczanych, w innej chwili. Chwila obecna nie ma perspektywy i zawsze jest mgłą, w której trzeba szukać drogi po omacku. Dopiero po wszystkim, kiedy mgła opadła, każdy mógł sobie przypomnieć, że ta chwila, od której wszystko się zaczęło, miła już w sobie ciemny punkcik, mały jak pierwsza plamka zgnilizny, która potem rosła i rosła, aż rozwinęło się z niej to, co w końcu wszyscy mogli zobaczyć gołym okiem.
Zobaczyć siebie. Od zarania. Od początku. Wychodząc spod ograniczającej swobodę ruchów podszewki dzieciństwa. Lecz jeśli spojrzeć przez lupę, okaże się, że ten początek ginie w kłębowisku wątków, w którym zagnieździła się tamta chwila. Żeby do niego dotrzeć, szarpie się za te wątki, próbuje wyciągnąć swój, uwolnić go i oddzielić o innych, i to okazuje się niemożliwe, i tylko supłów jest przez to coraz więcej.
A jednak zdobywa się na próbę rozsupłania, oddzielenia od siebie wbijających się w skórę nitek włóczki, by dotrzeć do źródła siebie i zrozumieć tych, którzy owinęli ją sznurkami pokrewieństwa, próbami narzucania własnych schematów i norm zachowań. Zatem wchodzi. Po skrzypiących schodach własnego życia. Cierpkich wspomnieniach dorastania w tkance oplatających ją tajemnic, traum najbliższych i rodzinnych niedopowiedzeń. Zmagając się sama ze sobą i otoczeniem, które wierzyć jej nie potrafiło, bo zamknięte było w swoich małych światach realności powojennej Polski. Drepcze zatem zgrabnie omijając niezagojone rany, zachowując ostrożność w relacjach z innymi. Musiałam zachować ostrożność. Przedtem, jeśli zdarzało mi się kimś zachwycić, to tylko potajemnie. Nie obciążałam swoim zachwytem innych ludzi, którzy nie wiedzieliby może, co z nim zrobić, to znaczy - jak się od niego uwolnić. Powściągliwość, do której wdrożyła mnie matka, wydawała mi się gwarancją bezpieczeństwa.
Magdalena Tulli, choć szczerze to wciąż z tą właśnie dozą pięknie brzmiącej powściągliwości pisze o sobie, dzięki czemu bez zbędnej wiwisekcji wnika w sferę własnych wspomnień, przenika między światami, między porami roku, między różnymi warstwami skóry pod którą się chowała, a teraz pod którą znajduje różne oblicza samej siebie. Z twarzami esesmanów, znajomością z przyjacielem-listem z lasu, niemiecko brzmiącym nazwiskiem szkolnej koleżanki, włoskimi impresjami ojca, silną osobowością ciotki i cierpkim dystansem matki w tle. Z całym bagażem rodzinnych i historycznych obciążeń idzie lekko po cienkiej tafli lodowiska, by przy najdrobniejszym ociepleniu nie poczuć pod stopami pustki, gruntu usuwającego się spod stóp. By zachować równowagę między odczuciami dziewczynki i dojrzałością kobiety piszącej swoje nazwisko pewnie i z pełnym zrozumieniem swojej tożsamości. Nie da się wszak zamalować swojego dziedzictwa białą farbą, nie da się go przykryć jak czarnego koloru butów od łyżew otrzymanych po starszym bracie ciotecznym. Użycie białej farby odsłoniło coś z moich spraw, zamiast zasłonić coś innego. 
Magdalena Tulli niczego na przykrywa, nie pociąga warstwą milczenia czy niedopowiedzenia. "Szum" jej powieści przywołuje prawdziwą ostrość i różnorodność doświadczeń, w oczach innych postaci zaludniających jej przestrzeń jeszcze wnikliwiej przygląda się sobie, spisując swoje spostrzeżenia z czułością i zrozumieniem. Spisuje szum, osobistej rozmowy z matką. Jej własnej drogi do siebie.
Trudno się rozmawia ze zmarłymi. Rzeczy, które najbardziej mnie pochłaniają, dla nich są nudziarstwem. Ich obojętność mnie onieśmiela. Nie mam pojęcia, co może ich ciekawić. To wynika z różnicy doświadczeń. Mają ze sobą coś takiego co w nich wszystko zmienia (...) 
Musiałam dać jej znać, że ktoś mi opowiedział, jak to było, kiedy wróciła do Łodzi po wojnie. Byłam pewna, że to tam, w tym wielkim mieszkaniu, uległa nieuchwytnej przemocy litościwych spojrzeń, uwierzyła w wyższość milczenia, w zwycięską siłę chłodu. Dlatego pozwoliła, żeby rozwinęła się w niej twardość serca, jakiej życie naprawdę od nikogo nie wymaga. Wymaga trudów ponad siły, wymaga ryzyka ponad rozsądek, ale akurat tego nie, nigdy. Musiałam jej powiedzieć, że wszystko wiem. I jeśli coś mam jej za złe, to tylko to, że ugięła się i opuściła samą siebie.

Magdalena Tulli "Szum"
wyd. Znak, Kraków 2014


Już tyle przeszłam

Nauczyć się samotności
tego co obok mnie
Dzielić ją tak jak gospodarz
dzieli chleb po trudzie zasiewów
Dźwigać jego niepokój o przyszłe plony
Skruszyć milczenie kamienia
Rozplątać języki drzewom
Postawić dom na ruchomych piaskach
a gramatykę miłości zbudować
na nieznanych odmianach czasu
który nadejdzie... więcej nie pragnę
(Irena Conti, z tomu "Cztery pory pieśni nieustających. Wiersze włoskie)

W ciągłym zabieganiu coraz chłodniejszych dni budzących się posiwiałym rankiem nad niewyspanymi powiekami zmęczenia. Próbuję się zbudzić. Pod kołdrą niedośnionych marzeń i nierozwikłanych trosk poprzedniego dnia. Przykrótki czas kuli się z każdym dniem coraz bardziej jak źle skrojona marynarka, a może całkiem odwrotnie. Marynarka zbyt duża, pod fałdami której można ukryć wszystkie swoje niedociągnięcia, popękania. Wielość tożsamości. Schować. Jak w słowach. Nawet przed sobą samą. Ubrana i przebrana jednocześnie. Irena. Może całe życie było dla niej za duże, niedopasowane, nie skrojone na miarę jej możliwości udźwignięcia go, jakby ktoś chciał jej tą marynarką dodać lat, powagi, odwagi do podejmowania dorosłych decyzji. 
Czy w jakimś sensie nie przestajemy być sobą kiedy ubrani jesteśmy w coś, co do nas nie pasuje, a my się do tego ubrania dopasowujemy, aby nie czuć się aż nazbyt niekomfortowo? Ona się przystosowała w czasie wojny do nazbyt dużej marynarki. Wyszła poza zapisany przez los kadr własnego życia. Zachodząca cieniem w źrenicach coraz częściej zamykających się już oczu przeszłości.
Irena. Szukam jej. Próbuję dopasować do siebie kawałeczki i skrawki obrazów, które kiedyś pokochałam w delikatności słów, które już nie wybrzmią na kartkach książki, a które wpisały się w każdy oddech i moją myśl o Irenie.
Nie lubię zdjęć. Moje fotografie to moje wiersze. Słowa są pojemniejsze od fotografii. W Montedoro spakowałam te wszystkie pamiątki z przeszłości w wielkie kufry i wyniosłam do piwnicy. Żadnych albumów dziadków, żadnych zakurzonych zdjęć. Wiesz, Juruś. Taką scenę pamiętam. Carlo, mój mąż golił głowę prawie na łyso. W każdą sobotę rano szedł do łazienki i przed dużym lustrem golił głowę maszynką. Tylko z tyłu sobie nie radził. Zrozumiałe. Wołał mnie wtedy. Prosił, żebym mu pomogła. Więc on stał nagi w łazience, przed wielkim lustrem. Ja naga wchodziłam do niego i kończyłam golenie. Przytulałam się wtedy do niego. Miał na ramionach te ścięte króciutkie włoski, a ja się do niego przytulałam. Patrzyłam w lustro i to było jak fotografia. To mnie po prostu wzruszało. Było piękne. Była w tym intymność, bliskość, szczerość. Nie umiem tego określić. Było w tym coś czystego. Za każdym razem myślałam: a gdyby tak zrobić zdjęcie. Ale nigdy nie zrobiłam. Żadna fotografia nie oddałaby tego, co czułam. A tak, do dzisiaj mam w sobie. Do dzisiaj wracam pamięcią i naprawdę się wzruszam.
Do dzisiaj to ja mam w sobie ten obraz Ireny. Taką ją pokochałam, choć dzisiaj oceniam tę miłość jako jedną z najtrudniejszych, ale i nieuniknionych. Otwieram kolejną kartkę. List. Zapis wypowiedzi. Dokument. Ślad w gruzach archiwów. Ruiny miasta i powoli ruiny jej samej. Jakby z każdą niszczoną kamienicą ginęła ona sama. Znikała w pustych ramach wypalonych okien. Fragmenty Ireny, spalające się w warstwach popiołu powolnego zacierania pamięci o sobie samej. W ciemności opustoszałych piwnic i niegasnącego ognia zniszczenia. Kolejna kartka książki na której rozsypuje się na drobne obrazki wspomnień, w niknących śladach stóp odchodzących w wojenną ciemność i w kliszach nielicznych zdjęć. A jednak nieugięta i niepokonana przez wojnę. Pokonać ją może jedynie ona sama. Sama sobie stając się po trosze wrogiem zapomnienia, zamazania siebie.
Złoszczę się, że tak trudno ją uchwycić w całość. Odbija się w życiu, wyborach, losach innych. W zaklejonych kopertach szeptów. Na nowo tworzy siebie. Z gruzów i zniszczenia. 
Podniosła się. Stanęła naprzeciw świata i siebie samej całkiem inna. Spoglądająca innym oczami, jakby jej źrenice zmieniły barwę dostrzegania. Tak wiele kolorów wyblakło, by mogła przywdziewać kolejne tożsamości. Skrywając swoje prawdziwe oblicze jak pod maskami z weneckiego karnawału. Festiwalu jej własnego, nowo pisanego życia pełnego zmienności. Irena. Trzy kobiety. Trzy życia. Jedna twarz.

Lubię mój pejzaż
ale wyprowadzam się z niego
często i bez żalu
Żadnych szaf
żadnych półek
zostają na miejscu
zabieram tylko gołe ściany pamięci
pod najpewniejszy dach jutra

Każdy z nas, by się samemu dookreślić potrzebuje poznać swoją tożsamość. Szuka, by móc odpowiedzieć sobie samemu na pytanie: kim i po co jestem? Znalezienie odpowiedzi na te pytania mogą okazać się trudne, a określenie swoje tożsamości rozpocząć życie jakby od nowa. Jednak czymże staje się świadome odrzucenie swojej tożsamości jak nie pustką, którą trzeba czymś zapełnić. Choćby nowym „ja”, wykreowanym, pokolorowanym, nazwanym innym imieniem - by na gołych ścianach pamięci napisać Irena Conti, po mężach Waniewicz i Di Mauro. Zaistnieć na nowo. Bez niechcianego nadmiaru pamięci. Szukając nowej drogi. Wchodząc w ciężkie ramy porzucenia swojego odbicia z drugiej strony lustra. Już nigdy nie być ubraną w nagość, ale jak pisał do niej w jednym ze swoich listów Romek, trzymając się cienia. Cienia, które zmieniało się w zależności od tego jak pada światło, jaka była pora dnia czy pora roku, dla niej samej. Zmieniający się, choć wciąż przynależny do tej samej osoby. Miała prawo w końcu sterować swoim życiem sama, nie wedle narzuconych jej losów historii i oczekiwań innych, ale może całkiem temu wszystkiemu wbrew. Płacąc najwyższą z cen - nieumiejętność porozumienia się z własną córką, Janką, której nie dane było odnaleźć swojego miejsce pod najpewniejszym dachem jutra matki. W poczuciu swoistego osierocenia i odrzucenia.
Ale Irena to także pokolenie tych, których już zostało niewielu. W  jakiejś przewrotności losu i przewrotności samej Ireny, dzięki jej tajemnicom, Remigiusz Grzela dociera i zachowuje dla potomnych tak wiele innych istnień. Tych, którzy już odeszli i odchodzą. Jej samej pozwalając wyjść z cienia, a "Wybór Ireny" staje się pomnikiem dla Tamtego pokolenia. Przemówili, nawet jeśli coraz więcej spraw się zlewa, zaciera, traci ostrość formy. To jest także Ich głos, może całkiem ostatni. I to jest też wybór Ireny. Jej wybór zamazania siebie dzięki któremu pokazała nam tych, którzy byli cząstką jej życia i jej zapomnienia.
"Wybór Ireny” Remigiusza Grzeli to jedna z najważniejszych książek. Głos i świadectwo. Portret i pejzaż Ireny - Kobiety. Poetki. Matki. W zbyt dużej marynarce. Zbyt dużym życiu. Zbyt dużym domu. 

Przejście
Nie chcę przejść przez ten most.
Mówi: Już tyle przeszłam.
Wiedzę ją we śnie. Jak żywą.
Matka. Na starość dziewczynka.
Idzie na przekór siebie.
Na życzenie dziecka.
Przez miłość. Przez ból serca.
Na sam koniec mostu.
"Wybór Ireny" Remigiusz Grzela
wyd. PWN, Warszawa 2014

Z całego serca dziękuję Remkowi Grzeli
za zgodę na opublikowanie fragmentu o Irenie Conti, 
który nie ukazał się w powieści "Złodzieje koni", 
a który był jego pierwszą próbą opowiedzenia o Irenie.  

wiersze Ireny Conti
oraz wiersz Janiny Katz "Przejście" z tomiku"Pisane po polsku"
wyd. Austeria, Kraków Budapeszt 2008








Staram się

Czyjeś spojrzenie uchwycone w oknie pociągu mijającego się z moim. Firanka rzęs niezdolna przysłonić świata. Lampki w wagonie restauracyjnym oświetlające samotne stoliki. Nazwa stacji, której już jutro nie będę mogła sobie przypomnieć, ani miejsca jej położenie w sunącej jakby poza mną przestrzeni geograficznej. Punkt na mapie podróży nieoznaczony żadnym uczuciem ani skojarzeniem zniknie z mojej pamięci na zawsze. Staram się mimo wszystko nie zgubić w pustym przedziale pociągu wnikającego pomiędzy kotary coraz wcześniej przychodzącego zmroku. Nie zgubić słów wypatrywanych zmęczonym, późną porą, wzrokiem. 
- Przepraszamy za 25 minut spóźnienia - wydobywa się ochrypłym głosem z małego nadajnika.  Już nie liczę długości nieplanowanych postojów, światła latarek pojawiających się w ciemności, jakby poruszały się całkiem samodzielnie po przeciwległych torach rozkrawając na kawałki gęstość mroku. 
W mroku można ukryć wszystko, jak pod metaforą. W lesie.  Dopóki nie zechce się wyjść naprzeciw siebie samej w uchylonych drzwiach do wielości własnej tożsamości Językowej. Kulturowej. Jak Magdalena Tulli. W wyborach przynależności. Polskiej. Włoskiej. Żydowskiej. Pomiędzy. Pomiędzy to jest dobre dla mnie miejsce. Czasem mi się wydaje, że jestem pomiędzy wszystkim. "Jeśli jest pomiędzy, to zdradzi" - myślą sobie ludzie ubrani w tożsamość. Powiedzieć, że jestem pomiędzy tym wszystkim, ale w Europie, to dla nich jakbym wydała na siebie wyrok śmierci cywilnej, wykluczenia ze wspólnoty. (...) Nie wiedzieć, kim się jest, to część ludzkiego doświadczenia, przynajmniej tak samo dobra jak ta jego cześć, która wie. To, do czego możemy dojść, jakoś łączy się z tym, do czego dochodzą inni. Być może razem wiemy coś więcej niż każdy w pojedynkę. To nie znaczy, że razem wiemy to samo.
Pociąg wie, dokąd podąża. Ja będąc na trzy godziny jego cząstką poddaję się temu starając się poskładać tę cząstkę samej siebie, która została za mną, w Krakowie i tę, która czeka na mnie w Warszawie. Też jestem pomiędzy. Ale to moje pomiędzy trwa zaledwie chwilę. Sto osiemdziesiąt minut. To chwila, w dobie całego życia, nawet jeśli dodamy do niej dwadzieścia pięć minut spóźnienia. Spóźnię się trochę do samej siebie, tej która po przekroczeniu progu pociągu nazwie się swoim imieniem i nazwiskiem kreślonym codziennością, obowiązkami i ostatnio nadmiarem pochłaniającej pracy zawodowej, zostawiając za sobą tę utkaną z przynależności do powolnego oddechu krakowskiej aury odnajdywania siebie.
Przekroczyłam próg. Wróciłam. Znowu jestem. I rodzi się znowu to niepokojące poczucie braku. Czego mi brak? Chciałabym móc powtórzyć za Magdaleną Tulli:
Teraz niczego, chyba tylko nieśmiertelności. Życie wydaje mi się takie fajne. Chciałabym mieć je na zawsze, ale trzeba je będzie oddać. Mówi się, że gdybyśmy byli nieśmiertelni, nie bylibyśmy szczęśliwi. Może to tak jest z tym lisem Ezopa, co się pocieszał, że winogrona są kwaśne. Ale z drugiej strony, gdybyśmy dostali nieśmiertelność, zrobiłoby się strasznie ciasno. Miałabym się tłoczyć w moim pokoju z dwudziestką innych ludzi? Coś za coś Tak, pocieszam się, że winogrona są kwaśne.
Staram się.

Gorąco polecam!

"Staram się. Rozmowa Justyny Dąbrowskiej z Magdaleną Tulli"
na łamach 127 numeru "Zeszytów Literackich", jesień 2014

Dwie szyby

Czasami życie wydaje się przestrzenią zamkniętą szczelnie pomiędzy dwiema szybami. Przychodzi szamotać się między nimi ze skulonymi skrzydłami, niczym owad bez imienia. Jeden z milionów, podobny do innych w każdej swojej ułomności i zupełnie niepodobny w swojej niewidocznej dla nikogo odrębności. Szeroko otwartymi oczami wypatrując swojego odbicia za horyzontem ciekawości dla tego, co nieuchwytne i nieosiągalne. Żywiąc się jedynie własnym oddechem i słuchając brzęczącej ciszy samotności. Kropel łez spływających po szybie niczym poranna rosa zostawiająca ślady zbyt małych stóp, by pokonać dystans do oddalającego się cienia własnego istnienia. Drepcząc w miejscu odnajdując znajomy rytm kroków, niezmienności życia duszącego się w próżni codzienności, gdzie blask księżyca jednym rogiem podnosi koniuszek spuszczonej kotary niepoznanej tożsamości jutra. Dwie szyby stanowiące nieprzekraczalną granicę bytu ograniczeń. Nieodłącznych niczym zaciśnięte gardło w przedsionku przemokniętej jesieni zanurzonej w wąskich rowkach czarnej płyty. Zniekształcenie muzycznego obrazu dźwięków w membranie zatopionej cieszy, niczym owad w kawałku bursztynu wyrzuconego przez kaprys losu na nieznajomy brzeg prześwietlonej kliszy chwilowego złudzenia. Pod parasolem smutnego uśmiechu chowającego w kącikach resztki goryczy niespełnionych pragnień ułożonych na dnie łupiny od orzecha. W rozecie ponad sklepieniem pękniętego nieba. Twarzy o dwóch profilach przylegających do siebie.
Dwie szyby. Passe-partout dla niedopełnionego wciąż życia.

W wąskim przesmyku między dniem i nocą

W wąskim przesmyku między dniem i nocą, w szczelinie gdzie senne marzenia obejmują ramionami odchodzące w przeszłość zdarzenia, tak wyraźne przed momentem jak szkic nakreślony ostrzem węgla, modlił się o niepamięć. Przestrzeń dla nierozpoznawalnych dla siebie dłoni szukających się między kroplami wczorajszego deszczu, obojętność na  wydarzenia wczorajszego dnia chowającego się w popiele spalonej kartki z kalendarza i porzuconych na zawsze spraw jak rząd starych, filcowych kapeluszy wiszących ponad sklepieniem zaryglowanych do jego życia drzwi. Niepoznawanie śladów stóp stających się dla niego jedynie ułożonymi zgrabnie wypolerowanymi wodą kamykami lub zarysem zostawionym przez zeschnięte farby tracące ostrość swojej barwy.
Przy stole chciał móc się zastanawiać co mu smakować będzie bardziej, kawa z mlekiem czy herbata z plasterkiem cytryny bez cukru. Pragnął doznawać życia od nowa. Bez przyzwyczajeń i codziennych rytuałów znanych mu aż nazbyt dobrze, wygrawerowanych niczym zapomniane imię na spodzie zegarka, w krwioobiegu i każdym oddechu otwierającym okno ku wschodzącym, nieustannie o tej samej porze, dniom. Chciał nie poznawać twarzy na zdjęciach w grubych albumach, by idąc na spacer nie wypatrywać ich w tych widzianych przed sobą. Nie szukać orzechowego koloru tęczówek w obcych oczach ani ruchu delikatnego pukla włosów opadających z gracją, czy taką samą?, na szyję przechodzącej obok dziewczyny. Porównując gest z jakim ktoś poprawia zsuwające się  z nosa okulary i składa serwetkę na talerzyku lukrowych okruszków.
Nie rozpoznawać. Móc zacząć dzień nie widząc niczego znajomego. Trochę jak ślepiec próbując wyczuć kształt w nieznajomej przestrzeni. Przeczytać jeszcze raz ulubione książki z tą samą ciekawością wyczekując zakończenia, przyglądając się  wielkości czcionki,  wyczuwając grubość papieru, czując jego zapach. Poddając się  rytmowi słów które miałby go zmienić na zawsze.
Pragnąc niepamięci siebie samego by budować się od nowa, kawałek po kawałeczku, jak dziecko buduje z klocków swój pierwszy drewniany domek. Odwiesić swoje przywary i kolekcjonowane latami nawyki jak przetarty płaszcz, nadgryziony przez mole czasu. Zamknąć go w szafie wszelkich dopasowań skrojonych na miarę jego sił coraz mniej zdolnych do udźwignięcia noszonego garbu rutyny. Garbu przyzwyczajeń ciążących mu na nadmiernie sztucznie prostowanych plecach. Podparty na traconym zaufaniu do samego siebie. I jeszcze nie wiedzieć jak smakuje gorycz.
Chciał rozłożyć karty na marmurowym stoliku nie wiedząc jaka figura widnieje na ich spodzie. Dokonać nowego rozłożenia. Nowej niewiadomej nieprzeczuwanej doświadczeniem wytrawnego pokerzysty. Ryzyka, którego odczucie już dawno odeszło wraz z przegranymi kolejno rozdziałów pozamykanych strat. Poczuć na nowo słodycz pierwszego pocałunku i gorliwość modlitwy w pustych murach kościoła. Na nowo oglądać obrazy, by poczuć pod skórą wrażliwości zachwyt malarskiej perfekcji na płótnach mistrzów. Widzieć i czuć. Znowu po raz pierwszy. Nawet dotknąć rozgrzanej do czerwoności żarówki, aby wiedzieć, że można się sparzyć. I można uleczyć ranę. Pragnąc uwierzyć, że gdy podniesie się mgła odsłoni sylwetkę kogoś z kim będzie można się sprzeczać. Na nowo. O drobiazgi. 

Bezbronność ciszy

Bezbronność ciszy zawisła ponad wierzchołkami drzew otulając welonem spokoju bezkres porannego przebudzenia. Wytęskniony urlop od zabiegania. Zadyszenia w środku przemęczonego dnia rozdrobnionego na milionowe cząsteczki świadomych powinności i koniecznych spraw. Wreszcie z dala od hałasu, nadmiaru niepotrzebnie wypowiadanych słów, ogromie docierających dźwięków, niekoniecznie harmonijnych i pełnych łagodności, przyspieszonego bicia własnego serca wydającego się uderzeniami nadchodzącej, zza horyzontu zachodzącego dnia, burzy zdarzeń niezdolnych do zatrzymania przez kolejność spokojnie tykającego zegara.
Odmierzanie policzalności czasu zamkniętego w klepsydrze jednego darowanego istnienia. Odliczany w upadkach i próbach wzlotów niezdolnych do dotknięcia czubkami palców sklepienia wyniesionych ponad własne siły pragnień. Bezbronność ciszy tak podatnej na dotknięcie, wklęśnięcie najdrobniejszego ruch na nietykalnej powierzchni bezsłownej delikatności. Chodzę na palcach. Nie widzę jej. Czuję. Chowam własny cień za promieniami, przeglądającego się w szybie okna, słońca.
Zamykam w dłoni niepewność by umocować się w zawieszeniu lekkiej nicości. Na moment. Pozostać. Fragmentarycznością światła, jasności przenikającej pociemniałe szczebelki ogrodzenia oddzielającego mnie od zagmatwania splątanych włóczek wymykających się z nieporadnych dłoni świata. Kłosem na wietrze oddechu budzącego nadzieję na ponowne przebudzenie by ujrzeć siebie w źrenicach oczu wyglądających z własnego zamkniętego wnętrza. Odrodzić się. Znaleźć swoje miejsce między ramami dawno stworzonego obrazu podobieństw. Szukania własnego do siebie samej w bezpieczeństwie bezbronnej ciszy. Obudzić się pewniej.


W cienkiej powłoce codzienności

Poranek wyłonił się zza przeźroczystości szklanej ściany nieodziany,
nienazwany niewinnością stanął za zamkniętymi powiekami
w szczelinie szukając źrenicy ożywienia, dowodu życia, pragnień
bez przyszłości zbierając krople zanurzone w pustym dnie nienasycenia.
Filiżanki w szeregu ustawionego porządku zdarzeń jak nuty na pięciolinii
zapomnianych dźwięków poruszane niezgrabnie na starym fortepianie, tańczą.
Darowizna pokoleń z gruzów historii podnosi zmęczone ramiona i zbiera popiół
niedowidzących spojrzeń, twarzy zanikających z nieoszklonych framug okien
opustoszałych przed laty domów. W poszukiwaniu siebie. Oddech zawisł na klamce
otwierając drzwi nowego życia zamkniętych w walizce spakowanych starych gałganków, 
porzuconych szmacianych lalek w kształcie skulonego bólu wyrastających na szarość 
sięgającą przyziemnego przemijania. Śladami stóp zanurzonych w przydrożnej kałuży 
wypłowiałego na słońcu lata skrzypiąc przebrzmiał w swoim pięknie zeszłoroczny śnieg
obrysowując granicę mikrokosmosu szczerości. Cieniem obejmując chwilę zmienności
przyzwyczajeń w cienkiej powłoce wyczekiwanej codzienności pierwszego oddechu.

Już nie widzę tej strony

Rozkosz promieni słońca wychodzących zza chmur i ogrzewających, smagane chłodnym wiatrem, zziębnięte nieco stopy. Esencja życia. Przedsmak aury odchodzącego powoli lata i ostatni łyk kawy bianco. Cienki wełniany pled na kolanach i cień palców biegnących, dla rozgrzewki, po klawiszach laptopa. Morski szum brzozowych liści i kawałek toskańskiej ziemi w dywanie wciąż kwitnącej lawendy. Moje wakacje bez podróży. Czas to sposób istnienia obiektów i wciąż rozkwitające, we mnie, "Geranium" Macieja Niemca. 
Znikają niektóre słowa, pojawiają się inne, nie znikają palacze 
Tytoniu.
Gdzieś w kawiarnianym gwarze paryskich uliczek zastyga w niedopaleniu ostatnie zachłyśnięcie się gęstym dymem marnej jakości nikotyny. Uzależnienie białą mgła oddechu znika za rogiem kartki. Pusty kieliszek.
- To detal; ważne, że na otwartym powietrzu niełatwo już
Wypić nawet za najgorsze życzenia pod nieistniejącym 
Adresem.  Zimno, po prostu zimno. Trzeba zmienić lokal
Tym bardziej, że się od dawna nie pije.
Suchość moich warg. Oswajam architekturę i nazwy ulic. Błądzę. Zmierzch nie zamknął się ponad ogrodami Trocadéro z sylwetką Palais de Chaillot. Śladem bytności człowieka. Z policzka ocieram krople wody z pobliskiej fontanny nieruchomo niewzruszonej wobec mojego zagubienia. Wyrzucam dziurawy parasol by pod jego cieniem nie zgubić z pola widzenia poetyckich ścieżek Macieja Niemca. Moje z nim obcowanie. Znaleziony krótki film. Jego głos. Dwa wiersze. Dźwięk niemożliwej do opisania rzeczywistości istnienia. Pod wyciągniętym zbytnio swetrem chowam własną sylwetkę. Znikam w zarysie kogoś, kogo spostrzegam w szybie uchylonych drzwi na taras. Wróble ćwierkają swoją bajkę. Słońce samotnie przechadza się na drugą stronę ogrodu obnażając chłód moich stóp i niezgrabny kształt rosnącego na przekór wszelkim nieprzychylnościom "drzewka szczęścia". Crassula arborescens. Chowam do koperty kilka grubych i lśniących liści. 
Adres. 
Paryż. 
Cmentarz Père-Lachaise. Ogrody Trocadéro
Gdziekolwiek jesteś.

Tak, niekiedy przychodzę tu, pisać. Wokół koczują
Różnojęzyczne plemiona, na wąskich terenach
Oddzielonych krzewami i zadbanym trawnikiem 
(...)
Jesteśmy w Paryżu, gdzie robi się owies z ryżu. Dzisiaj mniej
Wzruszeń: że mam zziębnięte dłonie; że nie ma takiego
Miejsca, dokąd chciałbym pójść; że już nie widzę tej strony. 
(...)
Pani nigdy poznać nie chciała, może tylko w owych wyjących
Snach, kiedy tak szybko po ciemku wracała do mnie. 
(...)
- Wychodziłem z metra na duży plac Trocadéro,
By spotkać inną. Trochę potargany, może już stary.


fragmenty wiersza Macieja Niemca
Ogrody Trocadero
z tomiku "Geranium"
wyd. Instytut Miłkowski, 2014

Między warstwami rogalika

W wazonie uschniętych myśli już nie zakwitnie
pobudzona skroploną rozterką, troska
spójrz jutrzenka jasności zawstydzona
pozostałością dnia okruszkami porannego rogalika
w kącie opustoszałego ganku, odchodzi
załamaniem światła uchyla słońce zachodzące za cieniem
nienazwanej nadziei
zbyt długie noce duszące gęstością, warstwy
splecionego rumianego ciasta odwijane delikatnie
jak mankiet przydługiej wyblakłej koszuli, w kropli
krwi śladem zbolałego zgięciem nadgarstka, chłód
zanurza się wstydem  nad obrazem świtu obejmującego, ramiona
nadwątlone wskazywaniem prześlizgującego się czasu
wybitego na starym zegarze dojrzałości smaku
rogalik spogląda półuśmiechem na talerzyku przemijalności
zapomnianej konfitury z dzikiej róży i płatków przekwitłej malwy


Słowa temu

Słowa temu. Rzęsisty deszcz rozbił się drobinkami jak sznur pereł spod opuszczonych powiek nieba. Cień zachodzącego słońca rozsypał się piegami na dnie wyschniętej filiżanki. Chwila temu smakowała słodko. Czas przemierzał plaże stopami zanurzając się w miękkości ciepłych ziarenek piasku przesypujących się między palcami jak w szklanej klepsydrze ciągłości zdarzeń. Odchodzi by zaraz pokazać się od nowa czy zatem kiedykolwiek mija w swojej nieprzemijalności gdy lekkość motylich skrzydeł odejmuje ciężar ciemnym obramowaniom pomostów wyciągających swoje ramiona w nieskończoności tonącego horyzontu.
Słowa temu. Miały kiedyś znaczenie w zderzeniu z niewypowiedzeniem zachwytu skrytego w zakamarkach zaciśniętych warg. Dzisiaj zdają się śladem niedojrzałości letnich owoców zbyt cierpko pozostających na podniebieniu odchodzącej chwili. 
Słowa temu. Wędrowiec zbierał muszelki by znaleźć klucz to zapętlonego wokół jego nadgarstków czasu. Gałązki zmarszczek oplatały oprawki okularów nie rozumiejąc intencji niedostrzegania rozet przebrzmiałych złudzeń. Na ściankach pustej szklanki odbijała się w wąskich zagnieceniach przygaszona światłość ulotności. Duszność poranków stłumiona pod przykrywką nienazwanych wrażeń konała zdławiona szczelnością teraźniejszości. 
Słowa temu. Wydawały się posłuszne naturze niczym płatki śniegu zimą gasząc przydrożną latarnię. Zawinięte w liść wonnego jaśminowca. Karta zaciemnia puste przestrzenie w poszukiwaniu sensu swojego przeznaczenia. Słowa temu. Całkiem się rozsypały w niedosłyszeniu zrozumienia chcąc pójść pod rękę z poezją.

PISMO odręczne, niedokładna mapa
Kraju, który zamieszkują duch
Czytanych i wypowiadanych słów -
Mandelsztam, Dylan Thomas, Wojaczek
Mówią znowu to, co mówili zawsze:
Sława i nędzy rym wciąż odnajdując
By przeżyć swój wiersz, musisz milczeć.

By przeżyć ten wiersz, muszę milczeć,
Sławy i nędzy rym wciąż odnajdując
Mówić znowu tu, co mówiłem zawsze -
Walczyć o życie tym, o co życie nie dba
Nie dla osób liczących swej profesji
Zyski i straty, w nadziei wieczystej
Dzierżawy gruntu, który wystarczy na grób;

Jeśli chcesz, by wiersz przeżył ciebie, mów.

wiersz Macieja Niemca
 z tomiku Stan nasycenia
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2012



Zanim dokończę pisać

Kiedy to piszę, zapraszam ciebie tam, zanim
Dokończę pisać, zanim wydawca to wyda, zanim
To przeczytasz, albo nie przeczytasz. Kraina
Domysłów, czy to nie ciekawe? Kiedy nie byłeś tam
Ostatnio? Co z tego pamiętasz? Ile razy na dzień?


Ilość razy nieskończoną. Bywam tam. Dotykając wybrzmiałych w ostatnim tchnieniu myśli. Zerwanych raptownie  ze sznurka rozsypanych paciorków niewypowiedzianych modlitw. Składając w całość wiersze ze świadomością, że to te ostatnie. Czy czytałabym je inaczej całkiem tej wiedzy pozbawiona?  Z naiwną wiarą, że będą kolejne.
Nie będzie ich. I będą jednocześnie. W każdym zachłannym łyku powtórnego czytania. W cudzie ponownie rozkwitającego "Geranium" na parapecie mojego niezmiennego zauroczenia. Próbie dotarcia do sedna podskórnie zagubionej egzystencji i ciągłego szukania dłońmi nieosiągalnego "Stanu nasycenia", zamkniętego w małej przestrzeni do której mnie zaprasza ten, który pisze. Otwierając ostatnie, czyli nowe wiersze. Wspinając się na palcach by móc pomiędzy brzegami kartek wtopić się w nurt Sekwany połyskującej blaskiem przybladłej latarni samotnie stojącej na obcej ziemi. W zagięciach zbyt wąskich uliczek brzmiących obcojęzycznie. Ozięble znajomo. 
O zmierzchu chciałem zobaczyć świat. 
Jaki pamiętam. Nie na papierze. Gdzie to 
Jest? 
W morzu dzieciństwa, starych mapach, adresach, w braku tlenu, substancji nicości, kolorze szminki kobiety znikającej za progiem samotności i w zwiędniętych płatkach kwiatów, pomarszczonych niczym prześcieradło wciśnięte w róg nieprzespanej nocy. W smaku niedopalonego papierosa na dnie popielniczki przesiąkniętej popiołem nerwowego oddechu. Zdławionego w prochu przedwczesnej śmierci. W moim niepokoju. Jednak rozkwita. "Geranium". Na parapecie okna spostrzeżeń. Nad ostatnią kartą białego papieru. Wciąż dostrzegam ciebie. 

Jaśnieje odkrywa się; ocierasz z niej śmiertelne poty
I pochylając się nad otworem, by usłyszeć ostatnie słowa
Czujesz lekki zapach geranium - tak bardzo przybliżyła się
Zgoda. - Nie, to aceton. Musisz zaczynać od nowa, jak ci inni,
Którzy po innych ciemnościach pisali inną składnią inny wiersz,

Który nie będzie dokończony, nie będzie zaczęty, nie będzie
Czytany na głos ani cicho, jak gdyby za ścianą płaczu siostry
Mógł być wysłuchany tylko jeden raz, na miarę sił włókna
Jej ciała, jedynego, ślepego włókna, które jeszcze słucha, bo jest
Włóknem jej ciała, a historię geranium opowiedziałeś jej głosem.


fragmenty wierszy Kraina Domysłów i Geranium
z tomiku poezji Macieja Niemca 
"Geranium - Ostatnie, czyli nowe wiersze z lat 2009-2011"
wyd. Instytut Mikołowski, Mikołów 2014





















Postać i przepalona żarówka

Starym drewnianym spinaczem do prania przypiął na postrzępionym sznurku kolejną pustą kartkę. Chciał podziwiać jej, nienaruszony żadnym grymasem, cień odbijający się lekko wygiętymi brzegami na nierównej ścianie wąskiego pokoju. Niewinna i czysta. Jego własna nieuchwytna chwila znikająca w ostatnim błysku przepalającej się żarówki.
Przeszedł do kuchni podlać miętę i rozmaryn rosnące na parapecie okna. Może to jedyne istnienia którym był jeszcze tak bardzo potrzebny. Ich żywot zależał tylko od jego obudzonego z sennego odrętwienia poranka. Niepojęte jak dwie zielone roślinki dawały mu poczucie spełnienia i drobnego uzasadnienia dla tak długo wiedzionego życia. Od gładkiej powierzchni lustra w łazience odbiły się jego własne myśli wracając do niego ze zdwojoną, raniącą dotkliwością.
Podążył za szuraniem własnych kapci. Stanął przed starą szafą skrzypiącą ciężkim szufladami trudnymi do wysunięcia. Zastały się w swojej od lat nienaruszalności wspomnień. Na dnie jednej z nich leżała przetarta baletka i srebrna łyżeczka od zagubionej cukiernicy. Pęk bezdźwięcznych kluczy nie otwierających żadnych drzwi i stos, przeczytanych po wielokroć, książek zmęczonych od noszenia na sobie śladów jego niecierpliwych palców. Zachłannych spojrzeń coraz bardziej niedowidzących oczu. I ten ogrom zdjęć nie wiadomo kiedy i gdzie zrobionych. Postać mężczyzny, w kapeluszu, stojącego na opustoszałym peronie i starszej kobiety w objęciach młodzieńca prowadzącego ją w jej nieporadności tanecznych kroków. Smugi padającego dawno temu deszczu. Kałuże w których odbijały się sylwetki przemoczonych wspomnień i wyschniętych źródeł czerpania radości z rozkwitającego dopiero życia. Pięknie wyprofilowany kształt parasola z pracowni pani Marii Rateńskiej, jakże wytrzymały na porywiste podmuchy wiatru i rzęsiste ściany deszczu w zapomniane już upalne lato. Z wygodną drewnianą rączką. Na dni szuflady ostał się już tylko ocalały po nieprzychylności czasu pokrowiec parasola w kształcie popielatego beżu. Zawsze pięknie współgrał z kruczoczarnymi warkoczami upiętymi ponad Jej smukłą szyją koloru kości słoniowej.
Ciężka sylwetka szafy była niepokojąco stałym elementem jego małego mieszkania. Trudna do przestawienia w inne miejsce, jakby przypisana tylko do jednego, otulana ciepłymi promieniami słońca przedostającego się przez grubą zasłonę z sąsiadującego z nią okna. Przyzwyczaił się do niej jak do żadnej innej rzeczy w jego życiu, może jak do żadnego człowieka, który stanął na drodze jego życia. Ona stała niezmiennie. Ileż innych mebli zmieniało swoje miejsce, zasadność swojego przeznaczenia lub ulotną trwałość. Znikało z jego codzienności i wydeptanych w dywanie ścieżek przyzwyczajeń.
Nastawił wodę w niemodnym czajniku z gwizdkiem.
Za szybą kredensu stała figurka amorka ze złamanym skrzydłem. Drugie zdając się już całkiem zbędnym. W pudełku po butach wyciśnięta tubka po kremie do golenia i stary pędzel podarowany mu przez wuja ze Lwowa. Para skórzanych rękawiczek od krawca z ulicy Złotej i szpulka szarej nici od starej maszyny Singera. Krzyż która wisiał nad drzwiami w domu jego matki. Jego rozpostarte ramiona zdawały się ponad jej siły. Nie do udźwignięcia.
Jego mapa rzeczy. Każde z nich pozwalające mu przywołać siebie samego, będące oddzielną historią mającą swój początek na czubkach jego palców. Każdy z tych przedmiotów wtapiał się w jego codzienność, nadawał mu kształtów, zgrabnych i nieporadnych jednocześnie, jak on sam. Stanowił o jego tożsamości, przynależności do ludzi i czasu. Jak ten knot od lampy naftowej, nadpalony, przesiąknięty zapachem przychodzącej nieprzejrzystości nocy, którego już nikt nie rozpali o zmroku, który nie rozjaśni niczyich ciemności. A jednak ten kawałek bawełnianych splotów dawał poczucie bezpieczeństwa, w razie gdyby nie zdołało zapalić się już żadnej światło w przepalonych żarówkach. Nie lubił ich wymieniać. Miał wrażenie, że na tych cienkich drucikach żarnika tli się jeszcze niewypalony do końca czas, ukryty przed okrucieństwem świata i przemijalnością, schroniony pod kloszem przeźroczystości szkła wypełniając go swoim drżeniem. Wtula w krągłości przedmiotu jakże szybko ulegającemu rozpaleniu. Jego samego już nic nie rozpala, czuje się jak ta przepalona żarówka, której ktoś nie chce wykręcić.
Jutro się obudzi. Trzeba podlać rośliny czekające go na parapecie okna.

Przynosisz to, czego mi brak

Już dawno nic mnie tak nie poruszyło, nie wyrwało z wewnętrznego, mogłabym rzec nieomal klasztornego zamknięcia. Z odseparowania na czułość słów wydobywających się spomiędzy szelestu zamkniętych na jakiś czas dla mnie książek. Przebudziłam się, by z perspektywy kobiecej wrażliwości ubranej w zakonny habit i oddzielonej od zewnętrznego świata, ujrzeć jej niewidoczną obecność w listach wymienianych z Nicolą Chiaromonte. I chociaż trudno nie podziwiać kunsztu epistolograficznego pisarza, szeroko widzianego i rozumianego świata, jego filozoficznych rozważań, spostrzeżeń o stanie ludzkości, to właśnie jej nieobecne istnienie w tej korespondencji jest tak subtelnie wyczuwalne. Nie mówię tego tak sobie, pod wpływem radości, jaką napełniają mnie Twoje słowa, ale dlatego, że naprawdę staram się służyć Ci za "zwierciadło". 
Tymczasem Muszka (Melanie von Nagel) służy Bogu, pomiędzy murami klasztoru benedyktynek w których schroniła się po śmierci męża, w dobrowolnym zamknięciu na wszelką zewnętrzność, jednocześnie otwiera swoje własne wnętrze. Można się zastanawiać kto dla kogo był "zwierciadłem", może po prostu oboje przeglądali się we własnych oczach całkiem się nie widząc. Uzupełniając się i wzbogacając nawzajem, każde z nich przeżywając życie w liczbie pojedynczej, ale jednocześnie w jakimś szczególnym dusz i prawych umysłów złączeniem.
Opublikowanych siedem, niedługich listów Nicoli Chiaromonte do Melanie von Nagel pachnących lawendą i nieomal przepełnionych delikatnością płatków bratka, niesie w sobie niezwykłą siłę, intelektów, łączącego ich czujnego przyglądania się człowiekowi i jego istnieniu w ciągle zmieniającym się świecie, ale i w okazywanej sobie wzajemnie trosce i czułości. Jakby jedno dla drugiego stawało się szkicem do pełniejszego portretu, barwą i wyrazistością widzenia życia, odpowiedzialności za obraz świata i bytu jednostki. W prawdzie i szczerości wobec samych siebie, niczego nie ukrywając, nie tworząc niczego na pozór, ale obdarzając się wzajemnym zaufaniem. Ja czuję upływ lat głównie wtedy, kiedy odkrywam w sobie obszary martwe - a pociechą jest to, że nie jestem jeszcze "stary" w najgorszym tego słowa znaczeniu, zachowując jeszcze zdolność "odczuwania" i daję się ponieść temu, co czuję. Jeśli idzie o Ciebie, jesteś najmłodszą istotą, jaką znam.
Urzekli mnie oboje. Nicola intensywnością słów i myśli, które można przeczytać między kartkami "Zeszytów Literackich", Muszka w moim własnym domyśle jej słów. W jej skromnej, ale wyraźnie odczuwanej obecności między akapitami jego listów. W kompozycji dwóch niezwykłych istnień i ich wzajemnego dla siebie znaczenia.
Tak, Ty przynosisz mi czyste i łagodne powietrze. Ale właściwie nie takie łagodne, tak jak nie jest "łagodny" krajobraz Delf czy Kume. Otóż to: przynosisz to, czego mi brak.


Nicola Chiaromonte - Listy do Muszki (Melanie von Nagel)
wybór Wojciech Karpiński
tłum. Alina Kreisberg
"126 Zeszyty Literackie, Warszawa-Paryż, lato 2014"












W prostocie pustki

Po tylu latach.
W cmentarnej ciszy wciąż szukam Ciebie.
W czystym śpiewie ptaka skrytego wśród drzew,
szeleście przedwcześnie opadających liści i czułym dotyku wiatru na moim policzku.
W pojedynczej łzie gaszącej promień wypalającego się znicza
i skrzydłach zbłąkanej porankiem ćmy na moim ramieniu.
Łyku kawy o smaku popiołu
i widoku za oknem które jeszcze nie wie że czekam go z niepokojem.
W tym wszystkim wciąż szukam Ciebie.
W prostocie pustki. Okrucieństwie przyzwolenia.
Wracam sama.

Postać i książka telefoniczna

Obudził go przejmujący zgrzyt tramwaju ostro skręcającego w wąską uliczkę wypełnioną boleścią świata. Cieniem rzęs chciał przyćmić budzącą się niepewność i kolejną próbę zmierzenia się z czasem zatrzaskującym się jak w pudełku wypalonych zapałek, pozbawionych nadziei na najmniejszą iskrę ożywienia. "Allumettes soufrees". 100 sztuk. Stare pudełko z paczki przysłanej kiedyś z Francji. Dzisiaj dowód na brak jakiegokolwiek płomienia mogącego rozjaśnić przytłumione światło nieprzespanej nocy pokrytej rdzą niewyraźnych iluzji.
Wciąż doszukiwał się sensu czekania na nieuchronność. Na podłodze leżał stos porozrzucanych kartek. Zagniatał w nich nieudolność do zapisania coraz trudniej przychodzących myśli zapętlających się wokół niezgrabnych palców wyglądających jak skarłowaciałe gałęzie drzew. Przyglądał się dłoniom przypominającym wypłowiałą mapę życia, z wyschniętymi korytami, niegdyś, wartko płynących rzek przyspieszonego tętna. Pagórkami wystających kości pokrytych chropowatością nieudolnych wspinaczek na szczyty nieobecnych już sił do zmagania się z nieprzewidywalną przewrotnością losu. Każde zaciśnięcie dłoni otwierało niezagojone rany rozsiane niczym nienazwane wyspy cierpienia na pergaminie jego schorowanych rąk. Spojrzał na swoją, dla niego jakby całkiem obcą, sylwetkę odbijającą się w poszarzałym lustrze drugiej strony jego własnego ja. Był jakby niepełny, jakby był tylko cząstką siebie, obecną między ciężkimi ramami zwierciadła zanurzonego w wyobraźni o sobie samym. Co rano powracał znikąd.
Na talerzyku kromka chleba bez smaku. Tytuły wczorajszej gazety wybrzmiały w jedną noc. Zostały nikomu dzisiaj niepotrzebne słowa. Sięgnął po książkę telefoniczną otwierając na przypadkowej stronie. Kwiatkowski. Kozłowski. Koziński. Krajewski. Kaczmarczyk. Kacprzak. Kozieł. Krzyżanowski. Wzrok zatrzymywał się na przypadkowych nazwiskach. Próbował do nich przypisać choćby jedną twarz przywołaną z pamięci. Pozostawały niezdolne do powrócenia z wąskich korytarzy zapomnienia.
Zatrzasnął drzwi na klamce zawieszając zburzony niepokojem porządek nowego dnia cicho oczekującego za progiem. Obolałymi stopami omijał popękane fragmenty chodnika wytaczającego utartą drogę sobotnich poranków. Wyżłobione szczeliny w szarym trotuarze wyglądały jak zatrzymany kadr niemego krzyku w kosmosie nieziszczonych pragnień przetrwania. Podążał po nim bez określonego celu. Idąc donikąd gubił fragmenty samego siebie. Resztki obumarłych kawałków dawnej harmonii ze światem. Skrawków grubej kory odchodzącej od rdzenia drzewa, od rdzenia jego egzystencji. Pozostawały jedynie przestrzenie wypełniające się zgodą na samotność, niesprecyzowane domysły o konieczności spotkania się z ostatecznością, czymkolwiek by ona nie była, czymkolwiek by się nie stała na jego własny użytek.
Przysiadł na schodach bezradności. Z kieszeni płaszcza wyjął garść czarnych klawiszy ze starej maszyny do pisania. Rzucił je przed siebie jak kostki do gry licząc, że ułożą się w słowo-klucz do życia. Nadzieję. Niezdarnie. Kiedyś pozostanie jedynie nazwiskiem bez twarzy w nikomu już niepotrzebnej książce telefonicznej. Dzisiaj jeszcze, resztkami sił, zajął puste miejsce w tramwaju ze zgrzytem skręcającym w wąską uliczkę wypełnioną boleścią świata. Zobaczył w oknie swoją twarz.

Im bardziej uciekam, tym bardziej ona wraca

Znajdujesz coś takiego albo od kogoś dostajesz i próbujesz tropić przeszłość.

Nie przypuszczałam, że tak niełatwym będzie dobranie słów, odnalezienie tych właściwych w natłoku myśli i napływających samoistnie porównań. W znajomym już rytmie zdań i przesuwających się od nowa, a widzianych wcześniej, obrazów. Może dlatego, że jest ona tak ważna i tak wiele mądrych pięknych słów o niej już napisano. 
Często powtarza się, że książka czytana po raz drugi nie jest już tą samą książką, bo to my już nie jesteśmy tacy sami. Jednak tym razem i ona się zmieniła. Już nie jest tą nieśmiałą, niewidoczną dla innych historią wtopioną w zakamarki kartek zalegających na dnie zasuniętej w biurku szuflady. Już nie jest naga, jaką przyszła kiedyś do mnie. Wtedy jeszcze nie objęta okładkami, ale oddychająca wolnością niezamkniętej wciąż formy własnego istnienia. Taką ją pokochałam. W jej czystym maszynopisie.
Minęło parę lat. Dojrzała, niosąc świadomie swoje przeznaczenie i los swoich bohaterów, prawdziwych i pełnokrwistych, nawet w swoich największych słabościach. "Złodziejom koni" przybyło nowych przystanków do schronienia, przecinków oddzielających powagę zdarzeń, kropek zatrzymujących rzekę chaotycznie przeżywanej młodości. Jej mieszkańcy nabrali jeszcze większej wyrazistości, jak wykrojone z grubej tektury cienie postaci zyskujące na kształcie mocniej nakreślonego gestu wyrażającego uczucia, odwołujących się do pewnej historii. Historii rodziny, Polski i trudnych relacji. Historii jako najsilniejszej kobiety w życiu każdego z trzech mężczyzn, boleśnie splątanych ze sobą, bliskich sobie i jeszcze bardziej sobie odległych, jak pozrywane nitki tej samej włóczki lekceważąco rzuconej pod nogi rozpędzonego losu. Nienawidzę go za to, że noszę jego geny, że pewnie go matce przypominałem, że nie umiałem powiedzieć o nim dobrego słowa, że uważam go za bandytę. Chciałbym umieć wyjść z tej rodzinnej historii, ale im bardziej uciekam, tym bardziej ona wraca.
Trzech mężczyzn wyróżniających się z wielości minionych i obecnych wciąż istnień. Każdy z nich obarczony życiem drugiego, zmagający się z wewnętrznym rdzeniem niepokoju, zgłębiający mroki niedopowiedzianych rozdziałów własnego życia, wchodząc tym samym w nasze własne. Czasem nieporadne, czasem wciąż nieodgadnione. 
Stanisław. Jerzy. Kamil. Każdy z tych trzech mężczyzn jest dla mnie nie tylko Imieniem, ale i Słowem. Bólu, niewypowiedzianej tęsknoty, niewykrzyczanego zranienia, rozczarowania. Odrzucenia. Uczuciowego sieroctwa.  Jest próbą nazwania siebie, udźwignięcia niechcianego dziedzictwa i dotarcia do sensu rodzinnej tajemnicy. Odnalezienia swoich korzeni i przynależności do kogoś. Oni sami, wciśnięci w zakamarki własnych światów, pełni popękań i zagnieceń, z każdą odczytywaną przez nas kartką, rozwijają się jak taśma magnetofonowa wyciągnięta z przepastnych otchłani skrywanej przeszłości, stająca się drogą do własnego przeistoczenia w odczytywanych powoli skrawkach zatajonych fragmentów życia. I trzeba zanurzyć dłonie w prochach przodków, ująć w garści i poczuć w nich tętniące życie, prawdę spływającą między naszymi palcami, ciepłą i lepką, przyklejającą się do nas nierozerwalną błoną przynależności do bohaterów książki, by także po drugiej strony tego lustra istnień, sięgnąć po prawdę o sobie samym. Tropić własną przynależność i własną przeszłość, by być zdolnym do nazwania własnej, teraźniejszej egzystencji. Być może zabrnąłem za daleko. Może nie umiem się już zatrzymać. To, co sobie uświadamiam to jedno. To, co czuję, to zupełnie co innego. Świadomość, że umiem zranić, daje mi perwersyjną satysfakcję. Ja, aktor, odgrywałam się za swoje niegranie. Ja aktor. Ja Bóg. A teraz to wszystko się ze mnie wylewa. Dostaję swoją życiową szansę.
"Złodzieje koni", dla mnie, są rodzajem spowiedzi. Snutą prawdą o samotności, szukaniu siebie i swojego rodowodu, rozliczania ojca go z jego rodzicielskiej nieudolności odziedziczonej po nim niczym grzech pierworodny, ale także próbą rozliczenia się z własnym życiem, z własnego bohaterstwa i tchórzostwa. "Złodzieje koni" to porywająca dojrzałość i mądrość każdego słowa, tego wykrzyczanego w bólu i wypowiedzianego szeptem wrażliwości. To wielowymiarowość życia i uczuć, skrywany smak łez i dzielonej namiętności. Odwaga, aby spojrzeć samemu sobie prosto w oczy i zobaczyć także siebie, pełniej. Za to ją kocham. Tamtą pozbawioną okładek i tę, tak dojrzale wybrzmiewającą między nimi.
Nagle uświadomiłem sobie, że stałem się dorosły, że to był mój chrzest i inicjacja moja, że nagle nauczyłem się czuć. Poczułem, że to czas dla mnie, abym zaczął żyć naprawdę, abym wziął odpowiedzialność. 
Jestem.


"Złodzieje koni" Remigiusz Grzela
wyd. Studio Emka, Warszawa 2014



Spis rzeczy odczuwanych

Kiedy czyjś wydech staje się oddechem dla nas samych, to jakby dokonywał się w tym krótkim akcie sens naszej własnej egzystencji, bo i nasz oddech jest przecież komuś dany. W tej jednej sekundzie stajemy się dla siebie, w całkiem pozamaterialnym wymiarze obcości, jakby naczyniami połączonymi w jednej czasoprzestrzeni, w kosmosie naszych własnych rytmów życia i tętna odnajdywanego w pulsie pod opuszkami palców szukających oznak współodczuwania. Niezmiennej cykliczności następujących po sobie pór roku, nawet jeśli każdy z nas tę niezmienność zachodzących zmian odlicza inaczej, spostrzega odmiennie, z całkiem różnej perspektywy doświadczeń. Z mrówczą pracowitości sklecając swoją misterną codzienność, od wschodu do zachodu słońca. Szukając siebie samych po omacku w gęstym cieniu nocy. W zagięciach przyzwyczajeń oswajanych latami, wyrytych w niezgrabnym kształcie stóp drepczących na odległość przykrótkich sznurowadeł. W lustrze czyichś źrenic. W sylwetce wykrojonej z nieporadności upływającego czasu, zszytej z ran bliznami przeżyć. W cieple oddechu będącego, jak moje, marzeniem by stać się, choć na moment, zagłębieniem w kartce maszynopisu jego kolejnej powieści. Choćby płatkiem śniegu na szybie jego pokoju, by móc przyglądać się jak zapisuje nowy rozdział swojego "Dziennika zimowego".
Zacznij mówić teraz, zanim będzie za późno, i umocnij się nadzieją, że będziesz mówił do chwili, kiedy już nic nie zostanie do powiedzenia. Jakkolwiek by było czas się kończy. Może lepiej zaniechać mówienia i zastanowić się, jakie to uczucie – żyć w danym ciele od pierwszego zapamiętanego dni aż po moment teraźniejszy.
Paul Auster. W przejmującej spowiedzi z własnego życia. Snutej zgrabnie i zajmująco powieści o  pasjach, namiętnościach, esencjonalności każdego dnia budzącego się ponad dachami Nowego Jorku, którego szkielet odbija się w soczystej czerwieni smakowanego wieczorami wina. W prowadzonym wewnętrznym monologu stającym się niejako doznaniem samego czytelnika. Odzwierciedleniem, często naszych własnych myśli i doznań, gdy pod bosymi stopami czujesz zimną podłogę, gdy gramolisz się z łóżka i podchodzisz do okna. Masz sześć lat. Na zewnątrz pada śnieg. Gałęzie drzew na tyłach domu zaczynają pokrywać się bielą (…) Pytasz siebie: ile jeszcze poranków przed tobą?
Staję przed swoim oknem, by odnaleźć ślady jego obecności w zawstydzeniu budzącej się niewinności poranka, podczas gdy Paul Auster swoje życie oddaje na własność tym, którzy przekraczają próg jego dziennika pozwalając na wzajemne przenikanie się, mimo dzielącej nas odległości zamkniętej między kartkami książki. 
Za rogiem kolejnego akapitu, w zgięciu między zdaniami, wszędzie odczuwa się jego obecność. Bliskość. Prawie czując oddech natchnienia i ostry zapach, dopiero co zapalonego przez niego, papierosa. Tonąc w poszarzałym dymie złudzenia, że jest się cząstką jego samego, bohaterem jego życiowej powieści, chodząc między ulicami Manhattanu, na drugim brzegu New Jersey czy w zaułkach Paryża. To swoiste przekraczanie granic związujące nas ze sobą, tworzące więź której nie chce się w żaden sposób utracić w swoistym klimacie intymności między pisarzem i czytelnikiem. To dotknięcie przyzwolenia na wtulenie się w fakturę jego wspomnień, chropowatą, pełną uwypukleń, rys wyrytych w jego twarzy, ale i pewnej łagodności przyjmowania zdarzeń, jakimi były i wciąż są, wydając się niewiarygodnymi w perspektywie minionych lat odtwarzanych w kadrze jego przenikliwego spojrzenia. Niektóre wspomnienia są tak dziwne, tak mało prawdopodobne, tak bardzo wykraczające poza sferę wiarygodności, że trudno ci je pogodzić z faktem, że jesteś tą osobą, która przeżyła zapamiętane przez ciebie rzeczy.
W zapisanej liście smakowanych potraw, zmienianych adresów i przypisania do nowojorskiej tożsamości, zgubionych pocałunków i miłości która ocala, fizycznych i duchowych przemian. W geście ręki trzymającej pióro zanim dotknie gładkiej powietrzni niezapisanej jeszcze kartki.
„Dziennik zimowy”. Spis rzeczy odczuwanych, albo innymi słowy, fenomenologia oddychania. Między fragmentami autobiografii Paul Austera stałam się wysepką jego oddechu.


Paul Auster "Dziennik zimowy"
wyd. Znak, Kraków 2014





Samotność pisania

Światowy Dzień Książki

Osoba pisząca książki musi pozostawać w stałej izolacji od innych ludzi. To najważniejszy wymiar samotności. Samotność tekstu - samotność autora. Na początek człowiek się zastanawia, czym była ta cisza dookoła. Obecna właściwie przy każdym naszym kroku po domu, o każdej porze (...). Ta namacalna samotność ciała staje się niewzruszoną samotnością tekstu. Z nikim o tym nie rozmawiałam. Już wtedy, w okresie mojej pierwszej samotności odkryłam, że muszę zająć się pisaniem. (...)
Pisać - jedynie to zaludniało moje życie i przydawało mu uroku. Podjęłam się tego. Pisanie nigdy mnie nie opuściło.

fragment z książki "Pisać" Marguerite Duras
wyd. Świat Literacki



Dar miłości

Trzeba oderwać się od własnych korzeni. Ściąć drzewo: 
zrobić z niego krzyż i potem nieść go dzień po dniu - Simone Weil

Życzę Wam, aby w ten szczególny czas Świąt Wielkiej Nocy każdy mógł, choć na chwilę, odrzucić swój własny krzyż, czymkolwiek jest i dotknąć Tajemnicy wychodzenia z mroku i ciemności, zaczerpnąć z łaski wybaczenia i próbować unieść w sobie dar odrodzenia do nowego życia, nowego siebie.
Szczególnie też dzisiaj wybrzmiewają słowa Marka Edelmana, kiedy w tle przygotowań do świętowania radości i Zmartwychwstania, wspominamy ogromną wolę życia, która siedemdziesiąt jeden lat temu między murami getta niezdolna była przezwyciężyć mocy zła, że "nienawiść dużo łatwiej wzbudzić niż skłonić do miłości. Nienawiść jest łatwa. Miłość wymaga wysiłku i poświęcenia".  Zatem niech ten czas wypełniony będzie w Waszych domach i sercach, miłością i nadzieją, a w codzienności niech nie zabraknie wysiłku do ich zatrzymania w sobie i dawania innym. Pięknych Świąt!


Postać i narracja porannego rytuału

Istnienie jest życiem, które ciecze z niczego w nic.
Po radości chwilowego spełnienia, po bólu kruchości opada je nuda powtarzania
i przerażająca wiedza, że jako istnienie życie nosi w sobie zalążki zniszczenia.
Karl Jaspers "Wiara filozoficzna wobec objawienia"

W dłoni zamknął pierwszy oddech poranka. Czuł jak pulsuje między palcami zatrzymane na moment zachłyśnięcie się życiem. Przygasające. Wypuścił je powoli, jak motyla z siatki pragnień uniesienia się ponad ciężar własnego życia. Zegar wybił zbyt wczesną godzinę. Wiedział, że z jego jednostkowej perspektywy, poruszał się coraz bardziej po obrzeżach dawnej zdolności do zmagania się z czasem. Przynależności do coraz szczelniej chronionych wspomnień. Ledwo wyczuwalnego już smaku dzieciństwa, ciepłego mleka i zapachu kromki świeżego chleba. Zanurzony w poczuciu identyfikacji z pokoleniem żyjącym już tylko dla własnej pamięci. 
Odgarnął z czoła resztki niedospania. Za oknem deszcz grał swój rozedrgany, krystaliczną nieskazitelnością, koncert. Przez moment odniósł wrażenie, że krople deszczu próbują znaleźć swoją drogę w wyżłobionych zmarszczkach na jego policzku. Wtulił twarz w zagniecenia jeszcze pachnącej nocą poduszki, a bolesna suchość w gardle zdławiła chęć wypowiedzenia choćby najsłabiej dosłyszalnego słowa. Nikt by go nie usłyszał. A jednak lubił dźwięk pierwszego słowa rozchodzącego się lekkim drganiem po wygłuszonych, wielością nieobecności, ścianach niewielkiego pokoju. Jakby przechadzało się odnajdując swoje znaczenie w rytmie poruszającej się zbyt frywolnie firanki, w nazbyt ścisłych splotach minionych zdarzeń i nierównej fakturze wypłowiałego dywanu, na którym każdy ślad stawianych stóp wydawał się odciskiem zgłębianej doświadczaniem tożsamości. Zapisanej w rysach twarzy i bólu rodzącego się dnia, stającego się dla niego osobistym przeżywaniem nowej szansy na kolejny niespokojny oddech. 
Stare radio zaskrzypiało na falach, umykającej jego wrażliwości, muzyki. Nie potrafił się dostroić. Zgranie się z otoczeniem zawsze sprawiało mu kłopot i wykruszało wszystkie zawierane niezgrabnie znajomości. Nieporadny w nawiązywaniu nowych pozostawał sam w swojej nieudolności poruszania się w nowym, nazbyt wielobarwnie wyglądającym świecie. Kaleki. Może stąd zawsze przygaszone światła w jego małym mieszkaniu. Tylko cień przygarbionej sylwetki i wyrafinowane upodobanie do przytłumionych barw, jak z wypłowiałych zdjęć niedomkniętego albumu szeptem wydobywającego się spod drewnianych desek skrzypiącej podłogi. Spod grubiej warstwy ziemi przesiąkniętej bezimiennością nieobecnych. Głuchym krzykiem odnajdywania się po zastygłych oddechach na szybach oszronionych okien wyglądających odległej nadziei. Rozpostartych między framugami coraz większej pokory wobec nieuchronnego. Zamkniętych w odrzuceniu jak mały modlitewnik niespełnionych próśb. 
Ujął w drżącej dłoni szklankę zimnej herbaty. Chłód odosobnienia osiadł opadającymi powoli fusami na dnie zbyt kruchego oddechu. Bezdźwięczna narracja porannego rytuału. Wypuścił z dłoni. Zatrzymane na moment zachłyśnięcie się życiem.

W cieniu blaknącej żarówki

W cieniu blaknącej żarówki. Tomiku wierszy. Spakowane w ciszę niewysłowienie zdaje się wypełniać, po linie brzegu, niespokojne plaże wypalonej egzystencji. Fale bezkresu uderzają o wyostrzone spojrzenie zwrócone do wnętrza duszy budzonej z odrętwienia nocy. Na krawędzi filiżanki osiada cierpki oddech poranka. Dłonie zdają się obejmować coraz mniej z nadchodzącej prostoty życia. Stalowe niebo swoim nieprzeniknionym obliczem zatrzymuje rozbite kruszyny na dnie spodeczka, jak drobinki rozsypanego niezgrabnie cukru. Marnotrawstwo zdławionego w zarodku piękna zastyga przytrzaśnięte w progu niezdecydowania. Nawet wróbel wyrywa się z garści nieśmiałego chwytania nieprzynależnych sobie zdarzeń. Stare pantofle, niezdolne do zrobienia kolejnego kroku, tkwią obarczone przywiązaniem do nieuchronności ich własnego losu. Supełki na sznurowadłach. Na nitkach fałszywej Ariadny wiodących donikąd. W zaprzestanym dopowiedzeniu życia. W cieniu blaknącej żarówki. Zamykam ciebie.


* * *
NARESZCIE wątpiąc, że jednym słowem
Mógłbym zadać koszerny cios ciemności
Tego światła, które oślepia jadalną część mowy -
Jej język na moim, dotykam jej dłoni, jest pusta;
I że jadalna część ciemności wypowie
To, czego nie mogło wypowiedzieć światło,
Jego dłoń w mojej, jego język na moim;

Że jadalna część ciemności oślepiona światłem
Kiedyś wypowie mój język, że dotyk jej dłoni
W mojej nie zwątpi o tym, który nie potrzebuje
Światła ani ciemności, którego rana wyschnie
I uwolni swoją dłoń, jej dotyk w mojej. Mógłbym
Jej zadać tę, która by nie była moją, ale bez niej
Ile razy musiałbym całkiem sam umierać.

wiersz Macieja Niemca
z tomiku "Stan nasycenia"
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2012


Okulary w złotych oprawkach

Ale najbardziej jeszcze od tych powodów za rekomendację służył mu sam wygląd:
te okulary w złotych oprawkach (...)

Świat zawężony do oprawek okularów. Okrągłych lub kwadratowych, w których mieszczą się proporcje świata. Jak w rysunku Leonarda da Vinci. Klasycznych lub zawadiacko wzorzystych. Grubych lub fantazyjnie wyprofilowanych z cienkich drucików niezdolnego do widzenia wzroku. W końcu także tych wąskich i długich, jakby rysujących granicę dla nieograniczonych perspektyw ludzkiego oka, spłaszczających wycinek spostrzegania, zawężających wiedzenie szersze i pełniejsze, nie tylko na świat, ale i na ludzi. Na ludzkość w całej jej złożoności i pięknie nakreślonych różnic: odmiennych sylwetek w zgrabnie skrojonych płaszczach, fasonów połyskujących pantofli na szklistych, od deszczu, chodnikach przytulnego Gorgadello, szlachetności materiałów eleganckich sukienek lub najwyższej jakości skóry na idealnie przylegających rękawiczkach. Na pierwszy rzut oka świat nieomal sterylnie idealny, jak wnętrze gabinetu Fadigatiego. Chodziło o ambulatorium doprawdy nowoczesne, takie, jakiego dotąd w Ferrarze nikt z lekarzy nie miał. Wyposażone w znakomity gabinet lekarski, który pod względem czystości, urządzenia, a nawet rozmiarów dorównywał gabinetom u Świętej Anny, mogło się nadto poszczycić aż ośmioma pokojami przyległego apartamentu, które służyły za poczekalnie dla pacjentów. (...) Jednym słowem, miejsce wygodne, miłe, eleganckie, a nawet pobudzające do myślenia. Gdzie czas, ów przeklęty czas, który zawsze i wszędzie jest wielkim problemem prowincji, mijał w sposób doprawdy przyjemny.
Wszystko, co w swojej powierzchowności, wedle mieszkańców Gorgadello wydawać się mogło tajemnicą sukcesu, miarą nienagannych manier, budzącą powszechne uznanie znajomość sztuki wplecione w obraz nietuzinkowej osobowości miejscowego lekarza. W ich własnym niezmąconym małomiasteczkowym spokoju.
Ale okulary to także możność bliższego spojrzenia, dostrzeżenia tego, czego oko bez szkieł dostrzec nie zdoła. Pod powieką drgającej ciekawości, w fałdach skrywanego zainteresowania życiem innych, tego co ukryte za murami domów, pomiędzy wąskimi przesmykami zdradliwego zainteresowania i próba przywłaszczenia sobie cudzego świata. Wejście nieproszonym, z tą skazą widzenia wedle własnych upodobań w obrysie wąskich oprawek okularów. Mrużąc oczy jedynie wobec oślepiającego światła odbijającego się od ośnieżonego wzgórza San Luca lub pod wpływem ciężkich nut muzyki Wagnera zapowiadających odgłosy rozprzestrzeniającemu się faszyzmowi, kroczącej powoli zapowiedzi wojny i zawieruchy, w ludzkich sercach, spychających ludzi odmiennych poglądów, pochodzenia i preferencji do wagonów drugiej klasy. Do wagonów odtrącenia. Bezimiennego zapomnienia. Tam gdzie czekolada z migdałami miała smak mydła, na wpół spleśniałych biszkoptów Osvego. Gdzie oprawki złotych okularów doktora Fadigatiego dawno straciły na swoim blasku i galanterii stając się obiektem szeptów i grubiańskich komentarzy. Przejście do trzeciego przedziału. Kolejna przesiadka. W życiu. W pociągu mknącym pomiędzy miasteczkami jak pomiędzy ludzkimi uczuciami rodzącymi się w gęstości kurzu, w poczuciu odtrącenia. W zetknięciu z pięknem młodości. W wiecznym poszukiwaniu przyjaźni i miłości.
A w gabinecie na Gorgadello bywało teraz, że przez całe popołudnie nie pojawił się ani jeden pacjent. On, zgoda, nie miał na świecie nikogo, o kim musiałby myśleć... o kogo się troszczyć...; z punktu widzenia finansowego kłopotów jeszcze nie miał... Ale czy można tak bez końca żyć w całkowitej samotności, otoczony powszechną wrogością?
"Złote okulary" Giorgio Bassani to ostrość spojrzenia na zmieniające się społeczeństwo w przededniu wojny, ale i spojrzenie na nas samych w obliczu czyjejś odmienności pochodzenia, wyznania, upodobań. Wobec życia i pragnienia miłości wszyscy spoglądamy przez okulary w złotych oprawkach.

"Złote okulary" Giorgio Bassani
Tłumaczenie: Halina Kralowa
wyd. Zeszyty Literackie, 2014
seria "W świetle dnia"



Chwyt metafizyczny

Pod nieszczelnie przymknięte powieki docierało drżące światło przepalającej się jarzeniówki. Ciemność za oknem zamalowała kontury mijanego krajobrazu wyglądającego niczym plama czarnej farby na grubym płótnie zawieszonym bez ramy. Bez jakiegokolwiek ograniczenia w istnieniu nieskończoności upływającego czasu. Jakby istniało się poza zewnętrzną rzeczywistością zdającą się być równie nieuchwytną jak zwiewność znikających w milczeniu porannych mgieł. Bezmiarze zatopionym w jednostajnej barwie opadającej gęstości nieuniknionego wieczoru. W drobnych drganiach wyczuwając jednostajny ruch sunącej niespiesznie masywnej sylwetki pociągu. Plastikową łopatką próbuję wymieszać porcję cukru spoczywającą bez ruchu na dnie tekturowego kubka z herbatą. Ktoś mi kiedyś powiedział, abym mieszając łyżeczką cukier poruszała nią w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Dla równowagi, we wszechświecie. Chyba mało kto tak czyni. Niezgrabne trzaski w głośniku niosą zapowiedź komunikatu. Planowany postój pociągu. Z mojej perspektywy znalazłam się in the middle of nowhere.
Chwilowa cisza skupienia rozbita zostaje uderzeniami w klawisze laptopa, kogoś, kto siedząc obok mnie zapisuje wydarzenia w swoim osobistym dzienniku, w kameralności niewielkiego przedziału wypełnionego oddechami skazanych na siebie bezimiennych towarzyszy podróży. Ktoś inny dreptał wzdłuż wąskiego korytarza prowadząc nazbyt głośno dyskusję o sprawach sobie tylko znanych.  Zbędność nadmiaru słów odbijała się niczym pocisk przypadkowo wystrzelony w zamkniętej przestrzeni ograniczeń. Odpryski przypadkowości. Znowu ruszamy. Nie pragnę niczego bardziej jak dojechania do stacji końcowej. Ucieczki od stukotu kół, mknących w zapętleniu wokół samych siebie, naciągających każdy mój nerw jak nici na zadyszany kołowrotek pośpiechu, wplatając mnie gdzieś pomiędzy długie ramiona szyn wyciągniętych niczym w akcie rozpaczy podążania donikąd. Uciekam między kartki "Zeszytów Literackich". Chwyt metafizyczny. Ratunek od nadmiaru zbędnych ruchów warg i egzaltowanych gestów. Ulga "Przy stole roboczym" widziana z jakże ciekawszej perspektywy Michała Szymańskiego. Cudowna spójność myśli i delikatność wibracji innego świata. Duch Nabokova. Utwór prozatorski istnieje dla mnie tylko o tyle, o ile daje mi coś, co bez ogródek nazwę rozkoszą estetyczną, czyli poczucie, że zdołałem jakoś, którędyś nawiązać łączność z odmiennymi stanami bytu, w których sztuka (ciekawość, czułość, dobroć, ekstaza) stanowią normę. 
Zmieniam swoją czasoprzestrzeń. Łyżeczka od herbaty porusza się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
Minęły trzy godziny, kiedy dla mnie one dopiero mogłyby się rozpocząć w drobnych drgnięciu zapoczątkowanego zachwytu. Tymczasem pociąg zatrzymuje się w oparach ciężkiego zasapania. Stacja końcowa. Kraków Główny. Moja równowaga we wszechświecie. Chwyt metafizyczny.

Michał Szymański "Przy stole roboczym"
123 Zeszyty Literackie, Jesień 2013

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...